2011/12/11

Meksyk... cz. 3 i ostatnia

Jak łatwo się domyślić, najciekawsze zostawiłam na sam koniec (wiem, wiem, w budowaniu napięcia jestem „mistrzem”, szczególnie, że z pisaniem zwlekałam dość – a raczej zbyt – długo. No ale co się odwlecze, to nie uciecze!).
Pewnego pięknego, słonecznego, choć dość zimnego poranka wybraliśmy się na małą, organizowaną przez coś a la biuro podróży wycieczkę. Wraz z Argentynką, Chilijka, Hiszpanką, Amerykanami (którzy na pytanie, z jakiego kraju pochodzą, odpowiedzieli: Północna Karolina) i kilkoma innymi osobnikami płci i nacji przeróżnych wsiedliśmy do busa i daliśmy się uprowadzić przewodnikowi w oczekiwane z zapartym tchem nieznane (wprawdzie dobrze wiedzieliśmy, gdzie jedziemy, ale umówmy się tym razem, że informacje zdobyte z przewodników i filmów dokumentalnych się nie liczą).
Zaczęliśmy od znajdującego się na terenie miasta Meksyk Tlatelolco. Plac trzech kultur – prekolumbijskiej, hiszpańskiej i współczesnej meksykańskiej – to miejsce, gdzie obok ruin azteckiej świątyni zbudowano w XVI wieku katolicki kościół, a w XX wieku kompleks budynków mieszkalnych.


Następnie udaliśmy się do bazyliki – Basilica de Nuestra Señora de Guadalupe. Obok starej bazyliki, którą budowano od 1531 roku, stoi nowa, zbudowana w latach 1974-1976 (ponieważ miasto powstało w miejscu, w którym kiedyś było jezioro, grunt nie jest najstabilniejszy – stara bazylika zaczęła się zapadać). Pod względem liczby pielgrzymów, nowa bazylika jest drugim po Watykanie, najważniejszym dla katolików świętym przybytkiem. To tutaj można zobaczyć znajdujący się nad ołtarzem wizerunek Matki Bożej z Guadelupe. Żeby łatwiej było zachować porządek podczas zwiedzania, pod ołtarzem zbudowano ruchome, „pędzące” w dwóch kierunkach pasy (takie same jak na lotniskach). Stajesz sobie na takim pasie, zadzierasz głowę do góry i podziwiasz święty wizerunek. Jazda trwa w przybliżeniu 30 sekund. Pas się skończy, robisz krok do przodu i stajesz na pas biegnący w przeciwną stronę, zadzierasz głowę i podziwiasz jeszcze raz. Tylko od twojej, drogi pielgrzymie, fantazji zależy, ile takich wycieczek tam i z powrotem zaliczysz. Poszłam na całość, zaliczyłam dwie.


A jak już nasyciliśmy się świętymi obrazami i nasyconymi świętymi obrazami pielgrzymami, pojechaliśmy za miasto. Pan przewodnik sprytnie wymyślił, że trzeba nam pokazać miejscowe rękodzielnictwo. Zatem zobaczyliśmy, jak się wytapia srebro, jak i jaką bizuterię się z niego wykonuje, dowiedzieliśmy się, na czym polega doskonałość agawy (dokładnie maguey), jak się tka tradycyjne, meksykańskie materiały (nawet ja co nieco potkałam, używając w tym celu metody tradycyjnej, czyli wszystkich czterech kończyn). A potem nastąpiła najciekawsza część tej części programu: degustacja. Oczywiście napojów wyskokowych, czyli pulque, tequili, mezcalu (oczywiście z robakiem, czyli gusanos!) i jakiegoś zielonego likieru, którego nazwy za grzyba nie pamiętam (zrzućmy winę na chorobę wysokościową, a nie na procenty lub zwykłą sklerozę).


Jednak to, co było potem... Moje najpiękniejsze wspomnienie – Teotihuacan, miejsce, w którym rodzą się bogowie. Według mitów indiańskich to właśnie tutaj nastąpiło oddzielenie światła od ciemności, to tutaj powstały słońce i księżyc.
Całość zbudowana jest wzdłuż osi północ-południe, zwanej Aleją Zmarłych (o długości 2 kilometrów), która swój początek (lub też koniec) ma u stóp Piramidy Księżyca (można się na nią wspiąć, ale tylko do połowy). Wzdłuż alei zbudowano świątynie, a także Piramidę Słońca (wyższą od Piramidy Księżyca, 243 stopnie na sam szczyt). Obie piramidy to najstarsze budowle Teotihuacan (tak, wspięłam się na obie po niesamowicie stromych schodach, wraz z różnymi, sapiącymi z wysiłku turystami, którzy, żeby nie stoczyć się w dół, używali wszystkich czterech odnóży, a czasem nawet i pośladków, innymi słowy poruszali się na czworaka lub zsuwali się ze schodów na pupach). Jednak najpiękniejszą według mnie budowlą jest Świątynia Quetzalcoatla (Pierzastego Węża). Ozdabiają ją rzeźby głów bogów – pierzastego węża i Tlaloca (no co ja mogę, mam słabość do smoków i węży, a przede wszystkim wszelakich ich wyobrażeń).


Spacer Aleją Zmarłych, wśród tych niesamowitych starych budowli, w palącym już wtedy słońcu (zdjełam z siebie wszystko, co mogłam, z zachowaniem przyzwoitości oczywiście, ale zapomniałam posmarować się filtrem, który był w plecaku, zatem skończyłam z upiornie czerwonymi łapkami), między próbującymi mi wcisnąć azteckie gadżety sprzedawcami w rozłożystych sombrero, podekscytowanymi (zapewne jak i ja) turystami, wśród leniwie wyciągniętych w poprzek drogi psów... Tego wspomnienia nikt mi nie zabierze.


I jeszcze jeden bonus – el mariachi łapie stopa. Ciekawe co on tak naprawdę ma w tym futerale...

Meksyk... cz. 2

Dobra, dobra, wiem, że z dużym opóźnieniem, ale Muza zagubiła mi się po drodze, a umysł zaciął nawet bardziej niż moja zalana coca colą klawiatura (dopiero takie doświadczenie uświadamia mi, ile w tym diabelstwie cukru. Równie dobrze pewien osobnik płci odmiennej mógłby klawiaturę zalać miodem, a nie colą, na jedno by wyszło).
No nic, do rzeczy.
Znam ludzi, którzy uważają, że muzea to największa, przepraszam za wyrażenie, ale to cytat: trupiarnia. Zatem ich noga nigdy nie przekracza progów takich przybytków. No w sumie wolna wola, ale... Ja te trupiarnie lubię. I to bardzo. Szwędam się po nich z całkiem sporym zamiłowaniem. Może to jakieś zboczenie, skrzywienie. Zwał, jak zwał. Lubię takie zboczenie.
W Meksyku jest kilka muzeów wartych odwiedzenia. Ja niestety nie miałam wystarczajaco dużo czasu, żeby się poszwędać po wszystkich. Ale tego jednego odpuścić sobie nie mogłam – Muzeum Antropologiczne (Museo Nacional de Antropologia). I zastanawiam się, co o nim napisać, bo słów brak. Takie robi wrażenie.
Na to muzeum nie można sobie zarezerwować zaledwie godziny. Nie można zarezerwować dwóch. Trzeba przeznaczyć na nie co najmniej pół dnia... bo warto. Takich skarbów nie zobaczy się w żadnym europejskim muzeum.


Przemierzanie kolejnych sal muzeum to jak wycieczka w przeszłość. Zresztą w każdym muzeum można tego doświadczyć. Ale z kulturą europejską, afrykańską, ba, nawet azjatycką jestem bardziej zaznajomiona niż z kulturą środkowej i południowej Ameryki. Zatem wyobraźcie sobie małego brzdąca płci żeńskiej w sklepie z cukierkami albo i zabawkami, a będziecie mniej więcej mieli zarys tego, jak ja się w tym konkretnym muzeum zachowywałam. Szaleństwo na kółkach, nieustająca umysłowa ekstaza, potrzeby estetyczne uszczęśliwione na jakiś czas i wyjątkowo nie zawieszony mąż (i będzie, że brzydko o nim mówię, a raczej piszę, ale on z tych, co mają skłonność do zawieszania się, gdy doświadczają nadmiaru bodźców, czyli innymi słowy po godzinie, no może dwóch w muzeum najczęściej spuszcza głowę, chodzi za mną, czyli przewodnikiem stada i najpierw mruczy, że już jest głodny, zmęczony, a potem już w całkowitym geście poddania się i rezygnacji, snuje się jak cień i nawet już mu się nie chce buzi otwierać, żeby wydawać słabe jęki). Zatem mąż mi się nie zawiesił, a nawet cały rozochocony ciągał mnie po kolejnych salach (jakby mnie trzeba było ciągać!) i fotografował, co się dało. A do fotografowania było całe mnóstwo cudowności!
Oczywiście moja obsesja architektoniczna ma sie dobrze, a nawet wyśmienicie się rozwija (pewien znajomy kiedys zauważył, że rzadko fotografuję ludzi, natomiast z upodobaniem fotografuję budynki, skupiam się na detalach architektonicznych, okiem aparatu szukam okien, wrót, stiuków, filarów, żebrowań i co tam sobie jeszcze możecie wymyślić. Zgadzam się z tym i nie zgadzam jednocześnie – owszem, fotografuję architekturę, ale naturę i ludzi również. Howgh!). Na Zocalo stoi architektoniczna mieszanka renesansu, baroku i neoklasycyzmu, czyli Katedra Metropolitalna (Catedral Metropolitana de la Asunción de María), do której przylega kaplica Sagrario Metropolitano o tak pięknej, barokowej fasadzie, że aż dech zapiera w piersiach. I tym razem to ja obfotografowywałam te wszystkie cudowności i muszę przyznać, że cały czas było mi mało. Ale tylko spójrzcie na te zdjęcia i wszystko stanie się jasne.
Wnętrze Katedry też jest oszałamiające. Poza tym dawno nie widziałam takiej pięknej gry wpadajacego przez okna światła na strzelistych filarach podtrzymujących ciężkie sklepienie. Białe plamy na szarym kamieniu, to wrażenie lekkości – bezcenne.


A na zakończenie mały bonus :)


Cdn.

2011/10/20

Chcę być Entem

Serge Lutens - odsłona kolejna. Nie, to nie uzależnienie ani jakaś specjalna więź między mną a francuskim dżentelmenem. Po prostu dociera do mnie od czasu do czasu, że mam tak wiele do przetestowania, że tyle recenzji zaległych, tyle jeszcze do zobaczenia, przeczytania i napisania, że mam w plecy o jakieś kilka miesięcy (phi, lat!), że przeciętna długość życia przeciętnej zjadaczki chleba nie jest długa na tyle, żeby powąchać wszystko, wszystko przeczytać, obejrzeć i wszystko opisać... No to na własne potrzeby wygrzebuje z szuflady (ekhem, dysku) to, co rozgrzebane i nadrabiam odrobinkę ze świadomością, że i tak nie przeskoczę. Ale co tam. Grunt mieć radość z tego, co się robi. No i mam. Zatem na tym miłym akcencie samoświadomości i akceptacji zakończę ten jakże interesujący z metafizycznego punktu widzenia wstęp i przejdę do rzeczy.
Kto nie czytał, może oglądał, kto nie oglądał, pewnie czytał. „Władca pierścieni”. Nie myślcie, że będę recenzować to dzieło, bo nie będę. Chciałam tu tylko obwieścić wszem i wobec, że czasem chcę być Entem. Dodam tylko, że dużym Entem. Dużym i groźnym ze względu na swoją wielkość Entem. Dużym, groźnym i takim ładnie pachnącym... dębiną na przykład. Lub brzozą... O!


Ha, i tu Was zaskoczę, marzenia się spełniają. Duża urosłam sama z siebie, a i o zapach wymarzony wcale nie trudno. Dorodny dąb, mocny, trwały, drgająca brzoza o srebrnej korze... Magiczne Chene od pana Lutensa.
Otwarcie jest niesamowite. Mocno lekarstwiane. Tak musiały pachnieć tinktury na choroby wszelakie, które prababcie współczesnych nam farmaceutek warzyły w kociołkach, a potem przelewały do buteleczek z brązowego szkła zabezpieczonych drewnianym korkiem i trzymały w kredensie pod kluczem. Jednak już po paru sekundach pojawia sie on. Dąb. Wielki, rozłożysty, omszały, sięgający ramionami końców wszechświata, koniecznie sękaty, z poskręcanymi konarami przypominającymi taniec splątanych ciał z „Bramy piekieł” Augusta Rodina. Jego głęboki zapach, w dziwny sposób lekko kwaskowy w tle, oddaje jego potęgę. Król drzew. „Jeden, by wszystkimi rzadzić (...), jeden, by wszystkie zgromadzić...” (nie czepiać się, że kradnę „pięć minut” należne pierścieniowi, ale jakoś samo tak wyszło, samo, bez pomocy). Wielki, potężny, wszechmocny. Jego zapach oddany jest perfekcyjnie. Z niczym nie można go pomylić. Po prostu zamykasz oczy i widzisz ogromny dąb.


Pozostałe składniki kompozycji tworzą unikalne tło, podkreślające wielkość głównego bohatera. Cedr i brzoza stoją zaraz za swoim panem. Wierne, przytakują jego poleceniom. Ich aromat jest delikatny, wyczuwalny, ale nawet nie zamierza przebić się przez potęgę dębu. Z czasem, kiedy zapach coraz wygodniej układa się na skórze, kiedy się uspokaja, daję sie wyczuć tonkę, tę jego waniliowo-rumową poświatę. No i oczywiście sam rum. Całość jest doskonale wytrawna. Tak, jak lubię. Na mojej skórze nie ma nawet kropli tej słodyczy, która definiuje pozostałe twory Lutensa. Nie ma nawet wspomnienia o niej. I pewnie dlatego jest to jedna z tych kompozycji sławnego duetu, którą chętnie przygarnęłabym do swojej małej kolekcji (żadna z kompozycji od Serge’a Lutensa, którą posiadam, nie ma w sobie tej niemiłej mi ulepkowatości).
Nuty runa leśnego i nieśmiertelnik sprawiaja, że zapach pozostaje wilgotny. To nie jest wilgoć próchna, wilgotnej ziemi i grzybów, ale taka, dzięki której zapach nie wysusza nozdrzy. Nie ma tego pieczenia, kiedy wdycha sie zapach głęboko, kiedy się nim zaciąga. A uwierzcie mi, cieżko się nie zaciągać. Uroda zapachu nie pozwala na oderwanie nosa od skóry skropionej Chene.



Rok: 2004
Nos: Chrisopher Sheldrake
Nuty zapachowe: cedr, brzoza, czarny tymianek, dąb, absolut rumu, bób tonka, wosk pszczeli, nieśmiertelnik, żywice drzew, nuty runa leśnego

ryc. 1. http://webex.blogsome.com

ryc. 2. http://free-extras.com
ryc. 3. http://www.luckyscent.com

2011/10/19

„Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją…”

Długo zwlekałam z tą recenzją. Czasem ważne rzeczy, ważne myśli sprawiają największy problem, kiedy chcą się wydostać na świat (tak, patos zamierzony). Tak samo z uczuciami – te najcenniejsze, najintymniejsze... wcale nie łatwo się nimi podzielić. A tu jeszcze chodzi o mój image! Zatem uwaga! Zdziwię Was. Na mojej skórze nie królują tylko i wyłącznie drewna, kadzidło, paczula czy oud. Mam drugą, całkowicie zaskakującą, nad wyraz jasną stronę... (I w tym właśnie momencie mój image, na który tak ciężko pracowałam, wywinął fikołka, zwichnął bark, leży na podłodze i żałośnie skowycze. Litości!).




Jaśmin. To chyba moja pierwsza miłość perfumeryjna. Najpierw w wersjach delikatniejszych, dziewczęcych (ale kiedy to było!), ulotnych i płochych, w połączeniu z innymi kwiatami. W końcu przyszła pora na ewolucję... lub raczej rewolucję. Skończył się prosty podział na jasną i ciemną, kadzidlano-dymną stronę mocy. Mały kwiat z mojej jasnej strony wydobył jej zdecydowanie ciemniejszą wersję, zacienioną - powiedzmy, że to taka moja szara strefa. Zatem nawet jeżeli jaśmin, to z charakterem i przytupem. Bo to mroczny jaśmin. A la Nuit Serge’a Lutensa.
Nie wiem, czy w przypadku tej kompozycji to była miłość od pierwszego spojrzenia... a raczej powąchania. Byłabym skłonna przyznać, że była to dzika namiętność, która przerodziła się w czyste uczucie. Czyli najpierw było szarpiące ubranie, przyspieszające bicie serca i spłycające oddech pożądanie (a może to była migrena, objawy czasem podobne).
A la Nuit to Jaśmin, Jaśmin przez duże ”J”. I w zasadzie niewiele wiecej, na tym mogłabym zakończyć swoją recenzję. Wiem, że nuty mówią co innego, ale nie w tym rzecz. Jest to poemat o jaśminie, ballada, ba, nawet cały epos, dwadzieścia cztery księgi, pisany trzynastozgłoskowcem ze średniówką po siódmej sylabie, sławiący moc i urodę tego uzurpatora. Niby taki biały, niepozorny, niewielki, ale historia nauczyła nas, że często tych mikrych wzrostem najbardziej musimy się obawiać. Bo Jaśmin w A la Nuit jest bezwzględny, władczy, imperialistyczny. Zdobywa podbojem. Zagarnia. Kolonizuje. Nie bierze jeńców. Odurzenie jego aromatem, to zdecydowanie za słabe określenie. W tym Jaśminie, jeżeli nie potrafi się pływać lub przynajmniej unosić na powierzchni, można utonąć. Jego potęga jest niezmierzona... „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją”.


Nie ma tu rewolucji w rozwoju nut. Prawie. Jaśmin panuje niepodzielnie cały, długi na mojej skórze czas. Uwielbiam to uczucie, kiedy po kilku godzinach już prawie wygasa, cichnie, niby pierzcha, ale gdy tylko skóra lekko się rozgrzeje, nagle bucha białymi kwiatkami, sypie nimi na głowę, a ja czuję się, jakbym stała w jaśminowym deszczu, ulewie, jakby jaśminowy sztorm szarpał mi włosy, rozdzierał poły kurtki i wdzierał się w nozdrza. Tylko gdzieś w tle drgają delikatne nuty goździków i zielonych pędów. To nawet nie drgania, a echo drgań. Król jest tylko jeden.
Być może to wcale nie przypadek, że właśnie A la Nuit zwiazane są z piękniejszymi momentami mojego życia. Przyjaźnią, miłością, namiętnością. I wierzcie sobie lub nie, to jedne z nielicznych moich perfum, które doczekały się komplementów. W zasadzie tylko one są komplementowane... No dobrze, ja jestem komplementowana, kiedy je noszę. I są to zawsze najpiękniejsze komplementy, jakie kobieta próżna, a do takich od czasu do czasu i ja się zaliczam, może usłyszeć.


Rok: 2000
Nos: Christopher Sheldrake
Nuty zapachowe: marokański, indyjski i egipski jaśmin, zielone pędy, miód, benzoes, piżmo, goździki


ryc. 1. http://www.la-palma-tourismus.com
ryc. 2. http://www.care2.com
ryc. 3. http://www.luckyscent.com

2011/10/11

Meksyk… cz.1

No cóż, zabrzmi to może patetycznie, ale uwielbiam pracę… mojego męża. No bo fajna jest i basta. Dzięki niej przyjechaliśmy do Nowego Jorku, dzięki niej wydarzają się różne inne ciekawe rzeczy. Na przykład wyjazd służbowy do Meksyku, a dokładnie do Mexico City. Tylko niby jakie ja mam z tego korzyści... A no mam, bo mąż powiedział, że beze mnie nie poleci, zatem kupił mi bilet, zarezerwował hotel, a potem nawet ciągnął moją walizkę.
W przewodnikach napisane jest, żeby samotnie nie poruszać się po mieście, bo niebezpiecznie, lepiej nie wyjmować aparatu fotograficznego, bo na pewno go ukradną, uważać na ulicy, bo na pewno rozjadą, nie otwierać puszki koli paznokciem, bo na pewno go złamiesz… a nie, tego ostatniego w przewodnikach nie dodają (a powinni!). Jeżeli jesteś samotną kobietą w tym wielkim mieście, nie patrz miejscowym mężczyznom w oczy, bo kult macho pokutuje podrywaniem wszystkich kobiet, bo to dla samców sygnał, że jesteś gotowa na wszystko, co mogą Ci zaoferować (oczywiście według przewodników mogą zaoferować podryw, potem podryw, no i łóżko, i jeszcze raz podryw, czyli cały, przebogaty wachlarz możliwości), a do tego wspieranie “zagubionych” turystek jest na porządku dziennym (pomogą Ci rozłożyć mapę – na łóżku, znaleźć drogę – do łóżka, wskażą, gdzie najlepiej zjeść – w łóżku i dopowiedzcie sobie, co tam jeszcze chcecie).
Najwidoczniej nie jestem kobietą, ewentualnie mój mocno ponad przeciętny wzrost (według miary miejscowych) odstraszał potencjalnych kandydatów na macho , bo podczas całego dnia, który spędziłam samotnie, spacerując wąskimi, ciasnymi, zatłoczonymi uliczkami wokół Zocalo (głównego placu miasta, na którym zresztą cały czas agitują komuniści i nad którym powiewają komunistyczne proporce), nic, absolutnie nic godnego uwagi fanek “Seksu w wielkim mieście” się nie wydarzyło.

Absolutnie nikt nie chciał mi pomóc, nikt nie posyłał mi zalotnych spojrzeń, nikt nie podrywał, nikt nie proponował relaksującego “ukojenia” w alkowie. Zastanawiam się, czy brak mapy w ręce, pewność siebie (“ja się zgubię? JA się zgubię? Niedoczekanie wasze!”), tudzież zachowanie godne stałego rezydenta nie są tu głównymi winowajcami (w końcu czepianie się własnej urody jest nie na miejscu, prawda?).
Bo tak, po uliczkach spacerowałam, jakbym wiedziała, gdzie idę. No co?! Wiedziałam (najpierw tą uliczką do końca, potem skręcę w lewo, a jak się nie da w to lewo, to w drugie lewo, przejdę następną uliczką, do tamtego miejsca, potem tam i na następną, do kolejnego skrzyżowania, następnie skręcę tam lub ówdzie i koniec końców zakreślę pętlę, i wrócę niemal do punktu wyjścia). Dziwiłam tylko wszystkich sprzedawców stacjonujących na tych małych uliczkach, bo byłam jedyną niekoniecznie miejscową osobą w promieniu co najmniej 200 metrów.




Kto by się tym przejmował, najważniejsze jest to, co zobaczyłam. A zobaczyłam prawdziwy Meksyk (uwierzcie mi, ten, kto, mając na myśli chaos, tłum i tym podobne konstrukcje, wymyślił stwierdzenie, że to prawdziwy Meksyk, miał stuprocentową rację). Takiego potoku, ba, morza ludzkich głów nie widziałam bardzo dawno, ostatni raz wtedy, kiedy wraz z tłumem Holendrów i innych turystów świętowałam na ulicach Amsterdamu urodziny królowej (różnica była tylko taka, że w Meksyku widziałam kilkaset metrów przed sobą, a w Amsterdamie plecy wysokiego jak wszyscy diabli osobnika, o co w Niderlandach trudno nie jest, sunącego 20 centymetrów przede mną). Było głośno, było kolorowo.


Sprzedawcy pokrzykując, zachęcają do zakupów. W wózkach z supermarketów opiekane są kukurydze albo placki, lokalny fast food. Budki z lodami – w co drugiej bramie. I żeby nie było – w Meksyku wielkimi krokami zbliża się zima, temperatura oscylowała w granicach 19-20 stopni Celsjusza (w cieniu bywało naprawdę zimno), tak że niektórzy przedstawiciele płci obojga wybijali się z barwnego tłumu swoimi okryciami - kurtkami puchowymi. No dobrze, to wszystko wina wysokości. Meksyk leży na 2240 metrach nad poziomem morza. Ciut wysoko. Zatem i odczuwanie temperatury jest inne. Słońce nadal operuje… no może nie z chirurgiczną precyzją. Choć jak się mocno skupi, to i nawet lekko przypiecze.
Ja chyba najlepiej wiem, że można cały dzień spędzić po prostu na chodzeniu po mieście, ale od czasu do czasu trzeba zrobić coś “mniej” konstruktywnego. Na przykład pójść do muzeum. Tak też uczyniłam. Wybrałam się do Palacio del Bellas Artes, które słynie nie tylko z murali Diego Rivery, ale także, a może przede wszystkim, z tego, w jakim budynku się mieści.



Mogę się zacząć rozpisywać, że te marmury, te stropy, ten przepych, ale chyba wolę wspomnieć o tym… że jakoś tak pustawo było. Czułam się jak w filmie grozy klasy, hmmm, D – tak pusto, że na pewno zaraz ktoś z długim nożem wyskoczy na mnie zza kurtynki prysznicowej. A przepraszam, to nie ten film. Domniemany powód? Wiele sal było zamkniętych tego dnia. Niemniej same murale robią wystarczające wrażenie. Nic tylko klapnąć na czterech literach i studiować wnikliwie kolejne metry ściany pokrytej kolorową farbą. I tylko żal ogarniał, że cały pobyt był zbyt krótki, żeby wybrać się do muzeum Rivery albo Kahlo.




A potem samotność się skończyła i mogłam spacerować z mężem. A ponieważ lepiej znałam miasto od niego (no wybaczcie, ale po całym dniu samotnego eksplorowania, mogłam korygować przewodniki), organizowałam mu małe wycieczki i dumna jak paw mówiłam: “najpierw tą uliczką do końca, potem skręcimy w lewo, a jak się nie da w to lewo, to w drugie lewo, przejdziemy następną uliczką, do tamtego miejsca, potem tam i na następną, do kolejnego skrzyżowania, następnie skręcimy tam lub ówdzie i koniec końców zakreślimy pętlę i wrócimy niemal do punktu wyjścia”. Na szczęście mąż przywykł i nawet jakoś to znosił.
Jedna jedyna rzecz mi przeszkadzała w czasie tego dnia i kolejnych. Wysokość. Nie moja, oczywiście, ale położenia miasta. Nie spodziewałam się, że “choroba wysokościowa” dopadnie i mnie, bo przecież uważam się za co najmniej androida, a tu taka niespodzianka. Chadzałam lekko zamulona i nieziemsko śpiąca, a głowa niemal pękała. Na szczęście miałam spory zapas tabletek przeciwbólowych (i ważne tu jest słowo „spory”, bo i mąż mi je podjadał jak cukiereczki miętowe), zatem jakoś dawałam radę. Im dłużej byłam w Meksyku, tym lepiej się czułam, niestety zbyt krótko byłam, żeby całkowicie przywyknąć. Kosmetyki nie przywykły – do ostatniego dnia krem wybuchał z tubki i atakował lustro lub mnie (w zależności od tego, w którą stronę kierowałam lufę), kpiąc sobie ze mnie i moich czystych koszulek.

Cdn.