2010/11/26

Siódmy syn

Oudowe szaleństwo ogarnęło mnie i tak trwa, i trwa. Jestem bezkrytyczna. Nie silę się nawet na to, by się z tym kryć. Bo i po co. Uwielbiam nurzać się w aromacie drewna agarowego. Gdybym mogła, kąpałabym się w nim. Żadne tam opary, w których taplała się Pytia, żadne święte dymy, którymi w pseudosaunach szamani inhalowali się, by rozmawiać z przodkami – to oud, czysta esencja wschodu, najpiękniejsze z kadzideł, najcenniejszy ze składników perfumeryjnych. A jeżeli uważacie, że to nieprawda, jeżeli się ze mną nie zgadzacie, trudno. Kłócić się nie zamierzam, zaślepia mnie miłość.
M7 nosi takie imię, bo zdarzyło mu się być siódmym synem marki Yves Saint Laurent, czyli siódmym zapachem dla mężczyzn w kolekcji. Po lekturze pewnej powszechnie znanej księgi wiadomo, że siódemka to cyfra magiczna. W tym przypadku nie sposób się nie zgodzić.
W pierwszych, krótkich akordach M7 brzmi, jak to mój drogi towarzysz niedoli zwanej życiem twierdzi, nalewką wiśniową. I ja się z nim zgadzam. Nalewka wiśniowa w całej krasie, alkoholowa, słodka, o delikatnej nucie pestek, przypominającej odrobinę migdały. Nalewka, którą robi moja mama. Najlepsza wiśniówka na świecie. Jednak to wrażenie dość szybko pierzchnie. O cytrusach w otwarciu nic nie napiszę – na mojej skórze są niewyczuwalne. Chowają się, jakby wiedziały, że docenione nie zostaną. Chwała im za to.
I oto pojawia się on: lekko lekarstwiany, intensywny, omamiający, hipnotyzujący – agar. Nie jest tak oleisty i skórzanoplastikowy jak w Oud 27 Le Labo, ale tak piękny i dojrzały, gęsty i aromatyczny jak w Aoud M. Micallef. Niemal idealny. Fascynujący. Uzależniający – do tego stopnia, że ciągle i ciągle chce się wąchać, chce się łowić kolejne molekuły parujące z miękkiego zagłębienia w zgięciu łokcia. Pojawia się pewny siebie, porusza się sprężyście, stawiając długie kroki, głowę trzyma wysoko, podbródek lekko zadarty, głęboko osadzone oczy świdrują. Ma się ochotę przesunąć dłonią po jego twarzy, by poczuć mocno zarysowane kości policzkowe i szorstkość kilkudniowego zarostu.


Oudowi towarzyszy wetiweria, również piękna, zielonkawa, dosadna, ale na pewno nie wulgarna i w kusej sukience. Podkreśla tylko charakter głównego bohatera. Stoi za nim, wspiera go, nie wychyla się do przodu. Jeżeli on jest głową w tym ciele zwanym M7, to ona jest szyją. Idealny mariaż tych dwóch nut sprawia, że zapach jest głęboki, intensywny. Podoba mi się jego delikatna słodycz, której daleko do ulepkowatości. Oud pręży się cały czas. Nie gaśnie, podsycany w późniejszych fazach przez ciepłą ambrę i piżmo. O korzeniu mandragory nie wspomnę, bo nie pachnie – nie że na mnie, nie pachnie wcale, po prostu. Natomiast nuty drzewne pogłębiają tylko i tak ciemne barwy zapachu.
Tak, zapach to męski, ale nie znaczy, że li tylko dla mężczyzn. To zapach jest mężczyzną – silnym, zdecydowanym, nie znoszącym sprzeciwu, ale jednocześnie czarującym, uwodzicielskim, fascynującym. Takim, co to porywa w ramiona. Czy to zatem dziwne, że kobieta chce go dla siebie?


PS Ha, już mi nikt nie zarzuci, choć przecież nikt nie zarzucał, że mainstreamu się nie imam. Właśnie że imam. Na bliskowschodnią nutę.


Rok: 2002
Nos: Alberto Morillas, Jacques Cavallier
Skład:
Nuty głowy: bergamota, mandarynka, rozmaryn
Nuty serca: wetiweria, drewno agarowe
Nuty bazy: ambra, piżmo, korzeń mandragory

ryc. 1. http://madsmikkelsen.19.forumer.com
ryc. 2. www.mimifroufrou.com

Imieninowy prezent

Wspomniałam ostatnio, że dostałam ciut przedwczesny imieninowy prezent. Ale jaki to był prezent! No miły, bo w sposób mocno bezczelny, sama go sobie wybrałam. Wytargałam biednego samca z domu, wyciągnęłam go najpierw na długi spacer, żeby go zmęczyć (a może to on wyciągnął mnie?), a potem zaciągnęłam go do Le Labo, kiedy osłabiony spacerem nie mógł się już opierać. Bo umyśliłam sobie, że bez maluszków, czyli flaszeczek o pojemności 15 mililitrów, Oud 27 i Patchouli 24 moje życie traci sens (no dobrze, aż tak dramatycznie nie było, ale uważam, że na potrzeby podtrzymywania napięcia na tym blogu mogę sobie od czasu do czasu podkolorować opowieść; no to teraz jest ten pierwszy od-czasu-do-czas). No to biedny samiec wyboru pozbawiony został, zaciągnąć się dał, bo cóż lepszego nad ulegnięcie tej istocie, jaką jest żona? No i teraz mam dwa cudnej urody maluszki. Błogo mi.
Każdy z nich jest piękny, każdy inaczej. I choć żadnym z nich nie odważę się pewnie okryć przed pójściem do pracy (choć nigdy nie mów nigdy!), cieszą. Te 15-mililitrowe dawki będą mi służyć bardzo długo. Tym bardziej, że – o dziwo – oba zapachy na mojej skórze niemal buzują, wybuchają, hulają bez najmniejszych oporów. Diabelnie to rzadkie. Nie muszę „dopsikiwać się” w ciągu dnia, nawet po prysznicu wyczuwam ich delikatne drgania na skórze.
Poza nosem, radochę miały oczy, radochę miały rączki… radochę miał kot, bo rozpakowywanie zakupów z Le Labo to czysta przyjemność. A recenzje? Będą.






2010/11/23

Wschody i zachody słońca nad Manhattanem

Nie wiem, czy to miejsce, w którym przyszło mi żyć, czy wiek, który jeszcze o sobie nie przypomina, ale w końcu kiedyś zacznie… chyba robię się coraz bardziej romantyczna. Nie wiem, czy powinnam zacząć się martwić, czy samo przejdzie. Jak już kiedyś wspominałam, jedyny romantyzm, jaki znałam do tej pory, to był ten, który w wilgotne dni łapał mnie w kolanie. A teraz? Teraz mogę godzinami wyglądać przez okno, najlepiej z kubkiem kawy w ręce, albo włóczyć się ulicami, w poszukiwaniu nowych zakamarków, gry światła.
W życiu kilka rzeczy mi się udało, przyznaje. Jedną z nich jest znalezienie najlepszego z mężów (no musze to napisać, bo się przecież obrazi, bestia jedna), drugą – mieszkania z widokiem. Przed moimi oczami ściele się Midtown, niemal niczym nie osłonięte, podziwiam je w całej krasie, codziennie obserwuję zmianę świateł na Empire State Building, patrzę też na motorówki i statki sunące East River, na budynki panoszące się na Brooklynie.
Mój kot również to uwielbia. Zdarza mu się całe dnie spędzać na parapecie – albo śpi, wylegując się w słońcu, albo patrzy w dal i podziwia widoki… no dobrze, czasem, jak jakiś gołąbek przeleci, najważniejsze staje się polowanie. Skacze, skrada się, wyczekuje, podchodzi ofiarę, która z futrzaka za oknem niewiele sobie robi.
Możecie się ze mnie śmiać. Uzależniłam się od patrzenia. Uzależniłam się do tego stopnia, że na dodatek niemal codziennie robię zdjęcia nieba nad Manhattanem. Jest ono tak fascynujące, że nawet obawa przed spóźnieniem się do pracy, nie może mnie powstrzymać od pstrykania. A że wstaję wcześnie rano (zdarza mi się, że nawet o mocno nieprzyzwoitej godzinie, tylko i wyłącznie po to, żeby o szóstej rano skoczyć na basen, kiedy jeszcze pełna noc króluje nad miastem, wrócić, wysuszyć włosy, przygotować się do pracy, którą zaczynam o ósmej, a w międzyczasie z kubkiem parującej pobudki obserwować budzący się dzień – pierwsze promienie słońca na budynkach, ludzi, których powoli coraz więcej na ulicy, samochody, których potok wzbiera z każdą chwilą).




Nie wiem, pewnie to wina zanieczyszczeń, ale niebo nad tym miastem przybiera najbardziej niesamowite z kolorów. Czasem wygląda, jakby całe płonęło, czasem, jakby krwawiło rozszarpane drapaczami chmur, czasem jest jak ulepione z puszków waty, które w zabawie poszatkował kot. A puszki są nie tylko białe; czasem natura farbuje je na szaro, czasem na ciemnogranatowo. Rano lekko różowa poświata przychodzi znad Brooklynu i rozlewa się powoli nad cały Manhattan, budynki z szaroburych zmieniają się w różowopomarańczowe. Budzę wtedy męża i zachęcam go, żeby wstał i podziwiał ze mną… a on burczy, niemal straszy rozwodem i odwraca się na drugi bok. Co jest najbardziej zrozumiałe – na jego miejscu robiłabym dokładnie to samo.








A teraz wyobraźcie sobie mgłę – gęstą, mleczną, więżącą w sobie każdy obraz. I teraz wyobraźcie sobie jak ta mgła wieczorem powoli spływa z góry i kradnie z każdą chwila kolejny metr Empire State Building, wyobraźcie sobie, jak najpierw rozprasza światło do tego stopnia, że ma się wrażenie obcowania ze świętością, która przyprawia aureole nawet budynkom, a potem powoli pochłania obraz, aż w końcu nic nie widać. Empire znika. Znika też każdy inny wysoki budynek, a całe Midtown sprawia wrażenie wypełnionego zaledwie kilkupiętrowymi kamienicami. Jak wtedy ciężko przychodzi uzmysłowić sobie, że nadal mieszka się w wielkim mieście, nad którym królują ogromne drapacze chmur.



A kiedy w końcu czarna noc nastanie… Manhattan nigdy nie zasypia. Samochody pędzą ulicami, obcasy stukają na chodnikach, światła rozpalają Times Square, na którym bez względu na godzinę dnia czy nocy zawsze jest tłoczno, dinery otwarte są 24 godziny na dobę, Empire płonie światłami niemal przez całą noc, niektórzy ludzie palą światło w mieszkaniach… I ja, kiedy nie mogę spać, wstaję z łóżka, idę do salonu, siadam w fotelu z widokiem na Manhattan i patrzę, patrzę. Czarna noc otacza mnie niemal ze wszystkich stron, czarne niebo i ciemne wnętrze mieszkania. Czasem kot przybiegnie do mnie z tęsknym miauczeniem, bo zostawiłam go w łóżku, a przecież śpi przytulony tylko do mnie. I miauczeniem strofuje mnie, popędza do sypialni. A ja patrzę w ciemną noc, w światła Empire. W końcu kot mości się na moich kolanach, mruczy i układa się do snu. Po kilku chwilach biorę kota na ręce i wracamy do łóżka. Bez problemu usypiam.

2010/11/22

Zapach jesieni

Małe, króciutkie sprawozdanie z wizyty w perfumerii. Bo oczywiście zwiedzać trzeba, zwiedzać się chce. Pojechałam sobie jednego pięknego dnia na Brooklyn, skorzystałam z tego, że mój pracodawca obchodzi święto 11 listopada, czyli mam dzień wolny. Zostawiłam męża w domu, żeby samodzielnie poczekał na pana od Internetu, a ja zaopatrzona w aparat fotograficzny pognałam do metra.


Lubię Brooklyn, bo jest po prostu piękny, klimatyczny, ciekawy. Uliczki zapraszają do tego, żeby po nich dreptać, widok na Manhattan jest cudny, ludzie są interesujący. A jak jeszcze światło jest odpowiednie do robienia zdjęć, to najchętniej nie przestawałabym ich pstrykać. Czego chcieć więcej?


No w zasadzie niczego do szczęścia nie potrzebuję, bo jest mi dobrze, jak jest, ale spaceru do perfumerii i wąchania kolejnych, wcześniej nieznanych mi zapachów – tego odmówić sobie nie potrafię.


Podreptałam ja zatem do galerii CBIHP. Miejsce warte odwiedzenia, świetny wystrój wnętrza, na każdej półeczce kolejne zapachy, fajna, miła, kompetentna obsługa i zwalający z nóg przyjaciel – wielgachny pies. A dlaczego zwalający z nóg? Bo domagający się pieszczot. Jak już obwąchałam, co obwąchać miałam, zeszłam niemal do parteru, żeby zrobić kilka zdjęć no i przycwałował do mnie przyjaciel. Tak się o mnie ocierał, tak mnie trącał nosem, że kilka razy niemal wylądowałam na tyłku. Ale to takie przyjemne trącanie było.


Pobawiłam się z psiną, wyczochrałam go pod pyszczkiem i za uszami i nawet po tych wszystkich zabiegać ciężko mi było zrobić zdjęcie, bo usiadł obok, mocno się przytulił i łbem zasłaniał widok. Zatem zdjęcia pstrykane są głównie znad psiej głowy, jedną, trącaną niezmiennie w poszukiwaniu pieszczot ręką.




A zapachy? Powąchałam niemal wszystkie, ale wypróbowałam tylko dwa (bo dziwnym zrządzeniem losu mam tylko dwa nadgarstki. Co za stracony potencjał!). AmBrosius zwalił mnie z nóg – tym razem nie były to psie pieszczoty, tylko zbyt fizjologiczny rozwój aromatu na mojej skórze. Potem, jak wracałam metrem, miałam wrażenie, że ludzie się krzywo na mnie gapią, bo pachniałam, jakbym zapomniała o podstawowych zasadach higieny… dawno zapomniała. Zapewne na innej skórze, dogadującej się z ambrą, może dla kogoś, kto ambrę docenia, ten zapach rozkwitnie. Na mnie zdechł. Próbowałam też M3 November i tutaj już bardziej poczułam, że trafiłam. Choć nie jest to zapach, który zapragnęłam kupić, to jednak doceniam jego ciekawą urodę. Zapach jesieni, najprawdziwszej, chłodnej jesieni, wilgotnego mchu, lekko nadgniłych jabłek, jabłek obtłuczonych, jabłek, które opadły z gałęzi i teraz leżą między czerwonymi, złotymi i brązowymi liśćmi. Niestety, November jakiś słaby na mnie był – może dlatego, że tego dnia było zimno, ja byłam zmarznięta, skóra nie ogrzewała molekuł jak należy? Może on po prostu na mnie taki słabowity? Albo słabowity jest generalnie? Nie wiem, ale może przy kolejnej nadarzającej się okazji oddam mu ponownie jeden nadgarstek i znowu zastanowię się, jak go ugryźć (zapach, nie nadgarstek).

AmBrosius
Nos: Christopher Brosius
Nuty: labdanu, ambra, benzoin, pieprz, przyprawy

M3 November
Nos: Christopher Brosius
Nuty: ciasto dyniowe, opadłe jabłka, sucha trawa, dym, opadłe liście, mokre gałęzie, wilgotny mech, pieprznik jadalny i szczypta sosnowego lasu


2010/11/20

Jestem jak zawsze w niedoczasie

Jestem jak zawsze w niedoczasie. Wolne chwile uciekają mi niemal przez palce i, nie wiedzieć kiedy, pryskają jak bańki mydlane. No i jak ja mam pisać na bieżąco? Dziś notka, która powinna pojawić się 1 listopada, przynajmniej plan jej napisania pod taką datą widniał. Ale, co oczywiste, się nie ukazała. No to proszę o wybaczenie, biję się w pierś i nadrabiam, co nadrobić powinnam. Od razu dodaję – w swojej nieogarniętej fascynacji zjawiskiem, o którym poniżej, zrobiłam zdecydowanie za mało zdjęć, obrazujących tekst. Oczywiście, jak łatwo się domyślić, nie sfotografowałam najciekawszych widoczków.

Nigdy wcześniej nie przypuszczałam, że będzie mi dane uczestniczyć w takim święcie w miejscu jak najbardziej dla niego właściwym. Co dziwne, „kapłanami” celebrującymi dzień w tym wypadku są dzieci… głównie. Chociaż dorośli też chętnie oddają się szaleństwom przebierańców i straszą niewinnych pod drzwiami ich mieszkań. Halloween.


Amerykanie obchodzą to święto z prawdziwą pompą. Niemal wszyscy dekorują swoje mieszkania, dynie – te małe, duże i ogromne – sprzedawane są prawie na każdym rogu. Potem takie piękne, soczyście pomarańczowe dynie można podziwiać, jak zdobią stoliki, stoły, parapety, schody, jak strzegą drzwi wejściowych, jak komponują się na trawnikach. Mary, potwory, kościotrupy i pajęczyny to nie jest wymysł Hollywoodzkich produkcji – widziałam na własne oczy!


Bez względu na to, czy mieszkasz w kamienicy, w domu, w wielkim bloku, możesz się „przystroić”. W holu mojego budynku również powstała Halloweenowa instalacja – dynie, mnóstwo dyń, piętrzących się na suchych trawach. Na jednym z tarasów sąsiedzi zamontowali całą masę lampek, rosnące w wielkich donicach iglaczki otulili pajęczynami, stoły i krzesła zawalone były pomarańczowymi dyniami, również wydrążonymi z ustawionymi w ich pustych wnętrzach świeczkami. Dzieci biegały między tak ustrojonymi meblami ogrodowymi w strojach zdecydowanie tematycznych, oplatając roślinki szczelniej sztucznymi pajęczynami. W sąsiednim bloku nad bramą wejściową zawieszono dmuchane kościotrupy groźnych piratów, którzy tym samym strzegli wejścia do budynku, jakby strzegli wejścia do groty ze zrabowanymi skarbami.


Kilka budynków dalej ktoś krzaczki przed wejściem do mieszkania przystroił girlandami sztucznych pajęczyn, między którymi pozawieszał małe dynie i tykwy w kształcie łabędzi. Gdzieniegdzie nad wejściami dyndali wisielcy, w oknach straszyły znowu pajęczyny. Cudo!
Witryny niektórych sklepów jak najbardziej nadążały za ogólnie panującą w mieście atmosferą. Zza wielkich szyb wyzierały na przechodniów wyłupiaste oczy mar, krwawe kikuty kiwały na nich groźnie… trup słał się gęsto. W moim spożywczaku dynie pilnowały wejścia i papierowego nagrobku, na którym pod znanym wszystkim skrótem R.I.P widniało doskonałe jego tłumaczenie: Rest In Pieces!
Bardzo podoba mi się tutejsza idea otwierania sklepów sezonowych. Już we wrześniu pojawiły się miejsca, gdzie można było kupić kostiumy, maski, gumowe kończyny zbroczone czerwoną farbką, przerażające krwawe gadżety, koszulki, peruki, tematyczne girlandy do ozdabiania drzwi wejściowych… i mogę tak długo. Teraz pewnie sklepy te przebranżowią się i to w nich będzie się można zaopatrzyć w bombki na choinkę, łańcuchy, a potem walentynkowe duperelki, w końcu może króliczki, kurczaczki i pisanki.
Jednak przyznaję się do drobnej tegorocznej porażki. Miała plan uczestniczyć w czymś ciekawym i… Zawaliłam sprawę. Stchórzyłam. Już wyjaśniam, co i jak.
W moim bloku organizowane były, po pierwsze, zabawa dla dzieciaków (maluchów nie mam, zabawą się nie zainteresowałam) i, po drugie, obchodzenie mieszkań (ale tylko tych, których lokatorzy dobrowolnie, bez przymusu, wpisali się na specjalną list) z tradycyjnym „straszakiem”, czyli „Trick or Treat?”. Bardzo chciałam się na tę listę zapisać, planowałam kupić morze cukierków i innych słodkości, dosłownie całe ich góry, no i strach mnie mały obleciał. Bo: ile tych dzieciaków będzie, czy odejdę w ogóle od drzwi przez kolejne kilka godzin, czy nie będę musiała mojego drogiego męża wysyłać do sklepu po kolejne dostawy elementów przekupnych dla straszydeł, czy… No i wolałam jednak w tym roku poobserwować całą akcję z boku. A rzeczywiście, była to Akcja przez duże „A”.


Przez kilka godzin dzieciaki w strojach tuptały po piętrach, okupowały windy i straszyły na korytarzach. W dużej części przypadków swoim uroczym, czasem zakrwawionym, czasem księżniczkowo „przeuroczym” pociechom towarzyszyli dumni z latorośli rodzice… również w tematycznych kostiumach. Tak że miałam przegląd dojrzałych czarownic, wróżących cyganek, pana wielkiego białego króliczka, wampirów, upiorów itp. Dzieciaki prezentowały całkowitą dowolność: księżniczki (ohyda, nie cierpię takich kostiumów), duchy, upiory, spidermany, zombie, mumie, małe puszczalskie (przepraszam, taki kostium również zaobserwowałam!), biedronki, grzeczne uczennice w mundurkach, kościotrupy, zwierzątka, postaci z „Gwiezdnych Wojen”… do wyboru, do koloru. Zatem przedział wiekowy straszydeł był następujący – najmłodsza mara miała zaledwie kilka miesięcy, najstarszej bliżej było do pięćdziesiątki.
Na tym świętowanie się nie kończy, w końcu nie samymi cukierkami dzieci żyją (a przynajmniej taką głupotę chcą im wmówić zazdrośni o ich szybką przemianę materii rodzice). W barach i restauracjach pojawia się Halloweenowe menu: ciasta z dyni, dynia smażona, dynia siekana, zupa dyniowa, dynia w dziesiątkach jeszcze innych odmian kulinarnych. W kawiarniach do kawy serwuje się dyniowe ciasto. W pubach serwują dyniowego ale'a. Dynia jest wszędzie, panoszy się w każdym zakamarku ludzkiego ciała: nie ważne, czy to mózg, czy żołądek…


I wiecie co? Tutaj podoba mi się to święto. Ludzie przygotowują się do niego już dwa miesiące wcześniej. Tu nic nie trąci sztucznością, zafałszowaniem. Tutaj wszystkie mary są u siebie, kościotrupy królują, bo są panami na dzielnicach, mali przebierańcy tuptają po ulicach, jakby wcale nie nosili kostiumów. I za rok kupię morze, ba, całe oceany cukierków i innych słodkości, i będę wystawała pod drzwiami kilka godzin, bo dzwonek do drzwi nie będzie milknął i będę wydawała ten ulepkowaty okup straszydłom i ich opiekunom… a może sama na tę okoliczność przywdzieję najstraszniejszy ze strasznych kostium i po prostu oddam się celebracji Halloween na całego.

2010/11/03

Gwajakowo mi...

Dziś znowu recenzja na szybko, bo znowu zapach testowany prawie na czas.
Poniedziałek był pod kilkoma względami bardzo wyjątkowy. Między innymi dlatego, że dostałam śliczny prezent imieninowy (ciut przedwczesny, ale co tam, kto by się tym przejmował). O prezencie jednak kiedy indziej. Dziś będzie prolog do prezentu, czyli jak to, po raz kolejny, testowałam Gaiac 10 Le Labo.


Ale najpierw należy się wam małe sprostowanie. Wychodzące spod mojej klawiatury oceny, szczególnie jeżeli chodzi o trwałość, moc i bogactwo zapachów, należy dzielić co najmniej przez pół. Moja wypalona chlorem basenowym skóra nie wydobywa z perfum całego ich niezaprzeczalnego piękna. Perfumy są na mnie po prostu bardziej płaskie, grzeczne i ułożone. Nie skaczą wysoko, nie zabijają swoją intensywnością. Są najzwyczajniej w świecie słabsze. Nie pomagają balsamy, olejki do ciała, czyste masło shea i wszelkie inne utensylia mające za zadanie odpowiednie nawilżenie i natłuszczenie skóry. Wóz albo przewóz. Coś za coś. A że uwielbiam się taplać i puszczać podwodne bąbelki nosem...
Niemniej, robię wszystko, by skóra odwzajemniała mi się choć ociupinkę i perfum nie paprała zbytnio. Wybaczam jej to, że zapachy tracą na intensywności. Nie mogłabym wybaczyć natomiast, gdyby zapachy wypaczała, zmieniała, zniekształcała. Na szczęście tym nie muszę się martwić.
Są perfumy, które układają się na mnie w taki sposób, że za żadne skarby nieba i ziemi nie chcą dać o sobie zapomnieć. Są też takie, które przyczajone chowają się w zagięciu łokcia i dopiero kiedy włoży się w to odpowiednią dawkę wysiłku, poczuje się je. Te drugie najczęściej zostawiają po sobie ślad w ubraniu – bogaty, intensywny, trwały. Tak też było po małej niestety, przedwczorajszej dawce Gaiaca 10 Le Labo. Ja już rano następnego dnia, co wiadome, nie pachniałam, natomiast rękaw bluzy – jak najbardziej. I to jak! Mocno, intensywnie, niesamowicie bogato, aż wibrowało i wierciło w nosie. Niby już wiem, że Gaiac na skórze kwitnie pięknie, ale nie aż tak intensywnie jak na ubraniu.
Gaiaca 10, czyli „wybrańca losu” dostępnego w sprzedaży tylko nielicznym, a dokładniej mieszkańcom Tokio i turystom odwiedzającym tamte rejony, można powąchać (no i oczywiście przetestować) również w nowojorskim butiku Le Labo na Elizabeth Street pod numerem 233. No to co się będę obrażać na cały świat za wymyślenie City Exclusives, co się będę boczyć, pomyślałam... skorzystam!


Na początku Gaiac jest bardzo łagodny, słabiutki, delikatny. Zapach nie hula na skórze, ale jest przyczajonym pisklaczkiem. Gdy odparuje alkohol, wydaje mi się, że niemal nie jestem w stanie wyłapać żadnej konkretnej nuty, wczuwam jednak bardzo przyjemną, nienachalną słodycz gwajaka doprawionego łaskoczącym w nos czarnym pieprzem. Dawka to niewielka, kichać się nie chce. Potem, kiedy zapach przyzwoicie się ogrzeje, mocniej unosi się znad skóry – zdecydowanie woli cieplejsze środowisko. Pieprzna nuta wycisza się, jeszcze bardziej łagodnieje, gwajak wysładza się i staje się niemal kremowy, w tle dzwonią kadzidlane dzwonki, cichutko stukają cedrowe kołatki, podobne do tych, które wybijają rytm w Bois Blond Parfumerie Generale.
Co dziwne, Gaiac 10, tak samo jak Kyoto Comme des Garcones, przypomina mi bazę kremu do twarzy. Nie wiem, czy to wina kadzidła, które w obu zapachach rozbrzmiewa akordami przypominającymi kosmetyk do twarzy Garnier, czy może winne jest piżmo... dające efekt luksusowego, wielce kosztownego mydełka. A piżma w tych perfumach jest dużo, bardzo dużo. Mam też nieodparte wrażenie, że zamknięto w tej szklanej, laboratoryjnej flaszeczce pewną dawkę... Iso E Super. A może po prostu mam omamy węchowe.


Zapach w każdym razie, mimo że bardzo delikatny, nie pozwala o sobie zapomnieć – czuję go przy każdym ruchu ręki. Jest interesujący. Nawet bardzo. Nie na tyle jednak, żeby się pokusić o własne 50ml... a przecież pokusić się przez pośrednika miałam okazję.

Nos: Annick Menardo
Rok: 2008
Nuty zapachowe: gwajak, 4 rodzaje piżma, cedr, kadzidło

ryc. 1. www.sonomascentstudio.com
ryc. 2. http://theshophound.typepad.com
ryc. 3. www.basenotes.net

2010/11/01

A u mnie bez zmian*

Wskutek wizyty w miejscu, gdzie można powąchać składniki wykorzystywane do komponowania perfum, gdzie pani w białym kitlu przygotowuje specjalnie dla Ciebie miksturę zapachową, korzystając z super dokładnej wagi laboratoryjnej, szklanych pipet, małych i większych szklanych fiolek, gdzie szklaną flachę, do której Twoją miksturę wlano, okleja się etykietą przygotowaną znowu specjalnie dla Ciebie, z Twoim imieniem wypisanym czcionką przypominającą tę ze starych maszyn do pisania... powstała między innymi ta recenzja. A będzie więcej. I zdjęcia też będą.
Niby niewiele mogę powiedzieć o zapachu, którego próbki nie mam, a jedynie uraczyłam się nim w czasie wizyty w perfumerii. Niemniej, dla takiej gaduły jak ja to nie problem. Dam sobie radę. Nie zmienia to faktu, że będzie rzeczowo i na temat, bez zbędnego lania wody, owijania w bawełnę i zmyślania. To nie leję, nie owijam, nie zmyślam. Another 13 Le Labo jest dziwny.



Zaraz po tym, jak potraktowałam nim nadgarstek, poza alkoholem nie byłam w stanie wyczuć żadnej innej nuty. Nic. Tylko czyste C2H5OH, które bardzo powoli odparowywało ze skóry. A jak już odparowało, to pojawiło się... nic. Dosłownie. Nie czułam kompletnie nic. Pustka. Zero.
Zawiodłam się na zapachu całkowicie. Spodziewałam się fanfar i werbli, a tu figa z makiem. No bo jak perfumy mogą mi wywijać taki numer? To innym zdarza się, że Iso E Super wypina się na nich, że ambroxan wychodzi po angielsku zanim się w ogóle pojawi, no ale nie mnie! Wściekła przestałam się obwąchiwać. Strzeliłam focha!
No ale po jakimś czasie zapomniałam, że jestem zła, bo pamięć mam dobrą, ale krótką, i zbliżyłam nos do nadgarstka... I wreszcie, ambroxan zamerdał ogonkiem! Zamerdał, a nawet zaszczekał. Rasa to nieokreślona, czyli nadal dziwadło z niego.
Another 13 pachnie kurzem, pyłem, wzbitym przez samochód na polnej drodze w upalne lato, suchym, spękanym drewnem, strzelającymi pod stopami przesuszonymi gałązkami. W zapachu nie ma nic odzwierzęcego, chyba, że wąchając go, myślimy o molu książkowym. Bo na mojej skórze ambroxan pachnie również suchym, szeleszczącym w palcach papierem. I, na szczęście, kadzidłem. Suchym, dymnym, w zasadzie takim, jakie znaleźć można w Encens Flamboyant Annick Goutal. Lekko wiercącym w nosie, dusznym w swej dymności wręcz. Ale niczym więcej, żadnych innych składników nie notuje się.
W Another 13 nie ma żadnych szaleństw, żadnych skoków, żadnych wolt. Zapach jest linearny, niezmienny aż do granic możliwości. Jedyną zmianą, zmianą zaskakująca, zmianą o 180 stopni jest przejście ze stanu bezwonnego, do stanu „w końcu coś czuję”.


Nos: Nathalie Larson
Rok: 2010
Nuty zapachowe: ambroxan, jabłko, gruszka, zielone cytrusy, nasiona ambrette

ryc. 1. www.cropwatch.org
ryc. 2. www.luckyscent.com

* Bez zmian, bo wącham bez ustanku, walczę z "przymusem" kolejnego zakupu... i przegrywam. I jak na razie dobrze mi z tym.