Jestem jak zawsze w niedoczasie. Wolne chwile uciekają mi niemal przez palce i, nie wiedzieć kiedy, pryskają jak bańki mydlane. No i jak ja mam pisać na bieżąco? Dziś notka, która powinna pojawić się 1 listopada, przynajmniej plan jej napisania pod taką datą widniał. Ale, co oczywiste, się nie ukazała. No to proszę o wybaczenie, biję się w pierś i nadrabiam, co nadrobić powinnam. Od razu dodaję – w swojej nieogarniętej fascynacji zjawiskiem, o którym poniżej, zrobiłam zdecydowanie za mało zdjęć, obrazujących tekst. Oczywiście, jak łatwo się domyślić, nie sfotografowałam najciekawszych widoczków.
Nigdy wcześniej nie przypuszczałam, że będzie mi dane uczestniczyć w takim święcie w miejscu jak najbardziej dla niego właściwym. Co dziwne, „kapłanami” celebrującymi dzień w tym wypadku są dzieci… głównie. Chociaż dorośli też chętnie oddają się szaleństwom przebierańców i straszą niewinnych pod drzwiami ich mieszkań. Halloween.
Amerykanie obchodzą to święto z prawdziwą pompą. Niemal wszyscy dekorują swoje mieszkania, dynie – te małe, duże i ogromne – sprzedawane są prawie na każdym rogu. Potem takie piękne, soczyście pomarańczowe dynie można podziwiać, jak zdobią stoliki, stoły, parapety, schody, jak strzegą drzwi wejściowych, jak komponują się na trawnikach. Mary, potwory, kościotrupy i pajęczyny to nie jest wymysł Hollywoodzkich produkcji – widziałam na własne oczy!
Bez względu na to, czy mieszkasz w kamienicy, w domu, w wielkim bloku, możesz się „przystroić”. W holu mojego budynku również powstała Halloweenowa instalacja – dynie, mnóstwo dyń, piętrzących się na suchych trawach. Na jednym z tarasów sąsiedzi zamontowali całą masę lampek, rosnące w wielkich donicach iglaczki otulili pajęczynami, stoły i krzesła zawalone były pomarańczowymi dyniami, również wydrążonymi z ustawionymi w ich pustych wnętrzach świeczkami. Dzieci biegały między tak ustrojonymi meblami ogrodowymi w strojach zdecydowanie tematycznych, oplatając roślinki szczelniej sztucznymi pajęczynami. W sąsiednim bloku nad bramą wejściową zawieszono dmuchane kościotrupy groźnych piratów, którzy tym samym strzegli wejścia do budynku, jakby strzegli wejścia do groty ze zrabowanymi skarbami.
Kilka budynków dalej ktoś krzaczki przed wejściem do mieszkania przystroił girlandami sztucznych pajęczyn, między którymi pozawieszał małe dynie i tykwy w kształcie łabędzi. Gdzieniegdzie nad wejściami dyndali wisielcy, w oknach straszyły znowu pajęczyny. Cudo!
Witryny niektórych sklepów jak najbardziej nadążały za ogólnie panującą w mieście atmosferą. Zza wielkich szyb wyzierały na przechodniów wyłupiaste oczy mar, krwawe kikuty kiwały na nich groźnie… trup słał się gęsto. W moim spożywczaku dynie pilnowały wejścia i papierowego nagrobku, na którym pod znanym wszystkim skrótem R.I.P widniało doskonałe jego tłumaczenie: Rest In Pieces!
Bardzo podoba mi się tutejsza idea otwierania sklepów sezonowych. Już we wrześniu pojawiły się miejsca, gdzie można było kupić kostiumy, maski, gumowe kończyny zbroczone czerwoną farbką, przerażające krwawe gadżety, koszulki, peruki, tematyczne girlandy do ozdabiania drzwi wejściowych… i mogę tak długo. Teraz pewnie sklepy te przebranżowią się i to w nich będzie się można zaopatrzyć w bombki na choinkę, łańcuchy, a potem walentynkowe duperelki, w końcu może króliczki, kurczaczki i pisanki.
Jednak przyznaję się do drobnej tegorocznej porażki. Miała plan uczestniczyć w czymś ciekawym i… Zawaliłam sprawę. Stchórzyłam. Już wyjaśniam, co i jak.
W moim bloku organizowane były, po pierwsze, zabawa dla dzieciaków (maluchów nie mam, zabawą się nie zainteresowałam) i, po drugie, obchodzenie mieszkań (ale tylko tych, których lokatorzy dobrowolnie, bez przymusu, wpisali się na specjalną list) z tradycyjnym „straszakiem”, czyli „Trick or Treat?”. Bardzo chciałam się na tę listę zapisać, planowałam kupić morze cukierków i innych słodkości, dosłownie całe ich góry, no i strach mnie mały obleciał. Bo: ile tych dzieciaków będzie, czy odejdę w ogóle od drzwi przez kolejne kilka godzin, czy nie będę musiała mojego drogiego męża wysyłać do sklepu po kolejne dostawy elementów przekupnych dla straszydeł, czy… No i wolałam jednak w tym roku poobserwować całą akcję z boku. A rzeczywiście, była to Akcja przez duże „A”.
Przez kilka godzin dzieciaki w strojach tuptały po piętrach, okupowały windy i straszyły na korytarzach. W dużej części przypadków swoim uroczym, czasem zakrwawionym, czasem księżniczkowo „przeuroczym” pociechom towarzyszyli dumni z latorośli rodzice… również w tematycznych kostiumach. Tak że miałam przegląd dojrzałych czarownic, wróżących cyganek, pana wielkiego białego króliczka, wampirów, upiorów itp. Dzieciaki prezentowały całkowitą dowolność: księżniczki (ohyda, nie cierpię takich kostiumów), duchy, upiory, spidermany, zombie, mumie, małe puszczalskie (przepraszam, taki kostium również zaobserwowałam!), biedronki, grzeczne uczennice w mundurkach, kościotrupy, zwierzątka, postaci z „Gwiezdnych Wojen”… do wyboru, do koloru. Zatem przedział wiekowy straszydeł był następujący – najmłodsza mara miała zaledwie kilka miesięcy, najstarszej bliżej było do pięćdziesiątki.
Na tym świętowanie się nie kończy, w końcu nie samymi cukierkami dzieci żyją (a przynajmniej taką głupotę chcą im wmówić zazdrośni o ich szybką przemianę materii rodzice). W barach i restauracjach pojawia się Halloweenowe menu: ciasta z dyni, dynia smażona, dynia siekana, zupa dyniowa, dynia w dziesiątkach jeszcze innych odmian kulinarnych. W kawiarniach do kawy serwuje się dyniowe ciasto. W pubach serwują dyniowego ale'a. Dynia jest wszędzie, panoszy się w każdym zakamarku ludzkiego ciała: nie ważne, czy to mózg, czy żołądek…
I wiecie co? Tutaj podoba mi się to święto. Ludzie przygotowują się do niego już dwa miesiące wcześniej. Tu nic nie trąci sztucznością, zafałszowaniem. Tutaj wszystkie mary są u siebie, kościotrupy królują, bo są panami na dzielnicach, mali przebierańcy tuptają po ulicach, jakby wcale nie nosili kostiumów. I za rok kupię morze, ba, całe oceany cukierków i innych słodkości, i będę wystawała pod drzwiami kilka godzin, bo dzwonek do drzwi nie będzie milknął i będę wydawała ten ulepkowaty okup straszydłom i ich opiekunom… a może sama na tę okoliczność przywdzieję najstraszniejszy ze strasznych kostium i po prostu oddam się celebracji Halloween na całego.
...no to pozostaje czekać na przyszłoroczny wpis, oczywiście z odpowiednio przeraźliwymi zdjęciami. :)
OdpowiedzUsuńI chyba poruszyłaś istotną kwestię: o ile w Polsce typowo halloweenowy entourage zawsze (a przynajmniej przez kilka najbliższych dziesięcioleci) będzie trącił sztucznością i pozerstwem, o tyle w US nie ma on prawa drażnić. Właśnie dlatego, ze tam jest naturalny. To trochę tak, jak z pseudogóralszczyzną podhalańską nad Bałtykiem czy gdziekolwiek indziej: stroje, muzyka, kuchnia, nawet gwara góralska, spotykana w karczmie pod Skierniewicami jest irytująca i obrzydliwa, zaś w swych "naturalnych" rejonach - odpowiednia i oczywista, zwłaszcza w wydaniu "nie pod publiczkę". :)
A ozdoby domów w Twojej okolicy są bardzo miłe; zwł. pierwsza fotografia wydaje się być uniwersalna - bardziej jesienna, niż halloweenowa.
Się rozpisałam szkaradnie, ale jeszcze jedna myśl wpadła do mojej głowy: może w przyszłym roku spróbuj wystraszyć dzieciaki perfumami..? :) Mieszkanie pachnące mieszaniną Incense Kamali z Czarnym Turmalinem na długo zapadnie im w pamięć. ;) A Ty pokażesz, że podeszłaś do sprawy "poważnie". Sama się boję, gdy to piszę. ;)
W przyszłym roku zdecydowanie się poprawię. Obiecuję! :)
OdpowiedzUsuńW Polsce to "odgapione" święto w jakiś sposób mnie denerwowało, bo odczuwa się tę sztuczność, to przymusowe przeszepienie amerykańskiej tradycji na obcy grunt. No owszem, dla nas, Polaków, 1 listopada to święto melancholijne, raczej smutne, ale również piękne. Eh, jak wspomnę wieczorne spacery po cmentarzu, który cały płonie zniczami... Tutaj natomiast nijak nie pasowałaby mi melancholia tego dnia. Byłaby raczej nie na miejscu.
No to na listę zakupów muszę dopisać drogą Normę ;) Czarny Turmalin buchnie w nosy... a jeszcze gdzieś zapodam piwniczną paczulę i bezie jak w lochach :]