2010/10/16

Mała czarna

Poszukiwania kawy idealnej - cel jakiejś części mojego życia. Nie piję kawy, ponieważ muszę, ponieważ ona pozwala mi funkcjonować, ponieważ pobudza wszystkie moje komórki do wzmożonej pracy, bo daje mi kopa. Po prostu - bo budzi. Nie. Dla mnie kawa to mus z zupełnie innych powodów. Najpiękniejsza chwila składająca się na cały rytuał parzenia kawy to otwieranie nowego opakowania kawy mielonej lub, jeżeli tylko taka możliwość, mielenie twardych, ciemnych ziaren (ale ja nie mam młynka, nad czym boleję). Za każdym razem, kiedy rozcinam opakowanie kawy, popadam w ekstazę. Zapach, który uderza w nozdrza, jest jednym z najpiękniejszych zapachów świata - ogłuszający niemal, obezwładniający, hipnotyzujący. Zanurzam się w nim, chłonę go każdym porem ciała. Kawę piję dlatego, że ponad wszystko kocham jej świdrujący zapach. Tak. Smak w tym wypadku pozostaje o dziwo sprawą drugorzędną, aczkolwiek nie przestaje być ważną.


W Nowym Jorku moje poszukiwania kawy idealnej trwają. O ile z podróży na Dominikanę przywieźliśmy paczki dobrej kawy, o tyle w Nowym Jorku o pyszną kawę za rozsądną cenę najnormalniej w świecie trudno... I teraz dochodzimy do sedna. Amerykanie pija popłuczyny. Przepraszam wszystkich tych, których moje rozbuchane porywy kawowe mogą obrazić, ale w tym mieście ciężko o dobrą - dobrą w europejskim stylu - kawę. Starbucksowe cienie kawy na nazwę kawy nawet nie zasługują. Cappuccino jest bardziej caffe latte, bo mleka dają za dużo, w zasadzie to mleko z kawą, a nie odwrotnie. Kawa po amerykańsku to zwykła kawa z ekspresu przelewowego, czyli nadal obok dobrej kawy nawet to to nie stało (choć i tak zdecydowanie wolę wypić taką wersję, szczególnie uwzględniając kolejne dolewki gratisowe w moich ulubionych dinerach, niż kapuczino. Na marginesie, te dolewki to bardzo dobry pomysł).
Picie kawy to powinien być rytuał. Nic w pospiechu, nic byle jak. Kawa powinna być świeża, aromatyczna (przechowywanie jej w lodówce zdecydowanie pomaga), pyszna, niemożebnie drażniąca kubeczki smakowe, powodująca dreszcze przebiegające wzdłuż kręgosłupa. Nie należy jej pić w przelocie. Codziennie rano we włoskim perkolatorku zaparzam sobie właściwą dawkę szczęścia, potem, już w kubeczku, do parującego płynu dodaję dosłownie dwie krople miodu i niewielką ilość mleka (popołudniu, jeżeli skuszę się na kolejną dawkę przyjemności, serwuję sobie frajdę podwójną - np. kawę z likierem Baileys). Oczywiście, moja kawa nigdy nie jest tak smaczna, jak ta, którą zaparza mój maż. No ma chłop rękę do kawy jak nikt inny. Jest w naszym domu mistrzem parzenia kawy. Kiedyś dostanie za to medal, chociaż dyplom z gratulacjami. Ale nawet kiedy zadowalam się tym napojem w samotności, wczesnym rankiem, kiedy połowinek przewraca się na drugi bok, a Nowy Jork budzi się ze snu (czyli za parzenie muszę zabrać się sama), nawet kiedy obawiam się, że spóźnię się do pracy - choć na moment siadam w wygodnym fotelu i rozkoszuję się gorącym nektarem, smakuję go na języku, pozwalam by mnie wypełnił, by zapach okrążył, by ukoił. Jestem kawowym hedonistą. Po co mam się pozbawiać takich przyjemności na rzecz pospiechu?
Na szczęście Nowy Jork nie okazał się tak bardzo jałowy pod względem smakowitej kawy, jak na początku sądziłam. Znaleźliśmy kilka miejsc, gdzie kawę serwują w iście europejskim stylu (polecam Kaffe1668 w TriBeCa) - jeżeli czarną, to jak smoła, jeżeli cappuccino, to kawę z mleczną pianką, jeżeli latte, to z odpowiednią ilością białego składnika...


Po tej przygrywce nikogo nie powinno zdziwić, że w perfumach również poszukuję kawy (najchętniej kawy doskonałej, jej czystej idei). Maurice Roucel, jeden z najlepszych nosów, stworzył dla marki Bond no. 9 kawę prawie doskonałą. Prawie, bo kawa perfumeryjna chyba nigdy nie dorówna naturze.
New Haarlem otwiera się zielonymi liśćmi, lekko cierpkimi, lekko gorzkawymi, a także smagnięciem lawendy - tej przestrzennej, wietrzącej drogi oddechowe, a jednak zakurzonej, wiercącej w nosie. Jest to bardzo udane zestawienie. Nieczęste, niełatwe, a przecież tak frapujące. No i oczywiście od początku mamy kawę. Kawę świeżo zaparzoną, wcześniej zmieloną w młynku napędzanym siłą ludzkich mięśni, gdzie ziarna miażdżone są powoli, gdzie pył miesza się z powietrzem, gdzie zapach drażni nos, sprawia, że jeszcze bardziej ma się ochotę na ten napój, a powolne ruchy korbą drażnią zmysły... w ten pozytywny sposób - rodzi się napięcie i pragnienie, odwlekanie ostatecznej przyjemności. Kiedy to pierwsze wrażenie rozmyje się, kawa czarna zamienia się miejscami z kawą z kroplą mleka, delikatnie, naprawdę odrobinę dosłodzoną, oczywiście miodem, który sprawia, że całość staje się bardziej kremowa niż po prostu płasko i bez polotu słodka. Kawie przygrywa suchy cedr, mości się on na chmurce z nie za słodkiej wanilii okraszonej ambrą. No i paczula, dużo paczuli, nie tej piwnicznej, nie tej wilgotnoziemistej, ale tej suchej, pylistej, gorącej. Wanilia i ambra sprawiają, że zapach nie pcha jak średniowieczny rycerz kopią przeciwnika, ale otula... Dokładnie tak otulona czuję się również wtedy, kiedy do moich nozdrzy dobiega zapach właśnie zaparzanej kawy. Jest mi dobrze, jest mi przyjemnie.
New Haarlem nie jest zapachem dla wielbicieli aromatów lekkich, świeżych i przyjemnych. Nie jest to też aromat dla miłośników woni kontrowersyjnych, piekielnych, czarniejszych niż najciemniejsza noc. Nie jest na tyle czarny, na tyle mroczny, choć zdecydowanie bliżej mu do ciemniejszej strony mocy. Nie skłamię, jeżeli powiem, że to zapach piękny. Nie obiektywnym pięknem, nie tym banalnym. To zapach niepospolity, oryginalny. To mój zapach.



Na pewno niektórych może zainteresować to, czy New Haarlem oddaje zapachową duszę nowojorskiego Harlemu. Otóż... nie. Nie oddaje. I wiecie co? To naprawdę nie ma znaczenia :)


Nos: Maurice Roucel
Rok: 2003
Skład:
nuta głowy: lawenda, bergamotka, zielone liście
nuta serca: kawa, cedr
nuta bazy: ambra, wanilia, paczula, tonka


ryc. 1. http://getbestcoffeemakers.com
ryc. 2. www.guardian.co.uk
ryc. 3. www.bondno9.com

9 komentarzy:

  1. A ja znam jeden pielęgnacyjny odpowiednik świeżo palonych ziaren Arabiki - to kawowy żel pod prysznic od Yves Rocher - tak pięknie pachnący, ze chciałoby się go zaparzyć. ;) Niestety, niezapomniany zapach znika po zetknięciu ze skórą, więc sukces jest dyskusyjny.

    Więc skąd się wzięła nazwa NH? Przecież jakaś tam inspiracja musiała być. :) Aromat piękny pięknem nieoczywistym, ani jadalny, ani niejadalny, ani pobudzający, ani usypiający 0- niedosłowny, zawieszony w powietrzu gdzieś ponad żółtymi taksówkami zapach-duch. ;) Tak go sobie wyobrażam. Własna moja "recka" już się wymyśla - za kilka dni będzie. :)

    I jeszcze mała prywata odnośnie Twego zagajenia - jam z tych, co się z kawą/herbatą/czekoladą nie certolą i wypijają niemal duszkiem. Na sposób włoski. ;) Ale rozumiem wszelkie ceremonie i rytuały podczas przygotowywania i konsumpcji napojów - używek. :) No i "niemalbaristę" masz pod bokiem.. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiedźmo, pozwolę sobie na nietaktowną spekulację. Może po najmniejszej drodze oporu, nazwa stąd, że New Harleem to dzielnica czarnych? :>

    OdpowiedzUsuń
  3. Hmm.. Ludzie zawsze mają ze mnie radochę, bo nigdy nie przychodzą mi do głowy podobnie „proste” rozwiązania. Podobnego kontekstu nawet przez chwilę nie brałam pod uwagę – po prostu nie postrzegam świata w takich kategoriach. Więc mam nadzieję, że się mylisz. ;) Gdyby NH powstało, powiedzmy, gdzieś do lat 60. XX wieku, to argument byłby dość wiarygodny... niestety.

    OdpowiedzUsuń
  4. Alice, a może powinnam zostać baristą? Cały dzień w oparach kawy... no musi się to to wgryźć w skórę ;)

    Wiedźmo, tak sobie dumam i dumam i dochodzę do wniosku, że inspiracja leży, owszem, w Harlemie... ale jest ona dość pokrętna. Takie na przykład Hamptons - plaża, bogacze mają tam domki, Upper East Side - bogaci, bogaci, bogaci itd., itp. A w Harlemie była bieda, mieszkania ciasne, zatem zapach nie mógł być świeży, bardzo przestrzenny, może dlatego ta kawa i paczula... A może w klubach jazzowych tak faktycznie pachnie? (wątpię, ale co ja tam wiem) Albo i znowu bredzę...

    Sabb, no nie wiem, może...

    W każdym razie moje nozdrza nie potwierdzają, że New Haarlem pachnie Harlemem.

    OdpowiedzUsuń
  5. Mam sklerozę - Wiedźmo, ja tam lubię porozkoszować się kawą w spokoju, choć przyznam, że i na włoską modłę kilka razy kawę chlapnęłam. jednak wolę rytuał ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. A ja się rozkoszować nie umiem. Nawet kiedy sobie siedzę w spokoju i miłym towarzystwie, zdeterminowana na rozkoszowanie, to i tak gdzieś po pięciu minutach okazuje się, że przydałaby się kolejna pporcja, podczas gdy towarzystwo upiło może 15% ze swoich kubków/filiżanek/szklanek. Czyli nawet nad tym nie panuję. ;)
    Łi, jaka tam skleroza - póki nie ubierasz bielizny na odzienie wierzchnie, wszystko jest w porządku. ;)

    Możesz mieć rację z genezą NH (szkoda, ze tam TAK nie pachnie ;) ). Małe mieszkanka, mało przestrzeni - cywet by się przydał jeszcze. :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Rozkoszować się lubię, owszem, ale póki kawa gorąca. Czyli niezbyt długo. Potem już tylko "dopijam" jeśli nie udało mi się wyrozkoszować kubka do dna póki nie ostygła.

    A bielizna na odzienie wierzchnie wdziewana nie świadczy o sklerozie, tylko o tym, że jest się superbohaterem. :p

    OdpowiedzUsuń
  8. Tak, zimna kawa, jeżeli to nie jakieś fikuśne frapuccino, jest ble i feee.

    A dzięki wspomnianym przez Ciebie bohaterom w majtasach na rajstopy splułam sobie monitor. Zatem jak wdzieję taki zestaw i doprawię go peleryną, martwić się nie będę: to nie skleroza, to bohaterstwo ;))

    OdpowiedzUsuń
  9. Jeden z moich ulubionych zapachów "gourmand" :) Jeszcze parę miesięcy temu trochę przesadziłem z ilością aplikacji tego pachnidła i prawie wypadł z mojej favourite lists;) Przez ten wyczyn nie mogłem go używać przez jakieś dwa tygodnie, bo dosłownie mnie mdliło jak go wyczuwałem :/ Tak więc radze uważać z ilością.

    Btw.
    Fajna recenzja i miło czyta się Twojego bloga

    OdpowiedzUsuń