2010/12/30

O paleniu fajki

Nie palę. Pewnie nigdy nie będę. Ale gdybym palić miała, to wybrałabym… fajkę. To cacko niemal magiczne. Ciekawi mnie ceremoniał upychania w fajce tytoniu, rozpalania go, a potem czyszczenia fajki, jej konserwowania. A najmilsze dla oka i ucha jest pykanie. O tak, pykanie z fajki. I zapach aromatyzowanego tytoniu unoszący się w powietrzu.
Fajka, nie wiem dlaczego, w mojej głowie nierozłącznie kojarzy się z pisarzem. Nie z momentem, kiedy pisze, tworzy, ale przede wszystkim, kiedy siada po pracy w głębokim, wygodnym fotelu i czyta dla relaksu. Fajkę trzyma jedną ręka, druga przytrzymuje książkę spoczywającą na kolanach. Łokcie oparte o podłokietniki. Noga założona na nogę. Spokój na twarzy. No przyznajcie, że coś w tym jest.


Lubię zapach fajkowego tytoniu. Wprawdzie rzadko ktoś z fajką mija mnie na ulicy, ale zawsze wtedy zaciągam się tym specyficznym zapachem. Perfumy z tytoniem też lubię. A że jakiś czas temu zamówiłam z pewną nieśmiałością kilka próbek z Sonoma Scent Studio, to i Tabac Aurea w końcu trafił na mój nadgarstek.


Otwarcie jest zadziwiająco… miodowe. Po krótkim, trwającym ledwie kilka sekund uderzeniu drewna, rozlewa się lepka, złota słodycz. Miód-imperator wchodzi na scenę. Nie wyszczególniono w składzie tej nuty, ale ja ją czuję bardzo wyraźnie. To zdecydowanie słodki, gęsty, lepki miód. I nim to właśnie zalano ogromne ilości tytoniu, który cały czas suszą się w pełnym słońcu. Tytoń jest gorący, niemal paruje. Nie byle jaki to tytoń, ale najlepszego gatunku. Nie znajdzie się go w papierosach. To tytoń fajkowy, lekko aromatyzowany, owocowy.


Nie wiem tylko, co za owoc w nim wyczuwam. Czasem jestem święcie przekonana, że to słodka śliwka, którą znam z Feminite du Bois. Czasem dałabym sobie coś uciąć, że to jabłko z Wazamby Parfum d’Empire. Czasem niczego nie jestem pewna i głowię się, co to ja wyczuwam. Może to… no właśnie, co to?
Spod tego słodkiego, owocowego tytoniu wychyla się płocha skóra. Wiem, sam tytoń pachnie lekko skórzanie. Dodatek skóry powinien sprawić, że Tabac Aurea właśnie tą nutą będzie wibrował. Tymczasem mój nos-detektyw jest w stanie wytropić tylko smugę miękkiego zamszu. Zamsz to delikatny, cienki, zdecydowanie w kolorze beżowym… jak w Daim Blond Lutensa.
Kiedy atakujący tytoń powoli traci animusz, jego smugi doskonale mieszają się ze słabymi, ale pięknymi nutami siana. Zapach powoli wytraca swoją wręcz inwazyjną słodycz i dzięki temu w końcu pojawia się cedr. Słońce powoli zachodzi, jego promienie nie palą już liści tytoniu, zatem opary tej używki nie szturmują nozdrzy, tylko swobodnie splatają się z resztą aromatów. Rozwinięcie zapachu jest zdecydowanie bardziej męskie niż otwarcie. Nie ma już zaklejającej usta słodyczy. Teraz jest wygrzany ludzkim ciałem skórzany fotel, cedrowa fajka, w której tli się tytoń, wprawny ruch ręką pachnącą tytoniem, ambrą i piżmem, zgarniający z małego stolika ziarna tonki, zaciskające się na ustniku fajki usta, na których pozostało wspomnienie kropli wypitego już rumu.


Kiedy zapach wygasa, łatwiej wyłapać nuty ziemistej paczuli i wetywerii. Wszystko się uspokaja. Słońce niknie za horyzontem. Nadchodzi ciepły wieczór.


Nos: Laurie Erickson
Rok: 2009
Nuty zapachowe: Cedr, sandałowiec, tytoń, skóra, wetiweria, paczula, goździki, absolut labdanum, tonka, ambra, wanilia, piżmo

ryc. 1. pisarz
P.G. Wodehouse w swoim domu, http://forum.pipes.org
ryc. 2. Pablo Picasso, Vase, pipe, pacquet de tabac, 1919, www.initiartmagazine.com
ryc. 3. www.123rf.com
ryc. 4. www.sonomascentstudio.com

2010/12/22

Zapach świąt

Rozpisałam się ostatnio, rozpisałam, bo po tak długiej przerwie w publikowaniu aż mi wstyd przed samą sobą. A że pisać lubię i chcę, to korzystam z wolnych chwil i stukam w klawiaturę z uporem, o jaki sama bym się nie podejrzewała. Zatem zaskakując siebie, testuję, recenzuję, odkrywam, wspominam.
Wigilia. Wiele wigilii. Każda inna. Ale jedno wspomnienie zawsze tkwi w mojej głowie niezmienione. Kompot z suszu. Głównie mocno wędzone śliwki. Aromat dymu, skóry i dziwnej słodyczy suszono-wędzonych owoców. To on najbardziej kojarzy mi się z zapachem wigilii, świąt w ogóle. Nieważne, że gdy byłam dzieckiem picie i wąchanie tego napoju było największą karą (nie byłam w tym osamotniona, siostra stała po mojej stronie barykady i wspólnie próbowałyśmy przekonać rodziców, że to coś w brunatnym kolorze i o wątpliwym aromacie nie nadaje się do stosowania wewnętrznego, szczególnie u dzieci poniżej 12 roku życia). Niezmiennie jednak sprawiał, że atmosfera świąt była po prostu pełna.
Teraz picie „tego świństwa” karą nie jest, a raczej przyjemnością. Kolor wydaje się ciekawy. Zapach stał się miły dla mojego nosa. Nawet bardzo miły. Wędzarnicze opary przestały kojarzyć się źle.


Nie spodziewałam się, że zapach świąt, zapach wigilii odnajdę w jednym z flakonów L’Artisan Parfumeur. Nie wiem, jak pachniały święta w domu Olivii Giacobetti, ale moje na pewno tak. Tea for Two. Niby tylko herbata, przyprawy i miód. Niby, bo dla mnie to przypomnienie naprawdę fantastycznych chwil. Moja proustowska magdalenka.
Tea for Two to nie jest typowy Lapsang Souchong. O nie. Za mało tu wędzarniczego dymu, za mało bagiennych oparów, ogniska, ziemistych tchnień, skóry, za dużo słodyczy i jednak delikatności – wiem, co mówię. Przede mną stoi kubek z zaparzoną Lapsang. Herbata Giacobetti odbiega od pierwowzoru. Jest dość słodka, doprawiona sporą ilością imbiru, szczyptą zaledwie cynamonu. Po jej powierzchni pływają plastry pomarańczy, koniecznie ze skórką, która sprawia, że gdzieś tam w tle co jakiś czas pojawia się lekka gorycz. Oczywiście, mój nos znajduje w tym naparze jeszcze suszone śliwki o mocno pomaszczonej, ciemnej skórce. Gwajak i wanilia sprawiają, że całość jest miękka, załagodzona, choć nie pozbawiona pazura. Bo to nie jest tak, że Tea for Two to pluszowy miś lub różowy słodziak. Wyraźnie czuć w tych perfumach dym, czasem ma się nawet krótkie wrażenie unoszącego się kadzidła, świdrującą woń rozłupywanej w palcach kory drzewa, ale nie jest to moc, nie są to doznania, które znają Ci, co rozsmakowali się w Lapsang, co wąchali liście tej niepowtarzalnej w smaku herbaty lub pili napar.

Niemniej Tea for Two L’Artisan jest piękna i dymna. Niebanalna. Oryginalna. Mocna. Niekoniecznie łatwa w odbiorze. Na mojej skórze jest zapachem w zasadzie linearnym. Nie ewoluuje, nie wyczynia dzikich harców, nie skacze, by potem przysiąść. Po prostu jest.

Nos: Olivia Giacobetti
Rok: 2000
Nuty zapachowe: goryczka, neroli, bergamotka, cynamon, imbir, Lapsang Souchong, anyżek, miód, wanilia, drzewo gwajakowe.

ryc. 1. http://gotowanie.onet.pl
ryc. 2. www.fragrantica.com

ryc. 3. www.ifood.tv


Korzystając z okazji: życzę wszystkim spokoju, radości i odpoczynku. I wielu pięknie pachnących, zostających na lata w pamięci chwil.


2010/12/21

Strawberry Fields Forever

8 grudnia 1980 roku Marc David Chapman wystrzelił 5 razy. 4 razy celnie. Zabił swojego idola, Johna Lennona.
8 grudnia w Central Parku od lat wygląda tak samo. Na Strawberry Fields przy rozecie z napisem Imagine zbierają się tłumu. Przychodzą z zapalonymi świeczkami, młodzi, starzy, bogaci, biedni, mieszkańcy Nowego Jorku, turyści. W tłumie słychać rozmowy w niemal wszystkich językach świata. Słychać je, jeżeli przebiją się ponad śpiew setek, a może i tysięcy gardeł. Nie tylko największe przeboje Beatelsów, ale również utwory mniej znane przeciętnym słuchaczom rozbrzmiewają tego dnia, tego wieczoru, tej nocy. Cały dzień tłumy odwiedzają to miejsce, by oddać hołd, by wraz z innymi pokazać, że pamiętają.


Ten dzień planowaliśmy od chwili naszego przyjazdu do Nowego Jorku. Niestety, jak to często z planami bywa, szlag je trafia. Tak też było w naszym przypadku, bo tego roku 8 grudnia przypadał w środę, bo od jakiegoś czasu pracuję, bo akurat w środę muszę siedzieć w biurze od 11 do 19. Zatem nici z niemal całodniowego wspominania Lennona. A to przecież okrągła, trzydziesta rocznica.


Do Central Parku dotarliśmy dopiero po godzinie 21. Nie zmienia to faktu, że tłum okazał się ogromny, śpiew słychać było już z kilkudziesięciu metrów.


Fotoreporterzy, telewizje, błysk fleszów aparatów fanów i turystów. Zapalone świece. Bukiety lub pojedyncze kwiaty w rękach, zdjęcia… niektórzy przytargali ze sobą gitary, by przyłączyć się do grupy stojącej niemal w centrum rozety Imagine i grającej znane wszystkim utwory. Bo tak, cały wic polega na tym, że w Central Parku gromadzą się również grupy muzyków (ba, nawet kilka grup na raz), prezentujących ochoczo, a czasem na wyraźne żądanie tłumu, konkretne piosenki Beatelsów (ba, każda grupa co innego, oczywiście w tym samym momencie), co daje niesamowity efekt.


Wszyscy zgromadzeni śpiewają. Wszyscy! I nikomu nie przeszkadza dysonans, że z jednej strony jeden utwór, z innej strony kolejny. Po prostu śpiewają, klaszczą, niekiedy podrygują lub chociaż kołyszą się w rytm muzyki. Ludzie stoją ciasno w kręgu, nie straszny im mróz, wspinają się na ławki i nad głowami falującego tłumu starają się wypatrzeć muzyków. Robią zdjęcia, przynoszą dyktafony i nagrywają dokonania tego niesamowitego morza głów.


A śpiew jest piękny. Nikt nie fałszuje (uwierzcie mi, mam bardzo wrażliwe uszy i potrafię być mocno krytyczna, ale ten chór brzmiał, jakby całe lata ćwiczył). Doskonałe połączenie głosów, tonów i brzmień. Nigdzie fałszywej nuty. A wszystko wyśpiewane z ogromną radością, bo przecież jakie są teksty piosenek, każdy wie. Optymistyczne, mówiące o miłości i pokoju.
Wiecie, to było coś, na co długo czekaliśmy. Przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Niby wszyscy byli przypadkowi, ale nic przypadkowi nie zostało pozostawione. To brzmiał jeden głos, oddający hołd wielkiemu muzykowi.


Wolę, żeby mi było ciepło

Nie będę odkrywcza, kiedy napiszę, że w życiu trzeba się cieszyć nawet najdrobniejszymi rzeczami. Nie należy sobie drobnych przyjemności odmawiać (zakładając, oczywiście, że nie są to przyjemności, którym nie może się oprzeć dajmy na to serialowy Dexter, czyli chodzi nam o przyjemności całkowicie nieszkodliwe dla otoczenia). No to ja się cieszę tymi drobnymi przyjemnościami, okruszkami nawet. A że moimi okruszkami między innymi są zapachy, to chyba nikogo przekonywać nie muszę.
Nie lubię zimy. Niech się focha na mnie, kto chce, niech amatorzy zimy prychają na mnie, bo przecież „nie wiem, co mówię”. No nie lubię i już. Znaczy lubię, ale tylko przez okno. Jestem zmarzluchem do potęgi „n”. Marznę we wszystkim. Marznę nawet wtedy, kiedy inni padają z gorąca. Tak już mam. Zima jest piękna, kiedy jest śnieg, mróz, pełne słońce… i nie muszę wychodzić z domu. Inna rzecz, że w zimie tak miło jest siedzieć przed kominkiem i wgapiać się w ogień. Jest wtedy ciepło i przytulnie. A rozchodzący się zapach… mmmm. Dym, drewno, popiół.
Winter Woods Sonoma Scent Studio miało pachnieć drewnem i dymem. Wyobrażałam sobie, że będzie mi w nim tak ciepło, przytulnie i przyjemnie, jak przed kominkiem właśnie. I że te kominkowe aromaty w nim wyczuję. Bo przecież Winter Woods miało pachnieć drewnem i dymem. Miało.


Otwarcie jest dziwne. Dziwne i dość ciekawe. Na mojej skórze to głównie ambra i kastoreum. Plus ogromna dawka alkoholu – kilka minut zajmuje mu odparowanie ze skóry. Naprawdę dziwi mnie, że pierwsze nuty, to te mocno zwierzęce. Tylko gdzieś w tle pobrzmiewa zapowiedź drzew. Zapach jest słodkawy, cielesny. Dopiero kiedy się rozwija, do głosu dochodzą jałowiec, cedr i dziegieć brzozowy - niestety lub stety, nie taki, jaki znamy z Patchouli 24 Le Labo. Dziegieć jest łagodny, nie ma w sobie tego smolistego, ciężkiego, lepkiego aromatu. Przypomina raczej skondensowany zapach kory drzewnej. Muszę przyznać, że - mimo braku smoły - podoba mi się. Niby doznań ekstremalnych nie ma, ale przecież nie samą adrenaliną człowiek żyje, czasem wystarczy kropla endorfin.


Dzięki jałowcowi kompozycja jest bardziej napowietrzona, przestrzenna. Kadzidlana. Nie powiem, że świeża, ale przypomina lekkie ukłucia, które w mroźny dzień odczuwa się w nosie (narzekając na zimę, zapomniałam dodać, że wyjątkowo lubię zapach zimy, szczególnie w mroźny, a słoneczny, bezwietrzny dzień). Jednak, żeby was to nie zmyliło, Winter Woods jest do cna ciepły i gęsty. Gwajak i sandałowiec sprawiają, że zapach jest miękki, oleisty. Czasem, kiedy skóra bardziej się ociepla, z tła można wydobyć zielono-ziemny aromat wetiwerii.


Zapach dojrzały, to już w zasadzie samo drewno, choć zdarza mi się wyłapać znikającą szybko jak duch nutę mchu dębowego. Na szczęście, na mojej skórze piżma (które w moim przypadku ma skłonność do pokazywania swojego zmydlonego oblicza) nie stwierdza się. Za to niespodzianka: dziegieć brzozowy staje się mocniejszy w odbiorze i bardziej smolisty. Powiem zatem tyle: to drewno jest czarowne.


Winter Woods miało pachnieć drewnem i dymem. Najśmieszniejsze z tego wszystkiego jest to, że nie mam bladego pojęcia, dlaczego wyobraziłam sobie, że zapach musi być kominkowy. No coś mi się na synapsy rzuciło. I tyle. Bo kominkowy to on nie jest. Zapach jest bardzo… przytulny. Otula, ociepla. Pachnie drewnem, jak najbardziej. Dymu w nim mniej… Ale w ostatecznym rozrachunku, kto by się tym przejmował? Nie ja.

Nos: Laurie Erickson
Rok: 2008 (w maju 2009 skład lekko zmodyfikowano, co ponoć zapachu w zasadzie nie zmieniło, najwyżej pozbawiło kropli słodyczy)
Nuty zapachowe: gwajak, cedr, sandałowiec, dziegieć brzozowy, jałowiec (odmiana: juniperus oxycedrus), absolut mchu dębowego, kastoreum, ambra, absolut labdanum, wetyweria, piżmo.

ryc. 1, 2 i 3. www.wildliferanger.co.uk
ryc. 4. www.sonomascentstudio.com

2010/12/01

O tym, jak szukałam

Nie wiedzieć czemu pewnego pięknego, piekielnie upalnego dnia lata zaopatrzona w wielką butlę wody wybrałam się na spacer w poszukiwaniu zapachu idealnego. Idealnego na upały. Sama nie wierzę, że coś takiego piszę, że coś takiego nawet pomyślałam, bo do tej pory nie przeszkadzało mi noszenie cięższych zapachów, gdy słupek rtęci w termometrach gwałtownie piął się w górę. No nic to, każdy czasem może zdanie zmienić, ewentualnie nagiąć je do zmieniających się okoliczności.
Nogi poniosły mnie do butiku Diptyque, bo stwierdziłam, że tam na pewno znajdę dla siebie coś prostego, nieskomplikowanego, w moim klimacie, a jednocześnie nadającego się na upały, w czasie których i sam Boruta narzekałby na gorąco, ocierając chusteczką spocone czoło. Potupałam ku półce, na której dumnie prężyły się pękate butle wód kolońskich. A co! Zawsze tylko wody toaletowe lub perfumy?
No to błądzę sobie nosem od flaszki do flaszki, niuchnę to, niuchnę tamto, psik na bloter z tego, psik z owego. Gadu, gadu z miłą sprzedawczynią, znowu niuch, wymiana uwag… Na skórze nie testowałam niczego, bo jakżesz to tak, na spocone ciało (tak, nie wstydzę się tego powiedzieć, temperatura w końcu przekraczała 40 stopni… w cieniu! W takich warunkach nawet błękitnokrwistym przeciekałaby derma). Oczywiście, jak łatwo się domyślić, nie pozostałam tylko przy wąchaniu wód kolońskich, rozpanoszyłam się po całym sklepie, obwąchiwałam nawet świece. No i jak już wybrałam kilka zapachów, które wydały mi się interesujące, zgarnęłam próbki i biegiem do domu, bo testowanie korciło, oj, korciło.
L’Eau de L’Eau miał być lżejszą wersją pierwszego zapachu Diptyque – L’Eau, który stworzono na bazie szesnastowiecznej receptury potpourri. Miał grzmieć przyprawami, ale bez zatykania nosa, miał być lekki, jak sobie umyśliłam – właśnie na lato, ale z charakterem. No to po prysznicu, kilku minutach odpoczynku, wypitych hektolitrach wody i znowu odpoczynku nadszedł ten moment – test. Psik w miękkie zagłębienie łokcia, jeszcze jeden…


Na uskrzydlone stópki Hermesa! Potpourri jako żywo! Ale czy to dobrze? No nie. Bo to podłe potpourri.
Chemiczne, palące w gardle cytrusy rozlały się po mojej skórze i zaczęły się w nią wżerać. Paliły kilka chwil, zanim dołączyły do nich goździki, równie meczące, i cynamon. Miałam szczerą nadzieję, że zapach złagodnieje, że pozwoli mi odetchnąć, złapie wiatr w skrzydła i zacznie kręcić beczki w powietrzu, będzie pikował w dół na złamanie karku, a w ostatniej sekundzie podniesie dziób i uniesie się w chmury. A gdzie tam, cytrusy kojarzące się ze środkami chemii domowej, nie dawały za wygraną. Środki czystości i eugenol, eugenol i środki czystości. Imbir, który w końcu łaskawie wystawił nos, też w niczym nie pomógł. I zapach tak trwał i trwał… niezmienny niemal, bo baza się prawie nie pojawiła. Gdzieś tam wprawdzie mignęło w tle kadzidło, ale to był tylko epizod – tajemnicza postać z dekalogu Kieślowskiego, grana przez Artura Barcisia, zdecydowanie dłużej królowała na ekranie.

I nie myślcie sobie, że po jednej próbie się poddałam. Nawet kilka dni temu odważyłam się na ponowny test, bo przecież jesień może okaże się łaskawsza, a potpourri pokaże swoje piękne oblicze… i tylko niezłomną siłą woli powstrzymałam się przed tym, by nie pobiec do łazienki zmywać żrącej chemii ze skóry. Miałam nadzieję, że może tym razem zapach rozkwitnie i pokaże całe swoje piękno, że pojawi się urzekająca baza, że zapach uwiedzie, może omami, rozwinie skrzydła. Marzenie ściętej głowy.

Nos: Olivier Pescheux
Skład:
Nuta głowy: zielona mandarynka, grejpfrut, cytryna, petit grain
Nuta serca: goździki, cynamon, imbir, różowy pieprz, geranium, kwiat pomarańczy, lawenda
Nuta bazy: benzoin, paczula, fasola tonka

ryc.1. www.creatingperfume.com
ryc. 2. www.diptyqueparis.com

2010/11/26

Siódmy syn

Oudowe szaleństwo ogarnęło mnie i tak trwa, i trwa. Jestem bezkrytyczna. Nie silę się nawet na to, by się z tym kryć. Bo i po co. Uwielbiam nurzać się w aromacie drewna agarowego. Gdybym mogła, kąpałabym się w nim. Żadne tam opary, w których taplała się Pytia, żadne święte dymy, którymi w pseudosaunach szamani inhalowali się, by rozmawiać z przodkami – to oud, czysta esencja wschodu, najpiękniejsze z kadzideł, najcenniejszy ze składników perfumeryjnych. A jeżeli uważacie, że to nieprawda, jeżeli się ze mną nie zgadzacie, trudno. Kłócić się nie zamierzam, zaślepia mnie miłość.
M7 nosi takie imię, bo zdarzyło mu się być siódmym synem marki Yves Saint Laurent, czyli siódmym zapachem dla mężczyzn w kolekcji. Po lekturze pewnej powszechnie znanej księgi wiadomo, że siódemka to cyfra magiczna. W tym przypadku nie sposób się nie zgodzić.
W pierwszych, krótkich akordach M7 brzmi, jak to mój drogi towarzysz niedoli zwanej życiem twierdzi, nalewką wiśniową. I ja się z nim zgadzam. Nalewka wiśniowa w całej krasie, alkoholowa, słodka, o delikatnej nucie pestek, przypominającej odrobinę migdały. Nalewka, którą robi moja mama. Najlepsza wiśniówka na świecie. Jednak to wrażenie dość szybko pierzchnie. O cytrusach w otwarciu nic nie napiszę – na mojej skórze są niewyczuwalne. Chowają się, jakby wiedziały, że docenione nie zostaną. Chwała im za to.
I oto pojawia się on: lekko lekarstwiany, intensywny, omamiający, hipnotyzujący – agar. Nie jest tak oleisty i skórzanoplastikowy jak w Oud 27 Le Labo, ale tak piękny i dojrzały, gęsty i aromatyczny jak w Aoud M. Micallef. Niemal idealny. Fascynujący. Uzależniający – do tego stopnia, że ciągle i ciągle chce się wąchać, chce się łowić kolejne molekuły parujące z miękkiego zagłębienia w zgięciu łokcia. Pojawia się pewny siebie, porusza się sprężyście, stawiając długie kroki, głowę trzyma wysoko, podbródek lekko zadarty, głęboko osadzone oczy świdrują. Ma się ochotę przesunąć dłonią po jego twarzy, by poczuć mocno zarysowane kości policzkowe i szorstkość kilkudniowego zarostu.


Oudowi towarzyszy wetiweria, również piękna, zielonkawa, dosadna, ale na pewno nie wulgarna i w kusej sukience. Podkreśla tylko charakter głównego bohatera. Stoi za nim, wspiera go, nie wychyla się do przodu. Jeżeli on jest głową w tym ciele zwanym M7, to ona jest szyją. Idealny mariaż tych dwóch nut sprawia, że zapach jest głęboki, intensywny. Podoba mi się jego delikatna słodycz, której daleko do ulepkowatości. Oud pręży się cały czas. Nie gaśnie, podsycany w późniejszych fazach przez ciepłą ambrę i piżmo. O korzeniu mandragory nie wspomnę, bo nie pachnie – nie że na mnie, nie pachnie wcale, po prostu. Natomiast nuty drzewne pogłębiają tylko i tak ciemne barwy zapachu.
Tak, zapach to męski, ale nie znaczy, że li tylko dla mężczyzn. To zapach jest mężczyzną – silnym, zdecydowanym, nie znoszącym sprzeciwu, ale jednocześnie czarującym, uwodzicielskim, fascynującym. Takim, co to porywa w ramiona. Czy to zatem dziwne, że kobieta chce go dla siebie?


PS Ha, już mi nikt nie zarzuci, choć przecież nikt nie zarzucał, że mainstreamu się nie imam. Właśnie że imam. Na bliskowschodnią nutę.


Rok: 2002
Nos: Alberto Morillas, Jacques Cavallier
Skład:
Nuty głowy: bergamota, mandarynka, rozmaryn
Nuty serca: wetiweria, drewno agarowe
Nuty bazy: ambra, piżmo, korzeń mandragory

ryc. 1. http://madsmikkelsen.19.forumer.com
ryc. 2. www.mimifroufrou.com

Imieninowy prezent

Wspomniałam ostatnio, że dostałam ciut przedwczesny imieninowy prezent. Ale jaki to był prezent! No miły, bo w sposób mocno bezczelny, sama go sobie wybrałam. Wytargałam biednego samca z domu, wyciągnęłam go najpierw na długi spacer, żeby go zmęczyć (a może to on wyciągnął mnie?), a potem zaciągnęłam go do Le Labo, kiedy osłabiony spacerem nie mógł się już opierać. Bo umyśliłam sobie, że bez maluszków, czyli flaszeczek o pojemności 15 mililitrów, Oud 27 i Patchouli 24 moje życie traci sens (no dobrze, aż tak dramatycznie nie było, ale uważam, że na potrzeby podtrzymywania napięcia na tym blogu mogę sobie od czasu do czasu podkolorować opowieść; no to teraz jest ten pierwszy od-czasu-do-czas). No to biedny samiec wyboru pozbawiony został, zaciągnąć się dał, bo cóż lepszego nad ulegnięcie tej istocie, jaką jest żona? No i teraz mam dwa cudnej urody maluszki. Błogo mi.
Każdy z nich jest piękny, każdy inaczej. I choć żadnym z nich nie odważę się pewnie okryć przed pójściem do pracy (choć nigdy nie mów nigdy!), cieszą. Te 15-mililitrowe dawki będą mi służyć bardzo długo. Tym bardziej, że – o dziwo – oba zapachy na mojej skórze niemal buzują, wybuchają, hulają bez najmniejszych oporów. Diabelnie to rzadkie. Nie muszę „dopsikiwać się” w ciągu dnia, nawet po prysznicu wyczuwam ich delikatne drgania na skórze.
Poza nosem, radochę miały oczy, radochę miały rączki… radochę miał kot, bo rozpakowywanie zakupów z Le Labo to czysta przyjemność. A recenzje? Będą.






2010/11/23

Wschody i zachody słońca nad Manhattanem

Nie wiem, czy to miejsce, w którym przyszło mi żyć, czy wiek, który jeszcze o sobie nie przypomina, ale w końcu kiedyś zacznie… chyba robię się coraz bardziej romantyczna. Nie wiem, czy powinnam zacząć się martwić, czy samo przejdzie. Jak już kiedyś wspominałam, jedyny romantyzm, jaki znałam do tej pory, to był ten, który w wilgotne dni łapał mnie w kolanie. A teraz? Teraz mogę godzinami wyglądać przez okno, najlepiej z kubkiem kawy w ręce, albo włóczyć się ulicami, w poszukiwaniu nowych zakamarków, gry światła.
W życiu kilka rzeczy mi się udało, przyznaje. Jedną z nich jest znalezienie najlepszego z mężów (no musze to napisać, bo się przecież obrazi, bestia jedna), drugą – mieszkania z widokiem. Przed moimi oczami ściele się Midtown, niemal niczym nie osłonięte, podziwiam je w całej krasie, codziennie obserwuję zmianę świateł na Empire State Building, patrzę też na motorówki i statki sunące East River, na budynki panoszące się na Brooklynie.
Mój kot również to uwielbia. Zdarza mu się całe dnie spędzać na parapecie – albo śpi, wylegując się w słońcu, albo patrzy w dal i podziwia widoki… no dobrze, czasem, jak jakiś gołąbek przeleci, najważniejsze staje się polowanie. Skacze, skrada się, wyczekuje, podchodzi ofiarę, która z futrzaka za oknem niewiele sobie robi.
Możecie się ze mnie śmiać. Uzależniłam się od patrzenia. Uzależniłam się do tego stopnia, że na dodatek niemal codziennie robię zdjęcia nieba nad Manhattanem. Jest ono tak fascynujące, że nawet obawa przed spóźnieniem się do pracy, nie może mnie powstrzymać od pstrykania. A że wstaję wcześnie rano (zdarza mi się, że nawet o mocno nieprzyzwoitej godzinie, tylko i wyłącznie po to, żeby o szóstej rano skoczyć na basen, kiedy jeszcze pełna noc króluje nad miastem, wrócić, wysuszyć włosy, przygotować się do pracy, którą zaczynam o ósmej, a w międzyczasie z kubkiem parującej pobudki obserwować budzący się dzień – pierwsze promienie słońca na budynkach, ludzi, których powoli coraz więcej na ulicy, samochody, których potok wzbiera z każdą chwilą).




Nie wiem, pewnie to wina zanieczyszczeń, ale niebo nad tym miastem przybiera najbardziej niesamowite z kolorów. Czasem wygląda, jakby całe płonęło, czasem, jakby krwawiło rozszarpane drapaczami chmur, czasem jest jak ulepione z puszków waty, które w zabawie poszatkował kot. A puszki są nie tylko białe; czasem natura farbuje je na szaro, czasem na ciemnogranatowo. Rano lekko różowa poświata przychodzi znad Brooklynu i rozlewa się powoli nad cały Manhattan, budynki z szaroburych zmieniają się w różowopomarańczowe. Budzę wtedy męża i zachęcam go, żeby wstał i podziwiał ze mną… a on burczy, niemal straszy rozwodem i odwraca się na drugi bok. Co jest najbardziej zrozumiałe – na jego miejscu robiłabym dokładnie to samo.








A teraz wyobraźcie sobie mgłę – gęstą, mleczną, więżącą w sobie każdy obraz. I teraz wyobraźcie sobie jak ta mgła wieczorem powoli spływa z góry i kradnie z każdą chwila kolejny metr Empire State Building, wyobraźcie sobie, jak najpierw rozprasza światło do tego stopnia, że ma się wrażenie obcowania ze świętością, która przyprawia aureole nawet budynkom, a potem powoli pochłania obraz, aż w końcu nic nie widać. Empire znika. Znika też każdy inny wysoki budynek, a całe Midtown sprawia wrażenie wypełnionego zaledwie kilkupiętrowymi kamienicami. Jak wtedy ciężko przychodzi uzmysłowić sobie, że nadal mieszka się w wielkim mieście, nad którym królują ogromne drapacze chmur.



A kiedy w końcu czarna noc nastanie… Manhattan nigdy nie zasypia. Samochody pędzą ulicami, obcasy stukają na chodnikach, światła rozpalają Times Square, na którym bez względu na godzinę dnia czy nocy zawsze jest tłoczno, dinery otwarte są 24 godziny na dobę, Empire płonie światłami niemal przez całą noc, niektórzy ludzie palą światło w mieszkaniach… I ja, kiedy nie mogę spać, wstaję z łóżka, idę do salonu, siadam w fotelu z widokiem na Manhattan i patrzę, patrzę. Czarna noc otacza mnie niemal ze wszystkich stron, czarne niebo i ciemne wnętrze mieszkania. Czasem kot przybiegnie do mnie z tęsknym miauczeniem, bo zostawiłam go w łóżku, a przecież śpi przytulony tylko do mnie. I miauczeniem strofuje mnie, popędza do sypialni. A ja patrzę w ciemną noc, w światła Empire. W końcu kot mości się na moich kolanach, mruczy i układa się do snu. Po kilku chwilach biorę kota na ręce i wracamy do łóżka. Bez problemu usypiam.

2010/11/22

Zapach jesieni

Małe, króciutkie sprawozdanie z wizyty w perfumerii. Bo oczywiście zwiedzać trzeba, zwiedzać się chce. Pojechałam sobie jednego pięknego dnia na Brooklyn, skorzystałam z tego, że mój pracodawca obchodzi święto 11 listopada, czyli mam dzień wolny. Zostawiłam męża w domu, żeby samodzielnie poczekał na pana od Internetu, a ja zaopatrzona w aparat fotograficzny pognałam do metra.


Lubię Brooklyn, bo jest po prostu piękny, klimatyczny, ciekawy. Uliczki zapraszają do tego, żeby po nich dreptać, widok na Manhattan jest cudny, ludzie są interesujący. A jak jeszcze światło jest odpowiednie do robienia zdjęć, to najchętniej nie przestawałabym ich pstrykać. Czego chcieć więcej?


No w zasadzie niczego do szczęścia nie potrzebuję, bo jest mi dobrze, jak jest, ale spaceru do perfumerii i wąchania kolejnych, wcześniej nieznanych mi zapachów – tego odmówić sobie nie potrafię.


Podreptałam ja zatem do galerii CBIHP. Miejsce warte odwiedzenia, świetny wystrój wnętrza, na każdej półeczce kolejne zapachy, fajna, miła, kompetentna obsługa i zwalający z nóg przyjaciel – wielgachny pies. A dlaczego zwalający z nóg? Bo domagający się pieszczot. Jak już obwąchałam, co obwąchać miałam, zeszłam niemal do parteru, żeby zrobić kilka zdjęć no i przycwałował do mnie przyjaciel. Tak się o mnie ocierał, tak mnie trącał nosem, że kilka razy niemal wylądowałam na tyłku. Ale to takie przyjemne trącanie było.


Pobawiłam się z psiną, wyczochrałam go pod pyszczkiem i za uszami i nawet po tych wszystkich zabiegać ciężko mi było zrobić zdjęcie, bo usiadł obok, mocno się przytulił i łbem zasłaniał widok. Zatem zdjęcia pstrykane są głównie znad psiej głowy, jedną, trącaną niezmiennie w poszukiwaniu pieszczot ręką.




A zapachy? Powąchałam niemal wszystkie, ale wypróbowałam tylko dwa (bo dziwnym zrządzeniem losu mam tylko dwa nadgarstki. Co za stracony potencjał!). AmBrosius zwalił mnie z nóg – tym razem nie były to psie pieszczoty, tylko zbyt fizjologiczny rozwój aromatu na mojej skórze. Potem, jak wracałam metrem, miałam wrażenie, że ludzie się krzywo na mnie gapią, bo pachniałam, jakbym zapomniała o podstawowych zasadach higieny… dawno zapomniała. Zapewne na innej skórze, dogadującej się z ambrą, może dla kogoś, kto ambrę docenia, ten zapach rozkwitnie. Na mnie zdechł. Próbowałam też M3 November i tutaj już bardziej poczułam, że trafiłam. Choć nie jest to zapach, który zapragnęłam kupić, to jednak doceniam jego ciekawą urodę. Zapach jesieni, najprawdziwszej, chłodnej jesieni, wilgotnego mchu, lekko nadgniłych jabłek, jabłek obtłuczonych, jabłek, które opadły z gałęzi i teraz leżą między czerwonymi, złotymi i brązowymi liśćmi. Niestety, November jakiś słaby na mnie był – może dlatego, że tego dnia było zimno, ja byłam zmarznięta, skóra nie ogrzewała molekuł jak należy? Może on po prostu na mnie taki słabowity? Albo słabowity jest generalnie? Nie wiem, ale może przy kolejnej nadarzającej się okazji oddam mu ponownie jeden nadgarstek i znowu zastanowię się, jak go ugryźć (zapach, nie nadgarstek).

AmBrosius
Nos: Christopher Brosius
Nuty: labdanu, ambra, benzoin, pieprz, przyprawy

M3 November
Nos: Christopher Brosius
Nuty: ciasto dyniowe, opadłe jabłka, sucha trawa, dym, opadłe liście, mokre gałęzie, wilgotny mech, pieprznik jadalny i szczypta sosnowego lasu


2010/11/20

Jestem jak zawsze w niedoczasie

Jestem jak zawsze w niedoczasie. Wolne chwile uciekają mi niemal przez palce i, nie wiedzieć kiedy, pryskają jak bańki mydlane. No i jak ja mam pisać na bieżąco? Dziś notka, która powinna pojawić się 1 listopada, przynajmniej plan jej napisania pod taką datą widniał. Ale, co oczywiste, się nie ukazała. No to proszę o wybaczenie, biję się w pierś i nadrabiam, co nadrobić powinnam. Od razu dodaję – w swojej nieogarniętej fascynacji zjawiskiem, o którym poniżej, zrobiłam zdecydowanie za mało zdjęć, obrazujących tekst. Oczywiście, jak łatwo się domyślić, nie sfotografowałam najciekawszych widoczków.

Nigdy wcześniej nie przypuszczałam, że będzie mi dane uczestniczyć w takim święcie w miejscu jak najbardziej dla niego właściwym. Co dziwne, „kapłanami” celebrującymi dzień w tym wypadku są dzieci… głównie. Chociaż dorośli też chętnie oddają się szaleństwom przebierańców i straszą niewinnych pod drzwiami ich mieszkań. Halloween.


Amerykanie obchodzą to święto z prawdziwą pompą. Niemal wszyscy dekorują swoje mieszkania, dynie – te małe, duże i ogromne – sprzedawane są prawie na każdym rogu. Potem takie piękne, soczyście pomarańczowe dynie można podziwiać, jak zdobią stoliki, stoły, parapety, schody, jak strzegą drzwi wejściowych, jak komponują się na trawnikach. Mary, potwory, kościotrupy i pajęczyny to nie jest wymysł Hollywoodzkich produkcji – widziałam na własne oczy!


Bez względu na to, czy mieszkasz w kamienicy, w domu, w wielkim bloku, możesz się „przystroić”. W holu mojego budynku również powstała Halloweenowa instalacja – dynie, mnóstwo dyń, piętrzących się na suchych trawach. Na jednym z tarasów sąsiedzi zamontowali całą masę lampek, rosnące w wielkich donicach iglaczki otulili pajęczynami, stoły i krzesła zawalone były pomarańczowymi dyniami, również wydrążonymi z ustawionymi w ich pustych wnętrzach świeczkami. Dzieci biegały między tak ustrojonymi meblami ogrodowymi w strojach zdecydowanie tematycznych, oplatając roślinki szczelniej sztucznymi pajęczynami. W sąsiednim bloku nad bramą wejściową zawieszono dmuchane kościotrupy groźnych piratów, którzy tym samym strzegli wejścia do budynku, jakby strzegli wejścia do groty ze zrabowanymi skarbami.


Kilka budynków dalej ktoś krzaczki przed wejściem do mieszkania przystroił girlandami sztucznych pajęczyn, między którymi pozawieszał małe dynie i tykwy w kształcie łabędzi. Gdzieniegdzie nad wejściami dyndali wisielcy, w oknach straszyły znowu pajęczyny. Cudo!
Witryny niektórych sklepów jak najbardziej nadążały za ogólnie panującą w mieście atmosferą. Zza wielkich szyb wyzierały na przechodniów wyłupiaste oczy mar, krwawe kikuty kiwały na nich groźnie… trup słał się gęsto. W moim spożywczaku dynie pilnowały wejścia i papierowego nagrobku, na którym pod znanym wszystkim skrótem R.I.P widniało doskonałe jego tłumaczenie: Rest In Pieces!
Bardzo podoba mi się tutejsza idea otwierania sklepów sezonowych. Już we wrześniu pojawiły się miejsca, gdzie można było kupić kostiumy, maski, gumowe kończyny zbroczone czerwoną farbką, przerażające krwawe gadżety, koszulki, peruki, tematyczne girlandy do ozdabiania drzwi wejściowych… i mogę tak długo. Teraz pewnie sklepy te przebranżowią się i to w nich będzie się można zaopatrzyć w bombki na choinkę, łańcuchy, a potem walentynkowe duperelki, w końcu może króliczki, kurczaczki i pisanki.
Jednak przyznaję się do drobnej tegorocznej porażki. Miała plan uczestniczyć w czymś ciekawym i… Zawaliłam sprawę. Stchórzyłam. Już wyjaśniam, co i jak.
W moim bloku organizowane były, po pierwsze, zabawa dla dzieciaków (maluchów nie mam, zabawą się nie zainteresowałam) i, po drugie, obchodzenie mieszkań (ale tylko tych, których lokatorzy dobrowolnie, bez przymusu, wpisali się na specjalną list) z tradycyjnym „straszakiem”, czyli „Trick or Treat?”. Bardzo chciałam się na tę listę zapisać, planowałam kupić morze cukierków i innych słodkości, dosłownie całe ich góry, no i strach mnie mały obleciał. Bo: ile tych dzieciaków będzie, czy odejdę w ogóle od drzwi przez kolejne kilka godzin, czy nie będę musiała mojego drogiego męża wysyłać do sklepu po kolejne dostawy elementów przekupnych dla straszydeł, czy… No i wolałam jednak w tym roku poobserwować całą akcję z boku. A rzeczywiście, była to Akcja przez duże „A”.


Przez kilka godzin dzieciaki w strojach tuptały po piętrach, okupowały windy i straszyły na korytarzach. W dużej części przypadków swoim uroczym, czasem zakrwawionym, czasem księżniczkowo „przeuroczym” pociechom towarzyszyli dumni z latorośli rodzice… również w tematycznych kostiumach. Tak że miałam przegląd dojrzałych czarownic, wróżących cyganek, pana wielkiego białego króliczka, wampirów, upiorów itp. Dzieciaki prezentowały całkowitą dowolność: księżniczki (ohyda, nie cierpię takich kostiumów), duchy, upiory, spidermany, zombie, mumie, małe puszczalskie (przepraszam, taki kostium również zaobserwowałam!), biedronki, grzeczne uczennice w mundurkach, kościotrupy, zwierzątka, postaci z „Gwiezdnych Wojen”… do wyboru, do koloru. Zatem przedział wiekowy straszydeł był następujący – najmłodsza mara miała zaledwie kilka miesięcy, najstarszej bliżej było do pięćdziesiątki.
Na tym świętowanie się nie kończy, w końcu nie samymi cukierkami dzieci żyją (a przynajmniej taką głupotę chcą im wmówić zazdrośni o ich szybką przemianę materii rodzice). W barach i restauracjach pojawia się Halloweenowe menu: ciasta z dyni, dynia smażona, dynia siekana, zupa dyniowa, dynia w dziesiątkach jeszcze innych odmian kulinarnych. W kawiarniach do kawy serwuje się dyniowe ciasto. W pubach serwują dyniowego ale'a. Dynia jest wszędzie, panoszy się w każdym zakamarku ludzkiego ciała: nie ważne, czy to mózg, czy żołądek…


I wiecie co? Tutaj podoba mi się to święto. Ludzie przygotowują się do niego już dwa miesiące wcześniej. Tu nic nie trąci sztucznością, zafałszowaniem. Tutaj wszystkie mary są u siebie, kościotrupy królują, bo są panami na dzielnicach, mali przebierańcy tuptają po ulicach, jakby wcale nie nosili kostiumów. I za rok kupię morze, ba, całe oceany cukierków i innych słodkości, i będę wystawała pod drzwiami kilka godzin, bo dzwonek do drzwi nie będzie milknął i będę wydawała ten ulepkowaty okup straszydłom i ich opiekunom… a może sama na tę okoliczność przywdzieję najstraszniejszy ze strasznych kostium i po prostu oddam się celebracji Halloween na całego.