2013/10/30

Kilka słów (I) / A few words (I)

English version below

Jak burza wpadłam dziś do jednego z wielkich sklepów handlowych, bo, po pierwsze, nie miałam za wiele czasu, po drugie, byłam w okolicy, po trzecie, wydumałam sobie, że czas na nową zalotkę (nie ma to jak dziwaczne narzędzie tortur stosowane "naocznie" z własnej, nieprzymuszonej woli), po czwarte, chciałam co nieco obwąchać. Zatem troszkę popsioczę, czyli dziś o dwóch zapachach, których regularnej recenzji nie chciałoby mi się pisać. Niemniej, wcześniej rzecz godna zakomunikowania: gdyby ktoś był w Nowym Jorku, choćby i przelotem, niech pamięta: Barneys (Manhattan, Upper East Side) ma ekskluzywną, butikową linię Serge'a Lutensa. Uwierzcie na słowo, wyeksponowane flakony-dzwonki wypełnione perfumami niemal we wszystkich kolorach tęczy wyglądają jak małe klejnoty.

De Profundis od Serge'a Lutensa nie jest, niestety, tym, czego się spodziewałam po nazwie. Lektura nut odkryła prawdziwe oblicze kompozycji.  A co wyrosło na moim nadgarstku? Chryzantema, chryzantema, nuty zielone, wazon wypełniony wodą podprawioną fiołkowo-chryzantemowymi bąbelkami, fiołek, chryzantema, nuty zielone. Kadzidła jak na lekarstwo, tak samo nut ziemistych. Żeby chociaż te chryzantemy były przywiędnięte, żeby choć ziemia i kadzidło wybijały się odrobinę z niebytu, a woda w wazonie była nieświeża, kompozycja bardziej pasowałaby do nazwy. Chciałabym z głębokości wołać, bardzo bym chciała, ale nie mam czasu, bo pląsam po chryzantemowej łące. Hasam nawet.  


Tak się złożyło, że nogi poniosły mnie do "kramiku" z flakonami Terry de Gunzburg. Och, jak ja chciałam przetestować Terryfic Oud... ale jeszcze nie ma go w Stanach, wyobraźcie sobie. Poczekam. Tymczasem powąchałam co nieco i zdecydowałam, że na nadgarstku wyląduje Ombre Mercure. I w sumie nie najgorszy ten soczek. Absolutnie nie w moim typie, ale obiektywnie całkiem przystojna z tej kompozycji istota. Pudrowo-paczulowo-benzoesowa. O dziwo, na mojej skórze w ogóle nie pojawia się róża, jaśmin i ylang-ylang również nieśmiało siedzą cicho, jest delikatnie irysowo, trochę zamszowo, pudrowo i waniliowo-benzoesowo. A czasem nawet kilka kropli koniaku wypłynie na wierzch. W sumie, choć niezaskakująco, smacznie. 


A na bloterach wącham sobie Sarrasins i La Myrrhe Lutensa...

Serge Lutens De Profundis
Rok: 2011
Nos: Christopher Sheldrake
Nuty zapachowe: fiołek, nuty zielone, nuty ziemiste, chryzantema, śliwa, kadzidło

Terry de Gunzburg Ombre Mercure
Rok: 2012
Nos: Jacques Fleury, Arthur Le Tourneur d'Ison, Karine Vinchon Spehner, Sidonie Lancesseur
Nuty zapachowe: liść fiołka, irys, fiołek, korzeń irysa, róża, ylang-ylang, jaśmin, paczula, benzoes, sandałowiec, wanilia.

Ryc.1-2. www.fragrantica.com


I dropped by one of the huge shopping mall earlier today, just for a one second. Firstly, I didn’t have too much time, secondly, I was in a neighborhood, thirdly, I thought that it was high time for a new eyelash curler (there is nothing like strange torture device you can use on yourself strictly for a vanity and pleasure), and finally, I desperately wanted to sniff something. So here we go, this is me complaining: two fragrances but non of them good enough for proper review. Nevertheless, one important announcement (in my not so humble opinion) for anyone who is planning short or not so short visit in NYC: in Barneys (located on the Upper East Side) you can see/touch/sniff exclusive Serge Lutens line. Believe me, all the bell-like bottles of perfumes filled with juices with all colors you can imagine look like beautiful, little precious gems.

De Profundis by Serge Lutens isn’t what I expected considering its name. Reading about the notes prepared me a little for what might come. Want to know, what bloomed on my wrist? Chrysanthemum, chrysanthemum, green notes, vase full of fresh water seasoned with flowery bubbles, violet, chrysanthemum, green notes. Composition is as full of incense and soil tincture as my wardrobe full of pink clothes. If only those chrysanthemums were withered, if only incense and tincture soil could be caught by my big nose, if only water in a vase wasn’t so damn fresh, name of this fragrance would fit it better. I’d really love to call from the depths, but I don’t have time, I am dancing on this chrysanthemum meadow. I am frolicking even.

Just by a pure coincidence I went to the stand with Terry de Gunzburg bottles. Oh gosh, I was so eager to taste Terryfic Oud. But it is not available in USA, yet. Can you imagine? But I’ll be patient. Meanwhile I sniffed some of the others scents, and one of them seemed good enough to try it on my wrist. Ombre Mercure. It is not bad. Not bad at all. It is totally not my cup of tea, but – objectively – it is pretty handsome creature. Mainly powder, patchouli and benzoin. Surprisingly, this time my skin blurred all rosy accents, and jasmine and ylang-ylang were too shy to show off. Just a pinch of orris root makes everything a little suede-ish, which mixes nicely with powdery, vanilla base. Sometimes I can even taste few drops of the cognac. To sum it up: nothing astonishing although quite toothsome.

And straight from a paper strips I am sniffing Sarrasin and La Myrrhe by Serge Lutens…

Serge Lutens De Profundis
Year: 2011
Nose: Christopher Sheldrake
Notes: violet, green notes, soil tincture, chrysanthemum, plum tree, incense

Terry de Gunzburg Ombre Mercure
Year: 2012
Noses: Jacques Fleury, Arthur Le Tourneur d'Ison, Karine Vinchon Spehner, Sidonie Lancesseur
Notes: violet leaf, iris, violet, orris root, rose, ylang-ylang, jasmine, patchouli, benzoin, sandalwood, vanilla.

2013/10/29

A ty mnie na wyspy szczęśliwe zabierz*

Po ostatnim wysypie notek pochwalnych i perfumeryjnych peanów, wszystkich tych ochów i achów rzucanych na prawo i lewo, a przynajmniej ciągłego braku psioczenia i fujania przyszedł w końcu czas na poważny wpis, czyli w skrócie na... kolejny brak krytyki. Czy tylko ja mam wrażenie, że ostatnio jakoś ganienie mi nie idzie? Że wszystko mi się podoba? Że pozytywne opisy wypływają mi z opuszek stukających w klawiaturę tak płynnie, jak namawianie na kolejne zakupy z ust sprzedawcy miesiąca? Czy mnie tak łatwo kupić urokliwym zapachem, czy po prostu trafiam ostatnio na dobre kompozycje? A może się po prostu popsułam? Zima w tle?

Nieważne, jakie jest wytłumaczenie, nieważne, czy klepki mi się poprzestawiały, na urodę pewnych kompozycji nic nie poradzę. No bo co, na siłę mam ganić? Kiedy tak mi pachnie z łokcia, że aż się głodna robię... No ładnie, wygadałam się. Dziś będzie jadalnie.

A tak naprawdę szukałam kolejnego agarowca (bo przecież moje nieustające poszukiwania agarów, jak sama nazwa wskazuje, nie ustają). Jakiś czas temu wybrałam się w tym celu do butiku Aedes de Venustas doskonale przygotowana, dzierżąc w dłoni jak berło karteczkę z listą perfum, które koniecznie muszę powąchać. A jak już powąchałam Oud for Love The Different Company z blotera, tak kilka sekund później cieszyłam się aromatem dobiegającym wprost z mojego ramienia. A potem to już tylko krok dzielił mnie od zdobycia maleńkiej próbki.


A zapach to naprawdę przyjemny. W otwarciu ostrzejszy: złoty, słodko-gorzki szafran, kremowy sandałowiec, lekko pikantne ziarna kolendry, delikatnie musujące kwieciste aldehydy, miodowo-dębowa gorycz whiskey i zaledwie odrobina oudu. Oczywiście, dla takiego ekstremisty jak ja - za mało oudu.

Kiedy pojawiają się kwiaty - tuberoza i ylag-ylang, przez kilka chwil boję się oddychać (bo z tuberozą się nie lubimy, a z ylang-ylang też jakoś nie do końca mi po drodze). Ale cuda się zdarzają i tuberoza, i ylag-ylang są tak delikatne, że nie mam czego się obawiać. A i irys, który też nie jest jakimś moim ulubieńcem, jest tu piękny, pudrowo-maślany, przypominający fakturą łaskoczącą opuszki palców powierzchnię miękkiego zamszu. A ponieważ wszystkie te elementy wygrzewają się na łożu z pięknego sandałowca, to już w ogóle robi się miło i leniwie. Wyczuwalna jest również cicha nuta goździków, tylko dodająca kremowości zapachu kropli pikanterii. 

Po chwili znowu rozbłyskają aldehydy jak bąbelki najlepszego francuskiego szampana. Przeplatają się z ponownie wyczuwalną whiskey - tym razem mniej miodową, a bardziej goryczkowo-dębową. Ale to nie trwa długo. Bo w końcu na talerzu pojawia się najsmaczniejszy deser - kremowy, balsamiczny, niemal nadający się do zjedzenia sandałowiec, do tego rozbrzmiewa akord złożony z waniliowego heliotropu, puszystej ambry, przyjemnego, otulającego piżma, słodkiego balsamu tolu i sporej ilości złotego karmelu.


A kiedy już nasycę się tym wspaniałym waniliowo-karmelowym creme brulee, zaczynam dostrzegać w bazie zamszowe brzmienia kastoreum i irysa. Oudu brak i, o dziwo, przeszkadza mi to tylko trochę. Może dlatego, że w tle cichutko nuci sobie zielono-ziemista, drzewna wetyweria, która sprawia, że ten słodki w gruncie rzeczy zapach trąci od czasu do czasu z ramienia bardziej dymnie.

Żeby nie było. Nie lubię słodyczy. Ani w formie przekąsek, ani tych zamkniętych we flakonach. Nie lubię i basta. Niemniej wielkimi krokami zbliża się zima. Najwidoczniej podświadomie mój organizm boi się zimna i nabiera chęci na zgromadzenie odrobiny sadełka... choćby i tego perfumeryjnego. A skąd taki tytuł? No jak to skąd. Przecież to wiersz o miłości! W nazwie perfum też jest miłość. A nie ma nic piękniejszego niż miłość... do jedzenia.


I żeby nie było, że same pozytywy tu wypisuję. Zapach jest miły, piękny. Ale dla mnie to jednak za mało. Nie zaiskrzyło na tyle między nami, żeby marzyły mi się ponadpróbkowe mililitry słodkiej kompozycji. Za to zjadłabym malutką porcję creme brulee. Taką maciupką.

*Konstanty Ildefons Gałczyński, Prośba o wyspy szczęśliwe.

Rok: 2012
Nos: Bertrand Duchaufour
Nuty zapachowe: whiskey, szafran, kmin, kolendra, aldehydy, dzięgiel, tuberoza, ylang-ylang, irys, sandałowiec, goździki, piżmo,  ambra, kocanka, wetyweria, laotański oud, kastoreum, heliotrop, karmel, balsam tolu

2013/10/23

Za dużo czy za mało?

Czy zostało coś jeszcze do powiedzenia? Są tacy, którzy uważają, że powstało zbyt wiele, że powinien nastąpić wielki koniec, jeżeli nie gigantyczna implozja. Są też tacy, a ja wśród nich, którym chyba zawsze będzie mało... Mało perfum z nutą agaru oczywiście. Bo to o niego przecież chodzi.


Agar/oud/oudh/aoud/drewno aloesowe - czyli drewno z poddanych wieloletniej mikozie drzew z rodzaju Aquilaria, jeden z najdroższych  składników stosowanych w przemyśle perfumeryjnym, który ostatnio - ku uciesze jednych i gderaniu drugich - dodawany jest do takiej ilości kompozycji, że perfumy z oudem w składzie (lub nazwie) niemal zalewają rynek tudzież wyrastają jak grzyby (sic!) po deszczu*. I choć agaru mi wiecznie mało, zgodzę się z tym, że za ilością nie zawsze idzie jakość. Niestety. Po pierwsze, kolejne perfumy z agarem często przypominają te poprzednie (powstało zdecydowanie zbyt wiele kompozycji powielających klasyczny mariaż agaru z różą). Po drugie, choć w nazwie perfum słowo oud/aoud się pojawia, wcale nie świadczy o tym, że w składzie choć kropla tego składnika się znajdzie (i nie mam na myśli używania syntetyków, imitujących zapach oudu, zamiast olejku naturalnego**). Zatem, czy może mi coś jeszcze wpaść w nos? Czy coś może mnie zadziwić?

Dzisiejszą notkę sponsoruje literka "P" jak Pirath. Ponownie bardzo Ci dziękuję za próbkę!

Po takim wstępie łatwiej zrozumieć, dlaczego podchodziłam do LM Parfums Black Oud jak pies do jeża. A tu niespodzianka, bo otwarcie to słodko-korzenna gałka muszkatołowa, ciepły kmin, tylko odrobinę przypominający zapach spoconego ciała, oraz piękne, lekko gorzkie kadzidło - nie za gęste, nieduszące i co najważniejsze, nie przypomina tego kościelnego. Ale to nie koniec. Bo od razu można wyczuć pojawiające się już w tle i rosnące z każdą chwilą akordy agarowe, idealnie wyważoną dawkę najpierw bardziej słodkawą, wiśniową niemal, a sekunda po sekundzie coraz bardziej lizolowo-politurowo-skórzastą, oraz zalążki tłustego, gęstego, gładkiego sandałowca.


Baza pojawia się bardzo szybko. Już po kilku krótkich minutach, kiedy słodycz gałki muszkatołowej słabnie, dają się wyczuć mocne, ostre, gryzące, zwierzęce nuty: cybet i kastoreum.  Zaskakująco urokliwie komponują się z tym drzewno-przyprawowo-agarowym koktajlem.  Po kolejnych kilkunastu minutach znikają. Znikają całkowicie i więcej się nie pojawiają. Spod nich natomiast wyłania się zapach iście piękny, złożony z miękkiego,  lekko kremowego sandałowca, balsamicznego, cielistego labdanum, ciepłego kadzidła, suchego cedru, delikatnej nuty łagodnego agaru i bardzo przyjemnej dla nosa wanilii. A także benzoesu. Kompozycja nabiera ambrowych niuansów, zaokrągla się. Po ostrym początku, końcowa faza wydaje się wyjątkowo perfumeryjna.

Generalnie mam jedno "ale", spore "ale". Cóż z tego, że zapach naprawdę piękny, skoro najpierw trzyma się blisko mnie, zbyt blisko, a potem znika z mojej skóry niemal z prędkością światła (no dobrze, aż tak szybko to nie)?


Nie mogę oprzeć się wrażeniu  że Black Oud jest delikatniejszą, łagodniejszą, bardziej wygładzoną wersją Black Afgano Nasomatto. Podobieństwo, szczególnie w fazie najmocniejszego brzmienia sandałowca, jest uderzające.

* Nazwa zrobiła się tak modna, że perfumy to nie wszystko (mam nadzieje, że linki z wyjątkowo drogimi produktami do włosów Philipa B wam się otworzą, zatem miłego oglądania: klikklikklik klik). 
** Drzewa z rodzaju Aquilaria znalazły się na liście gatunków zagrożonych wskutek zbyt dużego popytu na agar. Zatem ze względów ekologicznych jak najbardziej rozsądnym jest wykorzystywanie takich syntetyków (np. Kilian Hennessy w swoich kompozycjach wykorzystuje tylko oud syntetyczny). Na marginesie, sandałowiec biały (indyjski), czyli Santalum album też jest gatunkiem zagrożonym w wyniku nadmiernej eksploatacji. Nie narzekajmy zatem, jeżeli w perfumach wyczujemy odpowiedniki zrodzone w szklanej fiolce.

Rok: 2012
Nos: Z lektury www.lmparfums.fr wynika tylko, że założyciel marki Laurent Mazzone współpracuje ze znanymi nosami, ale który z nich przyczynił się do stworzenia Black Oud, tego już nie zdradzono.
Nuty zapachowe:
Nuty głowy: gałka muszkatołowa, kmin, kadzidło
Nuty serca: oud, labdanum
Nuty bazy: sandałowiec, cedr, cybet, kastoreum, wanilia, ambra

Ryc. 1 i 3. www.fragrantica.com

2013/10/21

Na początku był Chaos

Na początku był Chaos. A żeby być dokładnym, był to rok 1996. Donna Karan wypuściła na rynek perfumy inne niż wszystkie, noszące właśnie nazwę bezładnej, nieuporządkowanej materii, z której wyłonił się świat. Stworzenie kompozycji zlecił mąż Karan, Stephan Weiss, on też zaprojektował flakon, który kształtem przypominał sopel lodu. Po kilku latach kompozycję wycofano, nie muszę dodawać, że ku rozpaczy wielu, wielu jej miłośników. Zapanowała perfumeryjna żałoba. Jednak po kilku kolejnych latach, w roku 2008, Chaos przywrócono światu i dla niektórych stała się jasność. Ale podobno to już nie było to samo...

Nie wiem, nie znam pierwszej wersji Chaosu. I prawdopodobnie już nigdy nie uda mi się powąchać oryginalnego soczku zamkniętego we flakonie-soplu. Poznałam dopiero jego nową odsłonę, z walcowatego flakonu, przypominającego odrobinę dezodorant lub farbę w sprayu, którą zgubił współczesny muralista (po raz kolejny mogę rozpocząć narzekanie, że moja pasja perfumeryjna rozpoczęła się odrobinę zbyt późno i zdecydowanie zbyt wiele mnie ominęło).

Chaos Donny Karan jest... przestrzenią. Chłodną i ciepłą jednocześnie. Otwarcie jest chłodne i ziołowe - intensywne, ostre nuty rumianku, szałwii i lawendy to szklana kula, w której zamknięto wszechświat. I mnie z tym wszechświatem. Kiedy od środka dotykam tej niemal niewidocznej powierzchni, czuję na dłoni chłód. Opuszki palców aż mrowią, jakby między nimi a molekułami roztopionego piasku kwarcowego przebiegał zimny prąd. Aromat kadzidła wypełnia dodatkowo chłodem tę szklaną przestrzeń. Ale chwilę później w środku kuli pojawiają się jak małe, generujące ogromną ilość energii eksplozje, czyli przyprawy: dentystyczne goździki, słodko-gorzki, pylisty cynamon, jakby lekko zwietrzały, gorzkawy szafran, suche, drzewne wręcz ziarna kolendry. Ciepło przypraw i chłód ziół nie mieszają się ze sobą, tak jak nie mieszają się ze sobą woda i olej. Przepływają obok siebie, krople jednego zawieszone są w drugim, ale się nie przenikają.


Oud, który w końcu pojawia się w kompozycji, jest lekko chemiczny, przypominający lakier lub rozcieńczalnik do farb. A raczej politurę. Drażni nos, niemal piecze, kiedy zaciągam się aromatem Chaosu. Ta nuta jest i niepokojąca, i przyjemna. Cielisto-skórzaste labdanum w bazie, miękkie piżmo, okruch ambry oraz sandałowiec ocieplają nieznacznie zapach. Jednak mimo tego dodatkowego ogrzania, wraz z każdym kolejnym wdechem nadal ma się poczucie odosobnienia, alienacji.


Nosząc na sobie Chaos, mam czasem wrażenie odwróconej klaustrofobii - to nie strach przed zamkniętą grubymi, ciemnymi murami małą przestrzenią,  a przed ciasnymi, szklanymi ścianami nieskończonego kosmosu, zamykającymi się nade mną, wokół mnie i tłamszącymi swą ogromną, ciężką pustką.  Jest to niesamowite wrażenie, które sprawia, że mój odbiór Chaosu zmienia się - raz nosi mi się go wspaniale, raz mam ataki paniki przy najdrobniejszym ruchu molekuł. Niemniej, za każdym razem w niezrozumiały sposób kompozycja mnie hipnotyzuje. 

To zdecydowanie relacja kocham-i-nienawidzę-jednocześnie-i-nie-wiem-jak-mam-sobie-z-tym-poradzić. Chcę Chaosem pachnieć i zamieram na samą myśl, że mogłabym się nim uraczyć. Marzę o pięknym, czarnym flakonie i nie chcę go w swojej kolekcji. I nie wiem, czy rozpaczać, że właśnie spiłam ostatnie krople dekantu, czy się z tego cieszyć. W mojej głowie panuje chaos.


Rok: 2008
Nos: ?
Nuty zapachowe: kolendra, lawenda, szałwia, rumianek, goździki, szafran, kardamon, cynamon, drzewo sandałowe, oud, piżmo

2013/10/20

Przywyknąć do róży

A więc nie ustaję w testowaniu (nie ma to jak zarzucić dobrym "awięcem" na początku zdania w piękne niedzielne popołudnie). Nic nowego. Znaczy sporo, bo co chwilę pachnę czymś nowym. Zaiste, wielce mi to odpowiada. I cały czas mi mało. Jak ja bym chciała mieć kilka dodatkowych ramion... oraz nosów, przede wszystkim wtedy, gdy wybywam na zapachowy spacer, żeby móc najpierw spryskać kolejne fragment skóry wszystkim tym, co mi w nos wpadnie, a potem chłonąć kolejne molekuły bez opamiętania. Czasem obrywa się psikiem mojemu towarzyszowi niedoli zwanej życiem, co znowuż nie zawsze bardzo go cieszy, szczególnie jak ogłuszę go jakimś w jego mniemaniu śmierdzielem. I potem muszę wysłuchiwać, jaka to ja zła i niedobra, a moje zachowanie powinno  zostać ujęte w konwencjach dotyczących praw człowieka oraz tych o zakazie rozprzestrzeniania broni masowego rażenia. Życie! A przecież powinien się cieszyć, że oszczędzam go, jak mogę i kwiatkami nie raczę. Najwidoczniej z czystego masochizmu kwiatki testuję na sobie.


Arabian Nights Collection Musk Oud od Kiliana to... róża. Najpierw różowa, rozdelikacona drobnymi, odświeżającymi cytrusami (kwaskową cytryną i słodkimi mandarynkami) i różano-cytrusowym geranium. Ale już po chwili gęstnieje, ciemnieje, nabiera coraz bardziej czerwonych odcieni, staje się cięższa i bardziej oleista.  Przez jakiś czas niemal nic innego poza jej intensywnym aromatem nie dobiega z mojej skóry.

Ale w końcu powoli zaczynają rozlegać się jak małe dzwonki nuty kardamonu. Nie za dużo. I pojawia się goryczka - zielony, ziołowy piołun. Rozpoznaję też nieśmiałe, delikatnie zwierzęce niuanse. Wyważone, nie za ostre, nie gryzące w nos i odstręczające, a ciepłe i przykuwające uwagę. Oud. Oud w wersji cywilizowanej, bardziej o drzewnym, tylko odrobinę stęchłym odcieniu, a nie dziki, ostry, plastikowo-lizolowo-szpitalny.  I zdecydowanie go za mało. Poważyłabym się nawet o opinię, że to nie oud, a impresja na jego temat, wyobrażenie, jakie o nim miał Alberto Morillas. Paczula podkreśla drzewność aromatu i dodaje całości ziemistego zabarwienia. 

Róża robi się delikatnie słodsza, zielonkawa, jakby została nam podana wraz z gałązką, na której wyrosła. I w końcu pojawia się kadzidło - kadzidło lekko dymne, przestrzenne, w którego nuty wplątane są nuty cyprysu. I dobrze. Bo inaczej róża zbyt obciążałaby zapach, ciągnęłaby go ku skórze, a kadzidło z cyprysem sprawiają że zapach wypełnia się powietrzem, ożywa i wibruje.


Staram się różę polubić, a przynajmniej zaakceptować. Wiem, że jak do niej przywyknę, przestanie tak drażnić, odstawać i wybijać się ponad wszystkie inne składniki. A przyjemnie zaprawiona kadzidłem i paczulą róża trwa w Musk Oud bardzo długo. I co ciekawe, po kilku godzinach znowu zaczynają wydobywać się z niej cytrusowe niuanse, delikatne, słabiutkie, ale jednak są. Róża, choć trwa niestrudzenie, łagodniejePiżmo sprawia, że zapach staje się milszy, przytulniejszy. A potem robi się bardziej miękko. To pewnie przez kilka kropli rumu, które przyjemnie spija się ze skóry... 


Rok: 2013
Nos: Alberto Morillas
Nuty zapachowe: 
Nuty głowy: cytryna, mandarynka, kardamon, kolendra
Nuty serca: cyprys, bułgarska róża, geranium, piołun
Nuty bazy: rum, kadzidło, oud, piżmo, paczula

Ryc. 1 i 3. www.bykilian.com

2013/10/18

W wetyweriowym lesie

Zaraz popełnię pochwalną notkę. A wszystkiemu winny jest Pirath! Że tak zacznę z grubej rury. Winny, bo to od niego dostałam potężną próbkę zapachu, którego testowanie sprawia mi ostatnio wiele radości. Dziękuję Ci bardzo! :)

Les Exclusifs de Chanel Sycomore to zapach, który w wielce pozytywny sposób miesza mi w głowie. Otwarcie jest zielono-cytrusowe, lekkie, świeże. Zakładam, że za tę cytrusowość odpowiedzialne są między innymi aldehydy. Zielone, świeże niemal brzmienia cyprysu zaczynają mieszać się z dosadnie zieloną, słonawą wetywerią. Ale na tym nie koniec, bo oto pojawia się mój ulubiony moment otwarcia - wetyweria zaczyna być mocniejsza, bardziej drzewna, ciemnieje, brunatnieje wręcz, pojawia się gorzkawa, mroczna i lekko dymna warstwa. Do moich nozdrzy dobiegają nuty gorzkiej czekolady i czarnoziemu. Szczególnie zapach ziemi rozkosznie drażni nos, zatykając go niemal wilgotnym pyłem. Ale kolejne kilka sekund wszystko zmienia, bo ziemia cichnie, gorzka czekolada - choć nadal gorzka - kurczy się i pojawia się niemal gładź polerowanego ciepłą dłonią hebanu.  Niesamowicie uwodzicielski zapach.


Mija kolejne kilkanaście sekund i zapach znowu staje się bardziej zielony. Ja wiem, że teoretycznie przez pierwsze momenty nie powinnam może nie odklejać nosa od własnego łokcia, ale nie mogę się powstrzymać. Zmiany w zapachu następują tak szybko, są jak mrugnięcia powiek i za nic nie chcę ich przegapić. Jestem urzeczona pięknem tego otwarcia, staram się go w głowie odtwarzać ciągle i ciągle, i ciągle, bez przerwy.

Po tym błogim szaleństwie z początku, zapach się uspokaja. Uspokaja na tyle, że wszelkie zmiany są powolne i niemal niedostrzegalne.


Generalnie na skórze niepodzielnie króluje wetyweria. Zielona, mszysta, z drzewnymi niuansami, słonawa, momentami niemal kadzidlana i odrobinę dymna. Przez kilka chwil zapach wydaje się słodszy, typową dla tytoniu słodyczą, nieoczywistą. Nawet akordy ziemisto-pudrowego fiołka i różowego pieprzu zabrzmią w tle, jakby tylko dla podkreślenia mocy wetywerii. Owszem, w bazie czuć drzewne nuty, ale nijak nie przypominają mi zapachu sandałowca. Nie ma ani grama mleczności, orzechowej miękkości, oleistości. Wyczuwam raczej drgania cyprysu. I przez wiele godzin rozpływam się w urodzie tej kompozycji jak w męskich ramionach.

Sycomore jest zapachem trwałym. Bardzo trwałym! Jedyne moje "ale" do niego... Podobno prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy (że tak przypomnę słowa, ekhem, wieszcza). Niestety, nie tym razem. Nie w moim przypadku. Bo po długim czasie trwania na skórze wetyweria postanawia się na mnie wypiąć i się kwasi. Czyli zdecydowanie wolę uwodzącą mój nos grę wstępną.


Rok: 2008
Nos: Jacques Polge, Christopher Sheldrake
Nuty zapachowe: wetyweria, sandałowiec, aldehydy, tytoń, fiołek, cyprys, jałowiec, różowy pieprz, przyprawy

Ryc. 1-2. Boski Sean Connery
Ryc. 3. www.chanel.com

2013/10/16

Do poczytania... lub przejrzenia

Luca Turin i Tania Sanchez. Można ich lubić lub nie. Można uważać ich za autorytety w dziedzinie perfum, można też za szarlatanów. Można się z nimi zgadzać, można też się kłócić. Wolnoć Tomku. Ja tam się nie kłócę, nie rozwijam też czerwonych dywanów pod stopami (choć jak najbardziej podziwiam węch, wiedzę i doświadczenie Turina), a po prostu z ciekawością zaglądam do przewodnika "Perfumes, the A-Z guide" i sprawdzam, jak bardzo moje i autorów odczucia co do zapachów się różnią (lub jak bardzo są zgodne). I przyznam szczerze, że mam frajdę z czytania krótkich recenzji (ponad 1800)... szczególnie moich ulubionych kompozycji, które czasem oznaczone są zaledwie jedną gwiazdką lub dwoma (perfumy oceniane są następująco: 5 gwiazdek - arcydzieło, 4 gwiazdki - zapach polecany, 3 gwiazdki - zapach dobry, 2 gwiazdki - autorzy zapachu nie polecają, 1 gwiazdka - należy unikać). Wcale się za ubliżanie moim soczkom nie obrażam. Czyli nadal z rozkoszą będę zlewać się oznaczonym jedną marną gwiazdką "owocowym płynem do płukania ust", czyli Jade Oliviera Durbano.

Nie mogę powiedzieć, że ten przewodnik to biblia, którą każdy perfumofil (a raczej perfumomaniak) powinien mieć na półce. To nie jest biblia. To nie jest encyklopedia. Owszem, można znaleźć kilka ciekawych informacji we wstępie lub dłuższych recenzjach. Tak jak i na perfumeryjnych blogach. Nie powinno się jednak bezkrytycznie stosować do "zaleceń" Turina i Sanchez (jak i żadnego blogera czy perfumomaniaka). A dlaczego? Bo najlepszy zapachowy arbiter elegantiarum to nasz własny nos. A interpretacja zapachów jest zawsze subiektywna. Zawsze! Nie dajmy sobie wmówić inaczej!




I chyba sama Tania Sanchez we wprowadzeniu ujęła sprawę w sposób właściwy, choć być może zupełnie niezamierzenie (najważniejsze zdanie pozwolę sobie wytłuścić):

"Do not be seduced by celebrities, by clever ad campaigns, by beautiful bottles and boxes, by high price tags, by exclusivity, by lush official descriptions, by exotic ingredients, by promises. Believe your nose only. Do not wear a fragrance just to wear fragrance. Make sure it is better than nothing. And if you love something, buy two bottles, because next time the thing may be changed or gone" (s. 32).


2013/10/11

Wypłynąłem na turkusowego przestwór oceanu*

Urodziłam się w marcu roku pańskiego (i tu następuje niezrozumiały bełkot). Jestem zodiakalną rybą. I tak jak każda ryba wodę kocham. Relaks w wodzie, nad wodą? Bezcenny. Zapach rzeki, zapach jeziora, zapach oceanu wywołują u mnie błogi uśmiech. I wydawałoby się, że jestem celem idealnym dla wszystkich nosów tworzących zapachy ozonowo-morskie. Nic bardziej błędnego. Nie lubię zapachów morskich, bo przez nie niebezpiecznie zbliżam się do granicy migreny. Nie znoszę, wzdrygam się na sama myśl o nich. Przynajmniej wzdrygałam się. Do czasu...


A no do czasu aż nie poznałam perfum pięknych, przejmujących i w cudowny sposób oddających ducha woni oceanu, zapachu fal rozbijających się na potężnych skałach... Od razu powróciły wspomnienia z wakacji, przed oczami stanęły mi cudowne widoki (które na szczęście udało mi się utrwalić na zdjęciach), a na ustach wykwitł uśmiech.

Turquoise Oliviera Durbano nie jest marną imitacją zapachu morskiego, nie jest irytująca, sztuczną, drażniącą wonią wywołującą migrenę. To najwspanialsza interpretacja zapach oceanu w perfumach. Terpentynowe nuty (niemal z odrobiną mięty) i morszczyn z suchym kadzidłem to fale rozbijające się na rozgrzanych słońcem skałach, pokrytych algami. 


Jak wspomniałam, skały są rozgrzane od słońca, kiedy nie sięga ich fala, pachną sucho i lekko pyliście. Kiedy o ich rozgrzaną powierzchnie rozbija się biała piana, zapach staje się bardziej wilgotny, pył i kurz nawilgają, jakby wąchało się trzymany w ciepłych dłoniach mokry piasek. Zapach alg jest intensywny, wiruje w powietrzu z każdą kolejną falą. 

Na szczycie skarpy, na której stoję, rozkoszując się tym oceanicznym widowiskiem, rosną pokryte zielonymi igiełkami sosny. Ich żywiczny zapach wpada do płuc przy każdym kolejnym wdechu. I jałowiec, który wzbogaca tylko doznania.


A już po kilku minutach zaczynają pojawiać się delikatniejsze, lekko rozwodnione nuty kwiatowe - lotos, lilia, a także aromat trzciny. Czasem niemal mam wrażenie, że wyczuwam ze dwa-trzy kłosy wilgotnej lawendy. Nie pytajcie mnie skąd, nie wiem. Kadzidło ma zdecydowanie dwa oblicza - gęsta  lepka żywica i słup szarobiałego dymu. Ocean jest pięknie turkusowy.


Im dłużej na skórze, tym spokojniej, fale są coraz niższe, mniej zawzięcie rozbijają się na wystających z oceanu skałach, które popołudniowe słońce ogrzewa coraz słabiej. Na brzegu można dostrzec krzew dzikiej róży pokryty małymi, czerwonymi owocami. Robi się odrobinę miodowo, puszyście ambrowo.



*Wiem, że nie muszę Wam wyjaśniać, parafrazą czego jest tytuł dzisiejszej notki, ale dla porządku jedynie dodam, że pierwszego wersu "Stepów akermańskich" Adama Mickiewicza (na wszelki wypadek, gdyby jakaś zagubiona dusza-maturzysta zabłąkała się na moim blogu, tytuł zapamiętała, a potem tak chciała zacytować na maturze).

Rok: 2009
Nos: Olivier Durbano
Nuty zapachowe:
Nuty głowy: terpentyna, owoce dzikiej róży, elemi, somalijskie kadzidło, kolendra, jałowiec, trzcina, kwiat lotosu, morszczyn, lilia, nieśmiertelnik, miód, mirra, ambra

Ryc. 1-4. Moje własne, czyli wspomnienia z wakacji.

Uroboros

Udało mi się poznać coś, na co czekałam, przebierając ze zniecierpliwienia nóżkami. Kolejne, dziewiąte dzieło genialnego perfumiarza Oliviera Durbano. Czasem myślę, że mogłabym mieć wszystkie jego twory z Bijoux de Pierres Poemes, stojące równym rządkiem na półeczce, pasujące do każdego dnia, koloru ubrania i nastroju. A zresztą, co ja będę przed Wami udawać - nie czasem, a bardzo często i nie myślę, że mogłabym mieć, a chcę mieć. I jak będę kiedyś obrzydliwie bogata, to zakupie sobie brakujące do kolekcji flakony (na razie mam "marne" dwa: Jade i Black Tourmaline). 

To dziewiąte dzieło zamyka serię (z jednej strony bardzo mnie to martwi, bo kamienie Durbano są niedoścignionym wzorem perfumiarstwa, a z drugiej z niecierpliwością czekam na nowe pomysły i nowe opowieści). Tym razem kamieniem, który zainspirował zapach, jest... kamień filozoficzny. Lapis Philosophorum.

O alchemikach napisano już wiele. Ich poszukiwania zapłodniły umysły niezliczonej ilości pisarzy, scenarzystów, filmowców i przeciętnych zjadaczy chleba. Mnie też fascynują. Ale największą słabość mam do pewnego symbolu, który z alchemikami również jest łączony (choć nie tylko), a który od wielu lat traktuję jako swój, hmmm, amulet. Uroboros - symbol nieskończoności, jedności, odradzania się, jednoczenia przeciwieństw... w symbolice alchemicznej jest odpowiednikiem kamienia filozoficznego. 


Lapis Philosophorum Oliviera Durbano to taki zapachowy uroboros. Jest zakończeniem pewnego etapu, ale również początkiem czegoś nowego, nie wspominając o tym, jak wiele przeciwieństw w sobie łączy. Zapach jest niesamowity. Nie wiem, co moja skóra z nim wyczynia, ale wszystkie poszczególne składniki stapiają się niemal w jedno. Trudno mi wyłapać poszczególne elementy tej olfaktorycznej układanki. Kolejne nuty zapętlają się, cichną i rozbrzmiewają na nowo.


Nie należy się po tym zapachu spodziewać wolt i ewolucji, mój nos uparł się, że są tylko dwie fazy zapachu i na dodatek tak bardzo się od siebie nie różnią. 

Od otwarcia do niemal samego końca czuję coś, czego do końca nie jestem chyba w stanie określić. Gęste, zawiesiste niemal aromaty wina (a raczej winnego osadu), trufli i jałowca nurzające się w przestrzennym mentolu i mirrze oraz innych żywicach. To połączenie jest tak nietypowe, tak oryginalne, tak niespodziewane (a przy okazji zachwycające), że czuję wewnętrzny przymus ciągłego obwąchiwania własnej reki. Czasem do nozdrzy dolatują niuanse gorzkiego grejpfruta, a raczej grejpfrutowych pestek (koniecznie rozgryzionych), i ambry. I tak trwają i trwają, i trwają...

I tak ta kompozycja pozostaje niezmienna przez kilka godzin. W końcu zaczyna pojawiać się więcej kadzidła, które wcześniej dźwięczało sobie tak cichutko, że w orgii mocniejszych nut było niemal niedostrzeganą klamrą spinającą w jedno pozostałe składniki. Zapach robi się przestrzenniejszy, jakby bardziej wypełniony powietrzem, ale jednocześnie cieplejszy, przytulniejszy niemalże, ogrzany cielistym piżmem i lekko woskową mirrą. 

I tak bym chciała, żeby - jak ten Uroboros - Lapis Philosophorum pożerał na mojej skórze swój ogon i nieustannie odradzał się, był nieskończonością, wiecznym powrotem i wiecznym trwaniem. 




Rok: 2013
Nos: Olivier Durbano
Nuty zapachowe: tatarak, jałowiec, rum, białe trufle, grejpfrut, osad z wina, kadzidło frankońskie, jadłoszyn, ambra, mentol, opoponaks, mirra, piżmo, mech dębowy

Ryc. 1. Wyobrażenie uroborosa autorstwa Theodorosa Pelecanosa z 1478 r. alchemicznego traktatu "Synosius". http://en.wikipedia.org
Ryc. 2. Przedstawienie uroborosa znalezione gdzieś w sieci.
Ryc. 3. Sztych autorstwa Lucasa Jennisa (1590-1630) z alchemicznego traktatu "De Lapide Philosophico". http://en.wikipedia.org