2011/03/21

...

Miesiąc milczenia. Długo. Jak na mnie za długo.
A na dodatek „porobiło się”, i to jak. Żeby było jasne – cieszy mnie to, a nie martwi. Ale od początku.
Najpierw było tak, że pracy miałam zdecydowanie za dużo, jak na jedną jedyną parę rąk, jeden mózg, który po ponad ośmiu godzinach miał prawo nie dawać rady. O czasie na zjedzenie czegokolwiek mogłam zapomnieć, o wyjściu punktualnie z pracy – również. Do toalety i z powrotem udawałam się biegiem, a i tak właśnie wtedy ktoś coś ode mnie chciał i miał pretensje, że nie było mnie na miejscu. Słuchanie niewybrednych komentarzy… nie miałam tego w obowiązkach, a tak, jakbym miała. O sobie też się nasłuchałam (są rzeczy, których nigdy nikomu mówić się nie powinno!). Zwróciłam uwagę, odgryzłam się (bardzo nieprofesjonalnie, ale inaczej by się nie udało), dwugodzinna poważna rozmowa, przepraszanie mnie, prośby, żebym została, bo się ze mną świetnie pracuje. Zgodziłam się. Niestety.
Potem było raz gorzej, raz lepiej. Niemniej każdy weekend kończył się atakami paniki, bo przecież w poniedziałek muszę iść do pracy. Nawet problem z odbiorem nadgodzin miałam. Odebrałam je w swoje urodziny… ale ile się przy tym nasłuchałam, bo przecież beze mnie sobie niektórzy nie poradzą, bo przecież tak nie może być, że ja zamiast pracować – odpoczywam, że w sumie co ja sobie wyobrażam.
Po moim powrocie z dwudniowego urlopu rozpętało się piekło. Ja je rozpętałam. Czy słyszeliście kiedyś o takiej praktyce: pani, która przyszła mnie zastąpić, „posprzątała” moje biuro (zaznaczam, że było bardzo czysto), wszystko mi poprzestawiała, znalezienie dokumentów graniczyło z cudem, przegrzebała moje prywatne rzeczy, najbardziej potrzebne do pracy „drobiazgi” upchnęła na najwyższych półkach, tak że nawet moje 173 cm nie wystarczały i musiałam skakać po stołkach itd., itp. I jeszcze śmiała mi powiedzieć, kiedy poprosiłam ją do siebie na rozmowę, że ona jest psychologiem i wie, co robi. Że zmiany, nawet o które się nie prosi, których się nie chce, są dobre i trzeba je zaakceptować. Że wie, że wkroczyła na moje terytorium i jestem zła, ale MUSZĘ to zaakceptować. Wszyscy inni współpracownicy kręcili głowami z niedowierzania, że ktoś mógł coś takiego zrobić.
Nie będę brała odpowiedzialności za zagubione dokumenty, za to, że ktoś mnie nie uszanował – mnie, mojej pracy, mojego biurka, mojej małej twierdzy. Powiedziałam szefowej, że to ta ostatnia kropla, że odchodzę, że jeżeli ona pozwoliła na te „porządki” (a pozwoliła, jeszcze cała szczęśliwa z ich powodu była), znaczy, że mi nie ufa. I ja też straciłam do niej zaufanie po całej akcji. A w pracy powinno się sobie chociaż ufać (powinno się również szanować innych, ale o to, tam gdzie pracowałam, było trudno).
Środa była ostatnim moim dniem. Teraz jestem na urlopie, a potem będę szczęśliwą bezrobotną. Trzymajcie kciuki, żeby nie za długo.
Jasnym punktem całego koszmaru ostatnich kilkunastu dni, była moja koleżanka, która przyjechała do mnie na króciutkie wakacje. Wspólne zakupy, spacery po mieście, imprezy (nie mam tu z kim imprezować, to straszne), pogaduchy. To ona pomogła mojemu mężowi w zakupie prezentu (Proszę, przyjeżdżaj co rok :)!). Szkoda, że nie zwolniłam się przed jej wyjazdem – miałybyśmy więcej czasu dla siebie.
Wiecie, to cudowne uczucie, wolność. Ataki paniki będą coraz słabsze, aż całkowicie miną. Wreszcie będę miała czas na spacery, na wizyty w muzeum, na ponowne odkrywanie miasta, na uspokojenie się, na zaczerpnięcie powietrza pełną piersią. I może ochota do testowania perfum wróci :)