Harlem to znajdująca się na północy Manhattanu dzielnica Nowego Jorku, która od lat dwudziestych XX w. jest zamieszkana głównie przez Afroamerykanów. Ta oryginalnie holenderska wioska została założona w 1658 r. (nazwano ją tak, jak wioskę Haarlem w Niderlandach). To tu właśnie zrodził się Harlem Renaissance.
Na samym początku, kiedy tylko przyjechałam do Nowego Jorku, słyszałam w koło: "nie wybieraj się aby na Harlem (a już na pewno odpuść sobie Bronx). Tam jest niebezpiecznie". Que? Nie trzeba mi dwa razy powtarzać. Co zatem najlepszego uczyniłam? Wybrałam się samotnie w te "zakazane" rejony. Zrobiłam sobie spacer po dolnej części Harlemu, która nazywana jest El Barrio lub Spanish Harlem i mieszkają w niej w dużej mierze Latynosi. To zdecydowanie inny kraj. Państwo w państwie. Szyldy sklepów w dwóch językach, czyli angielskim i hiszpańskim, a jeżeli w jednym języku... to po hiszpańsku. Na ulicy zdecydowanie dominuje hiszpański, angielski słyszałam sporadycznie. Nawet zabudowa jest zupełnie inna niż pozostałych części Manhattanu. Budynki, którym stylem architektonicznym bliżej do tradycyjnych polskich blokowisk niż do kamienic zdobiących kolejne dzielnice, panoszą się wszędzie, pnąc się w górę. Co o tyle dziwi, że El Barrio sąsiaduje z Upper East Side, czyli bardzo snobistyczną, drogą dzielnicą, po której przechadzają się panie w futrach wartych kilka wsi i wiosek, panowie wożą się najdroższymi samochodami, wysuwając zza nieskazitelnych mankietów ręcznie szytych koszul złote Rolexy, a drogie butiki najsławniejszych projektantów występują w zagęszczeniu o niebo większym niż w Polsce kolejne filie i oddziały banków... lub apteki. Harlem jest niebezpieczny, powiadają... Czytacie ten tekst, ja go napisałam, znaczy żyję i mam się dobrze. Tak?
Jednak Harlem to nie tylko El Barrio. To dużo więcej (w ogromnym uproszczeniu jeszcze West Harlem i Central Harlem). I na zobaczenie wszystkiego jedna wycieczka to zdecydowanie za mało. No to na jednej się nie skończyło.
W Harlemie zwraca uwagę niesamowita religijność mieszkańców, manifestowana niemal na każdym kroku. Nie przesadzę, jeżeli napiszę, że pod względem liczby świętych przybytków z Harlemem przegrywa nawet mój ukochany Kraków (na Harlemie jest ponad 400 kościołów! No dobra, Kraków przegrywa z kretesem.). Kościoły, kościółki, kaplice sąsiadują ze sobą, propagując szeroko pojętą tolerancję religijną (babtyści, mormoni i metodyści, Kościoły episkopalne i rzymskokatolickie, meczety i synagogi...). Mieszczą się wprawdzie często w bardzo niepozornych budynkach, małych, ciasnych, odrapanych, byłych sklepach, ciemnych piwnicach, ale przecież nie ocenia się książki po okładce, nie rozmiar się liczy... podobno. Każdy kościół ma swoich wiernych (nawet jeżeli nie zliczy się ich nawet trzydziestu). A jak nie ma kościoła, to zawsze jakiś krzyż się znajdzie. A jeżeli i to nie, to uliczny kaznodzieja wskaże właściwą drogę ku zbawieniu, ostrzeże, pouczy.
Harlem jest bardziej malowniczy, "kolorowy". Nudne fasady przestają być nudne. Witryny sklepów, wiadukty, ściany zawsze można ozdobić. Niektóre murale mają wydźwięk... hmm... specyficzny, choć raczej powinnam napisać: interesujący (bo nie mam odwagi napisać, że szerzą niemal socjalistyczną propagandę).
Na Harlemie nazwy ulic i alei znaczą. Znaczą wiele i podkreślają dumne korzenie mieszkańców, dowodzą ich walki z rasizmem, niesprawiedliwością, podziałami, nietolerancją, łamaniem praw człowieka...
Oczywiście, Harlem pachnie. Bo jaka dzielnica nie pachnie. Na jednej z ulic co chwilę mijaliśmy kolejne stragany, z których spoglądały na nas wyczekująco pękate butelki pełne olejków i "odpowiedników" perfum dobrze znanych koneserom tej olfaktorycznej przyjemności. Obok flach tliły się hinduskie kadzidełka (w ilości hurtowej, bo przecież jedno to dużo za mało, trzy nadal za biednie, pięć... no dobra, pięć kadzidełek może już da radę). Jakoś nie odważyłam się testować, a pewnie powinnam, dowiedziałabym się wtedy, jak pachnie "Obama", "Michelle Obama" lub "Tupac". Ech, ta moja dusza futrzastym tchórzem podszyta, bo zdecydowanie nie gronostajem. Jedna rzecz niespecjalnie mi się spodobała - jeden ze sprzedawców był wielce oburzony, że fotografujemy jego bogaty stragan i żądał od nas zapłaty za zdjęcie. Może gdybym była Helmutem Newtonem albo Mario Testino i fotografowała pantalony przekupnia, a nie jego stragan, byłabym skłonna co nieco zapłacić... pod warunkiem, że "Vogue" by mnie opublikował.
Bo na Harlemie mężczyźni, szczególnie starsi, wyglądają niekiedy zabójczo modnie - w stylu retro. Kapelusze do kolorowych garniturów, szelki... moda czasu prohibicji, moda lat czterdziestych... Cudo! A my nie zrobiliśmy zdjęć.
I na koniec mała zagadka, ciekawe, kto udzieli prawidłowej odpowiedzi. Czym pachniałam, spacerując ulicami Harlemu? :)