2011/12/11

Meksyk... cz. 3 i ostatnia

Jak łatwo się domyślić, najciekawsze zostawiłam na sam koniec (wiem, wiem, w budowaniu napięcia jestem „mistrzem”, szczególnie, że z pisaniem zwlekałam dość – a raczej zbyt – długo. No ale co się odwlecze, to nie uciecze!).
Pewnego pięknego, słonecznego, choć dość zimnego poranka wybraliśmy się na małą, organizowaną przez coś a la biuro podróży wycieczkę. Wraz z Argentynką, Chilijka, Hiszpanką, Amerykanami (którzy na pytanie, z jakiego kraju pochodzą, odpowiedzieli: Północna Karolina) i kilkoma innymi osobnikami płci i nacji przeróżnych wsiedliśmy do busa i daliśmy się uprowadzić przewodnikowi w oczekiwane z zapartym tchem nieznane (wprawdzie dobrze wiedzieliśmy, gdzie jedziemy, ale umówmy się tym razem, że informacje zdobyte z przewodników i filmów dokumentalnych się nie liczą).
Zaczęliśmy od znajdującego się na terenie miasta Meksyk Tlatelolco. Plac trzech kultur – prekolumbijskiej, hiszpańskiej i współczesnej meksykańskiej – to miejsce, gdzie obok ruin azteckiej świątyni zbudowano w XVI wieku katolicki kościół, a w XX wieku kompleks budynków mieszkalnych.


Następnie udaliśmy się do bazyliki – Basilica de Nuestra Señora de Guadalupe. Obok starej bazyliki, którą budowano od 1531 roku, stoi nowa, zbudowana w latach 1974-1976 (ponieważ miasto powstało w miejscu, w którym kiedyś było jezioro, grunt nie jest najstabilniejszy – stara bazylika zaczęła się zapadać). Pod względem liczby pielgrzymów, nowa bazylika jest drugim po Watykanie, najważniejszym dla katolików świętym przybytkiem. To tutaj można zobaczyć znajdujący się nad ołtarzem wizerunek Matki Bożej z Guadelupe. Żeby łatwiej było zachować porządek podczas zwiedzania, pod ołtarzem zbudowano ruchome, „pędzące” w dwóch kierunkach pasy (takie same jak na lotniskach). Stajesz sobie na takim pasie, zadzierasz głowę do góry i podziwiasz święty wizerunek. Jazda trwa w przybliżeniu 30 sekund. Pas się skończy, robisz krok do przodu i stajesz na pas biegnący w przeciwną stronę, zadzierasz głowę i podziwiasz jeszcze raz. Tylko od twojej, drogi pielgrzymie, fantazji zależy, ile takich wycieczek tam i z powrotem zaliczysz. Poszłam na całość, zaliczyłam dwie.


A jak już nasyciliśmy się świętymi obrazami i nasyconymi świętymi obrazami pielgrzymami, pojechaliśmy za miasto. Pan przewodnik sprytnie wymyślił, że trzeba nam pokazać miejscowe rękodzielnictwo. Zatem zobaczyliśmy, jak się wytapia srebro, jak i jaką bizuterię się z niego wykonuje, dowiedzieliśmy się, na czym polega doskonałość agawy (dokładnie maguey), jak się tka tradycyjne, meksykańskie materiały (nawet ja co nieco potkałam, używając w tym celu metody tradycyjnej, czyli wszystkich czterech kończyn). A potem nastąpiła najciekawsza część tej części programu: degustacja. Oczywiście napojów wyskokowych, czyli pulque, tequili, mezcalu (oczywiście z robakiem, czyli gusanos!) i jakiegoś zielonego likieru, którego nazwy za grzyba nie pamiętam (zrzućmy winę na chorobę wysokościową, a nie na procenty lub zwykłą sklerozę).


Jednak to, co było potem... Moje najpiękniejsze wspomnienie – Teotihuacan, miejsce, w którym rodzą się bogowie. Według mitów indiańskich to właśnie tutaj nastąpiło oddzielenie światła od ciemności, to tutaj powstały słońce i księżyc.
Całość zbudowana jest wzdłuż osi północ-południe, zwanej Aleją Zmarłych (o długości 2 kilometrów), która swój początek (lub też koniec) ma u stóp Piramidy Księżyca (można się na nią wspiąć, ale tylko do połowy). Wzdłuż alei zbudowano świątynie, a także Piramidę Słońca (wyższą od Piramidy Księżyca, 243 stopnie na sam szczyt). Obie piramidy to najstarsze budowle Teotihuacan (tak, wspięłam się na obie po niesamowicie stromych schodach, wraz z różnymi, sapiącymi z wysiłku turystami, którzy, żeby nie stoczyć się w dół, używali wszystkich czterech odnóży, a czasem nawet i pośladków, innymi słowy poruszali się na czworaka lub zsuwali się ze schodów na pupach). Jednak najpiękniejszą według mnie budowlą jest Świątynia Quetzalcoatla (Pierzastego Węża). Ozdabiają ją rzeźby głów bogów – pierzastego węża i Tlaloca (no co ja mogę, mam słabość do smoków i węży, a przede wszystkim wszelakich ich wyobrażeń).


Spacer Aleją Zmarłych, wśród tych niesamowitych starych budowli, w palącym już wtedy słońcu (zdjełam z siebie wszystko, co mogłam, z zachowaniem przyzwoitości oczywiście, ale zapomniałam posmarować się filtrem, który był w plecaku, zatem skończyłam z upiornie czerwonymi łapkami), między próbującymi mi wcisnąć azteckie gadżety sprzedawcami w rozłożystych sombrero, podekscytowanymi (zapewne jak i ja) turystami, wśród leniwie wyciągniętych w poprzek drogi psów... Tego wspomnienia nikt mi nie zabierze.


I jeszcze jeden bonus – el mariachi łapie stopa. Ciekawe co on tak naprawdę ma w tym futerale...

Meksyk... cz. 2

Dobra, dobra, wiem, że z dużym opóźnieniem, ale Muza zagubiła mi się po drodze, a umysł zaciął nawet bardziej niż moja zalana coca colą klawiatura (dopiero takie doświadczenie uświadamia mi, ile w tym diabelstwie cukru. Równie dobrze pewien osobnik płci odmiennej mógłby klawiaturę zalać miodem, a nie colą, na jedno by wyszło).
No nic, do rzeczy.
Znam ludzi, którzy uważają, że muzea to największa, przepraszam za wyrażenie, ale to cytat: trupiarnia. Zatem ich noga nigdy nie przekracza progów takich przybytków. No w sumie wolna wola, ale... Ja te trupiarnie lubię. I to bardzo. Szwędam się po nich z całkiem sporym zamiłowaniem. Może to jakieś zboczenie, skrzywienie. Zwał, jak zwał. Lubię takie zboczenie.
W Meksyku jest kilka muzeów wartych odwiedzenia. Ja niestety nie miałam wystarczajaco dużo czasu, żeby się poszwędać po wszystkich. Ale tego jednego odpuścić sobie nie mogłam – Muzeum Antropologiczne (Museo Nacional de Antropologia). I zastanawiam się, co o nim napisać, bo słów brak. Takie robi wrażenie.
Na to muzeum nie można sobie zarezerwować zaledwie godziny. Nie można zarezerwować dwóch. Trzeba przeznaczyć na nie co najmniej pół dnia... bo warto. Takich skarbów nie zobaczy się w żadnym europejskim muzeum.


Przemierzanie kolejnych sal muzeum to jak wycieczka w przeszłość. Zresztą w każdym muzeum można tego doświadczyć. Ale z kulturą europejską, afrykańską, ba, nawet azjatycką jestem bardziej zaznajomiona niż z kulturą środkowej i południowej Ameryki. Zatem wyobraźcie sobie małego brzdąca płci żeńskiej w sklepie z cukierkami albo i zabawkami, a będziecie mniej więcej mieli zarys tego, jak ja się w tym konkretnym muzeum zachowywałam. Szaleństwo na kółkach, nieustająca umysłowa ekstaza, potrzeby estetyczne uszczęśliwione na jakiś czas i wyjątkowo nie zawieszony mąż (i będzie, że brzydko o nim mówię, a raczej piszę, ale on z tych, co mają skłonność do zawieszania się, gdy doświadczają nadmiaru bodźców, czyli innymi słowy po godzinie, no może dwóch w muzeum najczęściej spuszcza głowę, chodzi za mną, czyli przewodnikiem stada i najpierw mruczy, że już jest głodny, zmęczony, a potem już w całkowitym geście poddania się i rezygnacji, snuje się jak cień i nawet już mu się nie chce buzi otwierać, żeby wydawać słabe jęki). Zatem mąż mi się nie zawiesił, a nawet cały rozochocony ciągał mnie po kolejnych salach (jakby mnie trzeba było ciągać!) i fotografował, co się dało. A do fotografowania było całe mnóstwo cudowności!
Oczywiście moja obsesja architektoniczna ma sie dobrze, a nawet wyśmienicie się rozwija (pewien znajomy kiedys zauważył, że rzadko fotografuję ludzi, natomiast z upodobaniem fotografuję budynki, skupiam się na detalach architektonicznych, okiem aparatu szukam okien, wrót, stiuków, filarów, żebrowań i co tam sobie jeszcze możecie wymyślić. Zgadzam się z tym i nie zgadzam jednocześnie – owszem, fotografuję architekturę, ale naturę i ludzi również. Howgh!). Na Zocalo stoi architektoniczna mieszanka renesansu, baroku i neoklasycyzmu, czyli Katedra Metropolitalna (Catedral Metropolitana de la Asunción de María), do której przylega kaplica Sagrario Metropolitano o tak pięknej, barokowej fasadzie, że aż dech zapiera w piersiach. I tym razem to ja obfotografowywałam te wszystkie cudowności i muszę przyznać, że cały czas było mi mało. Ale tylko spójrzcie na te zdjęcia i wszystko stanie się jasne.
Wnętrze Katedry też jest oszałamiające. Poza tym dawno nie widziałam takiej pięknej gry wpadajacego przez okna światła na strzelistych filarach podtrzymujących ciężkie sklepienie. Białe plamy na szarym kamieniu, to wrażenie lekkości – bezcenne.


A na zakończenie mały bonus :)


Cdn.