2010/09/28

Harlem


Harlem to znajdująca się na północy Manhattanu dzielnica Nowego Jorku, która od lat dwudziestych XX w. jest zamieszkana głównie przez Afroamerykanów. Ta oryginalnie holenderska wioska została założona w 1658 r. (nazwano ją tak, jak wioskę Haarlem w Niderlandach). To tu właśnie zrodził się Harlem Renaissance.



Na samym początku, kiedy tylko przyjechałam do Nowego Jorku, słyszałam w koło: "nie wybieraj się aby na Harlem (a już na pewno odpuść sobie Bronx). Tam jest niebezpiecznie". Que? Nie trzeba mi dwa razy powtarzać. Co zatem najlepszego uczyniłam? Wybrałam się samotnie w te "zakazane" rejony. Zrobiłam sobie spacer po dolnej części Harlemu, która nazywana jest El Barrio lub Spanish Harlem i mieszkają w niej w dużej mierze Latynosi. To zdecydowanie inny kraj. Państwo w państwie. Szyldy sklepów w dwóch językach, czyli angielskim i hiszpańskim, a jeżeli w jednym języku... to po hiszpańsku. Na ulicy zdecydowanie dominuje hiszpański, angielski słyszałam sporadycznie. Nawet zabudowa jest zupełnie inna niż pozostałych części Manhattanu. Budynki, którym stylem architektonicznym bliżej do tradycyjnych polskich blokowisk niż do kamienic zdobiących kolejne dzielnice, panoszą się wszędzie, pnąc się w górę. Co o tyle dziwi, że El Barrio sąsiaduje z Upper East Side, czyli bardzo snobistyczną, drogą dzielnicą, po której przechadzają się panie w futrach wartych kilka wsi i wiosek, panowie wożą się najdroższymi samochodami, wysuwając zza nieskazitelnych mankietów ręcznie szytych koszul złote Rolexy, a drogie butiki najsławniejszych projektantów występują w zagęszczeniu o niebo większym niż w Polsce kolejne filie i oddziały banków... lub apteki. Harlem jest niebezpieczny, powiadają... Czytacie ten tekst, ja go napisałam, znaczy żyję i mam się dobrze. Tak?


Jednak Harlem to nie tylko El Barrio. To dużo więcej (w ogromnym uproszczeniu jeszcze West Harlem i Central Harlem). I na zobaczenie wszystkiego jedna wycieczka to zdecydowanie za mało. No to na jednej się nie skończyło.


W Harlemie zwraca uwagę niesamowita religijność mieszkańców, manifestowana niemal na każdym kroku. Nie przesadzę, jeżeli napiszę, że pod względem liczby świętych przybytków z Harlemem przegrywa nawet mój ukochany Kraków (na Harlemie jest ponad 400 kościołów! No dobra, Kraków przegrywa z kretesem.). Kościoły, kościółki, kaplice sąsiadują ze sobą, propagując szeroko pojętą tolerancję religijną (babtyści, mormoni i metodyści, Kościoły episkopalne i rzymskokatolickie, meczety i synagogi...). Mieszczą się wprawdzie często w bardzo niepozornych budynkach, małych, ciasnych, odrapanych, byłych sklepach, ciemnych piwnicach, ale przecież nie ocenia się książki po okładce, nie rozmiar się liczy... podobno. Każdy kościół ma swoich wiernych (nawet jeżeli nie zliczy się ich nawet trzydziestu). A jak nie ma kościoła, to zawsze jakiś krzyż się znajdzie. A jeżeli i to nie, to uliczny kaznodzieja wskaże właściwą drogę ku zbawieniu, ostrzeże, pouczy.









Harlem jest bardziej malowniczy, "kolorowy". Nudne fasady przestają być nudne. Witryny sklepów, wiadukty, ściany zawsze można ozdobić. Niektóre murale mają wydźwięk... hmm... specyficzny, choć raczej powinnam napisać: interesujący (bo nie mam odwagi napisać, że szerzą niemal socjalistyczną propagandę).






Na Harlemie nazwy ulic i alei znaczą. Znaczą wiele i podkreślają dumne korzenie mieszkańców, dowodzą ich walki z rasizmem, niesprawiedliwością, podziałami, nietolerancją, łamaniem praw człowieka...



Oczywiście, Harlem pachnie. Bo jaka dzielnica nie pachnie. Na jednej z ulic co chwilę mijaliśmy kolejne stragany, z których spoglądały na nas wyczekująco pękate butelki pełne olejków i "odpowiedników" perfum dobrze znanych koneserom tej olfaktorycznej przyjemności. Obok flach tliły się hinduskie kadzidełka (w ilości hurtowej, bo przecież jedno to dużo za mało, trzy nadal za biednie, pięć... no dobra, pięć kadzidełek może już da radę). Jakoś nie odważyłam się testować, a pewnie powinnam, dowiedziałabym się wtedy, jak pachnie "Obama", "Michelle Obama" lub "Tupac". Ech, ta moja dusza futrzastym tchórzem podszyta, bo zdecydowanie nie gronostajem. Jedna rzecz niespecjalnie mi się spodobała - jeden ze sprzedawców był wielce oburzony, że fotografujemy jego bogaty stragan i żądał od nas zapłaty za zdjęcie. Może gdybym była Helmutem Newtonem albo Mario Testino i fotografowała pantalony przekupnia, a nie jego stragan, byłabym skłonna co nieco zapłacić... pod warunkiem, że "Vogue" by mnie opublikował.
Bo na Harlemie mężczyźni, szczególnie starsi, wyglądają niekiedy zabójczo modnie - w stylu retro. Kapelusze do kolorowych garniturów, szelki... moda czasu prohibicji, moda lat czterdziestych... Cudo! A my nie zrobiliśmy zdjęć.







I na koniec mała zagadka, ciekawe, kto udzieli prawidłowej odpowiedzi. Czym pachniałam, spacerując ulicami Harlemu? :)

2010/09/24

Mrs. Robinson

Szukam w perfumach drew doskonałych. Taką wymyśliłam sobie perfumeryjną krucjatę. Zatem szukam też cedru doskonałego. Dojrzałego, twardego, raczej wytrawnego, z charakterem, silnymi, pięknie wyrzeźbionymi muskułami, gładką, napiętą skórą. Cedru, który wie, czego chce, potrafi zachować się w towarzystwie, a w chwilach samotności we dwoje pokaże pazur. Cedru intensywnego, wibrującego, niby ułożonego, a z polotem i fantazją. Cedru, który mnie uwiedzie, omami, urzeknie, w którym się zatracę, zapomnę. Cedru, którego smakować będę chciała ciągle, bez ustanku.
Pamiętacie "Absolwenta" z Dustinem Hoffmanem i Anne Bancroft? Historia młodego chłopaka, który po ukończeniu szkoły szuka swojego miejsca w świecie i wplątuje się w romans z dojrzałą mężatką, a potem zakochuje się w jej córce, a potem... Nie będę opowiadać. Oczywiście, że pamiętacie. No to dziś czuję się taką panią Robinson. Pierre Guillaume stworzył Benjamina Braddocka idealnego: Cedre Sandaraque. Wiem, że mój romans z Benjaminem jest ciekawy, ekscytujący, momentami gorący, pełen pasji, ale tak na dłuższą metę chyba niemożliwy, bez przyszłości, niekoniecznie moralny, właściwy.


Cedre Sandaraque to młody mężczyzna, pociągający, niby przypadkiem prężący swe cudownie ukształtowane muskuły zaraz po zdjęciu koszulki i obserwujący moje zachowanie: widziała tę grę świateł na załamaniach skóry opinającej mięśnie, czy nie widziała... Jego ciało jest gładkie, lśniące, twarz przystojna, spojrzenie - okraszone długimi, ciemnymi rzęsami - głębokie, uwodzicielskie, zarost szeleści pod palcami, drapie moją skórę...

Wszystko brzmi pięknie, prawda? Ale on nadal mieszka z ukochaną mamą, która, zanim wyszedł spotkać się ze mną, uraczyła go ogromnym kawałkiem ciepłego jeszcze, wilgotnego jeszcze domowego ciasta, przypominającego nie do końca tradycyjny piernik. Młody chłopak ciasto pochłonął, poprawił pełną łyżeczką złotego miodu, który kapnął mu na brodę i splątał się z brązowymi okruszkami ciasta. I taki zadowolony z siebie, upaciany okruszkami i miodem, przyszedł do mnie. Dopiero po jakimś czasie orientuje się, że na brodzie zostały mu resztki deseru, zatem oblizuje je niespiesznie i teraz tylko w jego oddechu ogrzewającym moją szyję odczuwalna jest ta słodycz miodowo-piernikowej przyjemności. I choć w tym momencie Benjamin przestaje wyglądać jak mały, zadowolony z siebie chłopiec, tylko staje się cudownym mężczyzną z krwi i kości, ja nadal mam przed oczami słodkiego synka mamusi oblizującego nad wyraz seksownie mieszankę miodu i okruchów. I choć to pociągający mężczyzna, czuję jakiś niepokój, że może nie powinnam, że on chyba nie dla mnie. I waham się: zatrzymać go dla siebie, cieszyć się jego stałą obecnością, czy stosować go w mniejszych dawkach, tylko od czasu do czasu, czy zapomnieć całkowicie i szukać nadal ideału? Bo w bazie jest wspaniały cedr (nie przyprawiony jednak wetiwerią), niemal cedr moich marzeń z kroplą żywicy... jednak w nutach głowy jest zbyt młody, słodki, uroczy chłopiec, ociekający słodyczą pralinowanej ambry (bo domyślam się, że ona jest odpowiedzialna za ten piernikowo-miodowy akord). I mam świadomość tego, że już zawsze przed wyjściem na spotkanie ze mną mama uraczy go jego ulubionym deserem.

Chciałabym móc napisać, że Cedre Sandaraque nie powalił mnie, nie urzekł. No ale nie mogę, bo urzekł, bo powalił, zauroczył. Nie jestem tylko pewna, czy na tyle mocno, by go przygarnąć i uczynić zeń swojego pieszczocha. Czy na tyle mocno, by oddać się pasji romansu, by się zapomnieć. Chcę go, nie chcę, chcę, nie chcę... Za młody jest. Chyba.



Nos: Pierre Guillaume
Rok: 2006
Nuty zapachowe: wetiweria, afrykański cedr, żywica sandarak, zboża, pralinowana ambra

ryc. 1. Auguste Rodin, Kiss (www.bc.edu)
ryc. 2. Auguste Rodin, Male Nude (www.artexpertswebsite.com)
ryc. 3. www.fragrantica.com

2010/09/21

Anioł to czy buntownik...

Najstarszy buntownik, najodważniejszy buntownik, najnieszczęśliwszy buntownik, bo postawił się sile nie byle jakiej i przegrał. Romantyk strącony z niebios, pozbawiony widoku Pana i pól niebieskich. Władca Głębi. Lucyfer. Dla przyjaciół Lampka.
Przyznam szczerze, że momentami, tylko momentami, drażni mnie stworzona przez Maję Lidię Kossakowską postać upadłego anioła. Bo jednak jego brak zdecydowania, rozmemłanie, nieumiejętność podejmowania samodzielnych decyzji (a jeżeli już je podejmie, to są one nad wyraz nietrafne), brak iskry bożej odbiegają od tego wyobrażenia, które przez lata w mojej głowie kształtowało się, zmieniało, ewoluowało.



Ale ja nie o tym przecież. Nie chcę recenzować książki ni przeprowadzić wywodu teoretycznego na temat kształtowania postaci w twórczości Kossakowskiej... Dlaczego w takim razie piszę o tym? Po pierwsze, lubię Lampkę. Nawet bardzo. Po drugie, to dobry chłop, w gruncie rzeczy prawy i poza wspomnianymi przeze mnie momentami, to prawdziwy facet, a nie zad wołowy. Po trzecie, poznając Niosącego Światło z powieści Kossakowskiej nie sposób mi nie pomyśleć o tym, czym mógłby pachnieć. I żeby było jasne, wszelkie sakralne zapachy od razu są w mojej głowie eliminowane - za prosto. Mroczne zapachy, pełne dymu i pożogi, piekła i jęku potępionych również - zbyt oczywiste. Bo Lampka to buntownik w gruncie rzeczy spokojny, nie lubiący przemocy, chcący wieść żywot spokojny, czasem żałujący swojej najważniejszej decyzji, ale gotowy bronić tego, w co wierzy. Władca Pandemonium stara się kochać swoje królestwo, choć pałacu Pandemonium szczerze nie znosi (chyba tak mocno, jak polityki), próbuje pogodzić się z życiem w otchłani, chce marzyć, chce mieć... święty spokój. I wiecie co? Ja wiem, czym Lampka pachnie.

Zapach ziemistej, suchej paczuli błądzący w jego rozwianych włosach, kakao, niby gorzkie, a jednak z nutą słodyczy, sypkie, osiadłe na jego skórzastych skrzydłach, unoszące się kłębem kurzu przy każdym ich ruchu, nitka kadzidła snująca się z jego ust i tylko wspomnienie białych kwiatów, których kiedyś dotykały jego dłonie... Borneo 1834 Serge'a Lutensa.


Otwarcie jest cudownie gorzko czekoladowe. Ciemne. Gorące. Spod warstwy czekolady wyłania się ziemista i sucha paczula - ni kropli zbutwiała, ni krztyny nieprzyjemna, wtórują jej zakurzona woń łupin orzechów włoskich i pyliste kakao. Nie od razu w tle pobrzmiewają delikatna słodycz miodu i bogactwo drew wszelakich. Wszystko wiruje, wzbija się znad skóry jak pył unoszony ruchem skrzydeł. Po jakimś czasie pojawia się kadzidło - nie sakralne, nie profanum, ale takie, które zgubiło drogę, które waha się, czy chce uświęcać, czy przynosić mrok. Kadzidło delikatnie drżące, wznoszące się cieniutką, ale jednostajną stróżką. Nienachalne. A to wszystko rozpostarte na blejtramie z cielistego labdanum. Ewolucja jest niewielka, zapach po prostu uspokaja się, paczula i kakao przestają atakować nos kłębami kurzu, co nie znaczy, że tracą animusz, że pokornieją. Drwa i kadzidło pięknieją.
Borneo pachnie... pięknie, ostrzej od Patchouli M.Micallef. To zapach gorący i suchy, niemal narkotyczny. Z ogromnym upodobaniem śledzę go na skórze, wyławiam go w każdym ruchu włosów. Przeciwieństwa stapiają się w nim w jedno. Choć przyjazny, jak ramiona, w które chcę się wtulić, to w jego oku błądzi gdzieś iskra zdolna wzniecić pożogę. Jest jednocześnie dobry i zły, świetlisty i mroczny. W końcu to anioł... a jednak anielski buntownik.


Nos: Christopher Sheldrake
Rok: 2005
Nuty zapachowe: indonezyjska paczula, kakao, kardamon, kamfora, galbanum, labdanum, białe kwiaty, żywica z konopi

ryc. 1. Guillaume Geefs, Lucifer
ryc. 2. www.fragrantica.com

2010/09/20

Williamsport, czyli prawdziwa Ameryka

Znacie ten teledysk do piosenki "Home" Sheryl Crow?

Za każdym razem, kiedy oglądałam kolejne sceny, marzyłam o tym, żeby zobaczyć właśnie taką Amerykę. Bez krawatów i markowych garniturów, bez szpilek od Blahnika, bez sukienek wprost z wybiegów i takich też kobiet, bez sportowych, malutkich samochodów, ale tę w caterpillarach, jeansach, zwykłych podkoszulkach, czapkach z daszkiem, pędzącą w ogromnych pick-upach. No i w końcu mi się udało.
W pewien piękny weekend wybraliśmy się na farmę naszego przyjaciela do Williamsport w Pensylwanii. John przygotował dla nas kilka atrakcji. Najpierw lody robione na miejscu w małej, miejscowej lodziarni. Uwielbiam sorbety, których tam nie mieli. Wzięłam zatem małą porcję (nie wiedziałam, że dla wtajemniczonych jest jeszcze mniejsza), czyli dwa smaki: masło fistaszkowe i orzechy włoskie z syropem klonowym. Nie mogę powiedzieć, że były to dwie gałki tudzież kulki, bo skłamię. To były dwie ogromne gały, dostałam chyba jakieś pół litra lodów. Co nie zmienia faktu, że były to lody przepyszne! A co! Jak szaleć, to szaleć... a następnie lub jeszcze w trakcie konsumpcji umierać z przejedzenia.
Potem pojechaliśmy na festyn (159th Sullivan County Fair). No i dostałam to, o co się prosiłam. Prawdziwa Ameryka ścieliła się przed moimi oczami. Wszędzie budki, w których można kupić frytki, hot-dogi, hamburgery, amerykańską pizzę, typowe słodycze, czyli funnel cake, smażone w głębokim tłuszczu ciasteczka oreo, smażone w głębokim tłuszczu snickersy, smażone w głębokim tłuszczu twinkie (kto oglądał "Zombieland", ten wie, za czym szalał bohater grany przez Woody Harrelsona), ba, nawet smażone w głębokim tłuszczu pikle!


Jak już się człowiek najadł, to mógł sobie pójść pooglądać świnie, prosiaczki, krowy, cielaczki, króliki, kury i gołębie wystawowe, ha, nawet lamy tam mieli.


Ewentualnie można było rzucić okiem na sprzęt rolniczy, ofiarować co nieco na kościół, zarejestrować się, co oznacza deklarację: jestem demokratą czy republikaninem.


W tłumie przechadzały się wicemiss okręgu, na parkingu przyjeżdżających witała sama królowa piękności (żeby nie było wątpliwości, wszystkie przepasane są szarfami z tytułami i noszą "śliczne", malutkie tiary. A, i cały czas się uśmiechają, machają do wszystkich wystudiowanym gestem królowej brytyjskiej, czyli ogólnie sielanka).


Ale muszę przyznać się do tego, że festyn przyciągnął mnie z dwóch powodów. Pierwszy to demolition derby: czyli wszystkie chwyty dozwolone, musisz rozbić samochody konkurencji, wtedy wygrywasz. Zawody z podziałem na grupy wiekowe i rozmiar... samochodów, oczywiście. Techniki dowolne: zablokowanie przeciwnika poprzez wepchnięcie go na barierki, zmasakrowanie błotników, by te zablokowały koła, zarżnięcie silników, zablokowanie przeciwnika między nienadającymi się już do użycia wcześniej wykończonymi samochodami innych konkurentów do nagrody i tak dalej, i tym podobne... Dodam tylko, że w grupie juniorów zwycięzcą okazała się dziewczyna.





Tak więc przez długi czas oglądaliśmy samochodową jatkę w ogłuszającym ryku silników, zgrzytach gnącej się blachy, uderzeniach błotnika w błotnik, w smrodzie palonych gum i gotujących się masek, dymie wylatującym z bebechów mechanicznych bestii, w okrzykach zachwytu podziwiającej widowisko gawiedzi. Niektórzy widzowie byli świetnie przygotowani na tę okoliczność.


Drugi powód: łapanie wymazanego w tłuszczu prosiaka, a w zasadzie kilku prosiaków, mniejszych lub większych w zależności od kategorii wiekowej uczestników. Zabawa przeznaczona dla dzieci i młodzieży od 7-15 lat (choć jeden "chłopiec" wyglądał tak, że spokojnie wpuściliby go do klubu, sprzedali piwo i papierosy, a kobiety rzucałyby mu się w ramiona; miał jakieś 180 centymetrów wzrostu minimum i fantazyjny zarost... całkiem dojrzałego mężczyzny ;)). No po prostu bajka. W każdym razie wykrzyczałam się, kibicując wybranym zawodnikom, i wybawiłam za wszystkie czasy.



Poznawanie prawdziwej Ameryki miało również polegać na korzystaniu z wszelkich jej praw, gwarantowanych obywatelom w konstytucji. Skoro mam w tym kraju spędzić jeszcze kilka lat, to trzeba czasem "wtopić się" w tłum. No dobra, to był tłum trzyosobowy. Ale huku narobiliśmy, jakby nas tam cała armia była.



Największą radość przyniosło nam strzelanie z Magnum .44... bo przecież nie byle kto, a sam Brudny Harry z takiej pukawki uczył pokory pewnych opornych na nauki osobników. Jedno małe "ale", a raczej dwa. Mam za małe dłonie, za drobne, kolba zatem jest dla mnie ciut za duża, co nie zmienia faktu, że dla takiego uparciucha jak ja, nie ma rzeczy niemożliwych. Druga rzecz, Magnum kopie jak diabli. Wprawdzie po Johnie w ogóle nie było widać, żeby coś go kopało, ale jak ja zabrałam się do strzelania, to gdyby nie John za moimi plecami, po każdym strzale lądowałabym na własnym, szanownym, za przeproszeniem, tyłku.


Ale to nie koniec doświadczania praw konstytucyjnych. Wieczorem bowiem zrobiliśmy ognisko, na którym najpierw piekliśmy kiełbasę (przywieźliśmy ją specjalnie z polskiej dzielnicy, czyli Greenpointu), a potem... jak prawdziwi Amerykanie piekliśmy pianki marshmallow. I jeżeli o mnie chodzi na kiełbasach można było poprzestać. Ale John koniecznie chciał, żebyśmy spróbowali. Specjalnie piekł dla mnie (ach, ci szarmanccy mężczyźni!) pianki na dwa sposoby: sposób dla cierpliwych, czyli golden & crispy, ale trzeba uważać, skupiać się i pilnować; sposób drugi, dla niecierpliwych, czyli włóż piankę w ognicho, jak po 2 sekundach zrobi się czarna jak węgiel, wyjmuj i wcinaj (w środku nadal jest biała i płynna). Tylko dla porządku oświadczę, że sposób pierwszy jest zdecydowanie lepszy, a efekt smaczniejszy.


To był niezapomniany weekend. Wypad do knajpy na piwo, siedzenie między miejscowymi, oglądanie wiszących na ścianie baru zdjęć z polowań (to jedyny punkt, którego nie lubię. Wszyscy polują na jelenie, a czasem i niedźwiedzie albo i rysie. Z tego prawa nie chcę korzystać, nigdy!), noc spędzona na farmie Johna w domu, w którym, choć stary, nie straszy, siedzenie przy ognisku i oglądanie rozgwieżdżonego nieba (na Manhattanie takiego nieba nie uświadczysz), wsłuchiwanie się w pohukiwanie sów, w muzykę świerszczy, podziwianie pięknych wzgórz, poznawanie uroków Pensylwanii. Już chcę tam wrócić.




2010/09/13

Zapachowy tarot

Kiedy pierwszy raz usłyszałam o nowym zapachu Comme des Garcons Wonderwood, moja galopująca ekscytacja nie miała końca. Za przeproszeniem, napaliłam się. Pożądałam choć kropli. Zaraz po tym, jak już miałam pewność, że uda mi się zdobyć fiolkę misternie splecionej z ulubionych przeze mnie nut cieczy (by rozkoszować się aromatem całej góry, całej lawiny drewna wszelkiego rodzaju na własnej skórze), pobiegłam do perfumerii testować, zachwycać się, zakochać.


Spodziewałam się przeżyć podobnych do emocji towarzyszących lekturze "Jeśli zimową nocą podróżny" Italo Calvino. Chciałam, żeby zapach zapowiedział swoje nadejście, żeby zaproponował mi relaks na fotelu w towarzystwie rozwijających się nut, bez muzyki, bez wytrącających mnie z fali koncentracji niepotrzebnych obrazów, żeby dał mi siłę powiedzieć wszystkim: zostawcie mnie w spokoju, poznaję nowe perfumy. Miałam nadzieję, że będę poszukiwała nawiązań do znanych mi zapachów tak, jak bohater Calvino poszukiwał kolejnych powieści, które dziwnym zrządzeniem losu dane mu było poznać zaledwie do momentu, w którym akcja zaczynała wciągać. Miałam nadzieję, że po każdej urwanej historii zapach rozpocznie kolejną opowieść, że rozpali moje zmysły, by znowu przerwać w kulminacyjnym momencie i znowu rozpocząć kolejną wciągającą opowieść.

Nie doczekałam się.

Czytałam Wonderwood już kilka razy i każdy kolejny jest taki sam. To nie jest historia z "Jeśli zimową nocą podróżny", ale z innej powieści Calvino: "Zamek krzyżujących się losów". Nie wiedzieć czemu, zapach nie jest w stanie wydobyć głosu, zatem jedyną formą, dzięki której mogę poznać jego historię, to interpretacja układanych przez niego kart tarota.
Innymi słowy, Wonderwood nie chce współpracować z moją skórą. Spodziewałam się wiele, dostałam tylko powidok.


Nowy zapach Comme des Garcons pachnie, ba, nawet pięknie pachnie, ale nie na mnie. Na mnie w zasadzie nie pachnie wcale. Jest zdecydowanie zbyt mocno przyskórny, do tego stopnia, że klejąc nos do miękkiej, ciepłej, wewnętrznej strony łokcia, przez jakąś godzinę coś tam czuję, chociaż aromaty nie unoszą się, nawet nie pełgają. Po godzinie intensywność doznań przypomina niemal wąchanie bezzapachowego balsamu do ciała. No gdzie ten Wonderwood, ja pytam?!
Początkowe momenty, gdy zapach jeszcze się stara, to bergamota, kropla gwajaka, delikatny kaszmeran, jeden maleńki łyk zielonej herbaty. Oud nie zanotowano. Przypraw nie zanotowano. Potem, o zgrozo, zapach się wycisza, tląc się ledwie kaszmeranem i gwajakiem z niewielką dozą cytrusów. Zapach jest słodkawy. I taki pozostaje, dopóki udaje mi się go wyczuć.
Jestem potwornie zawiedziona, okropnie rozczarowana, upiornie zła, koszmarnie niezadowolona. Dlaczego zapach nie opowiada swojej historii kolejnymi nutami, grą ich intensywności? Dlaczego mam wrażenie, że tylko pokazuje mi kartki z nazwami lub rysunkami kolejnych składników, tasuje je sobie na stole, przekłada kartki, miesza porządki, a mnie i tak to nic nie daje, bo zapachu nie poznaje się wzrokiem? Na to samo by wyszło, gdyby ktoś mi powiedział: zamknij oczy, wyobraź sobie zapach drewna gwajakowego doprawionego sporą dawką sandałowca i cedru, zanurz to wszystko w kaszmeranie, posyp gałką muszkatołową, niech ten aromat splecie się z kadzidlanym dymem, gryzącym w nos pieprzem, dopraw mieszankę kminkiem i intensywnym oud... O tak, zdecydowanie więcej doznań zapachowych przeżyję, wyobrażając sobie zapach, niż faktycznie próbując go złowić na powierzchni własnej skóry.
Mimo to nie poddaje się. Spróbuję ponownie, gdy za oknem będzie szaro, gdy sypnie śniegiem, gdy słońce będzie paliło niemiłosiernie... może Wonderwood przypomni sobie jak być cudownym. Albo moja skóra przestanie mi płatać mało zabawne figle.


Nos: Antoine Lie
Rok: 2010
Nuty: pieprz, bergamota, somalijskie kadzidło, gałka muszkatołowa, kristalon, kaszmeran, gwajak, cedr, kminek, javanol, sandałowiec, wetiweria, oud

ryc. 1. www.mimifroufrou.com
ryc. 2. www.read-tarot.com