2011/01/27

… aromat starej, dębowej beczki…

Kiedy byłam młodsza (dużo!), zastanawiałam się, jak można pić czerwone wytrawne wino. Wtedy co najwyżej kilka kropli słodkiego, białego próbowałam sobie przyswoić, krzywiąc się niemiłosiernie. Po jakimś czasie „dojrzałam” do białego wytrawnego, dużo przecież łagodniejszego od swojego krwistego brata. Na czerwone nadal krzywo łypałam, ale powoli przekonywałam się do jego półwytrawnej wariacji. W końcu zaczęło mi smakować. Jak sami się domyślacie, to był już tylko krok do uwielbienia czerwonego wytrawnego, które ostatecznie stało się moim ulubionym. Dotyk szkarłatnych kropli na języku, ich barwa w pękatym kielichu, niezapomniany dźwięk odkorkowywanej butelki, a przede wszystkim bogaty smak i niepowtarzalny zapach. Ta cierpka nuta, garbnikowy cień, wyłapywanie na podniebieniu niuansu czarnych porzeczek, smaku gorzkiej czekolady, może krzty wanilii, ziarenka pieprzu, a nawet dalekiego mgnienia fiołków, intensywny aromat starej, dębowej beczki…


I kto by kiedyś pomyślał, że Ci, co specjalizują się w wytwórstwie wina, zajmą się kreowaniem perfum? Perfum zamkniętych we flakonie idealnie imitującym „opakowanie” na trunki wyskokowe produkowane z winogron. Tylko dla porządku dodam (bo już sami zgadliście na pewno, co mi po głowie chodzi), że tematem dzisiejszej „pogadanki” będzie Le Boise Ginestet.
Chciałabym napisać na ten temat wiele. Niestety, nie mogę. Nie chodzi o opór materii w postaci moich szarych komórek, a o to, że kompozycja, o której chcę Wam opowiedzieć, jest… no jest, jaka jest.


Otwarcie Le Boise jest cudowne. Doskonale wytrawne, wręcz odrobinę cierpkie, mocno drzewne, dymne, spryskane dobrym, wytrawnym czerwonym winem, obsypane wiercącymi w nosie przyprawami. Wyraźnie czuć od pierwszego momentu drewno – szorstka dębina znana mi z Chene Lutensa i cedr. Ten początek jest ciemny, nie czarny, ale na granicy szarości. Gdzieś tam w tle mignie smużka kadzidła, delikatna, nieinwazyjna, ale stawiająca kropkę nad „i”. Niestety, ten piękny akord znika dosłownie po kilkunastu sekundach, po czym zapach uspokaja się, robi się miękki, delikatny, przyskórny. Nadal dominantą są akordy drzewne, tym razem jednak te łagodne, kremowe (mój nos upiera się przy gwajaku i sandałowcu), lekko słodkie, na bazie z leniwego piżma i w chmurce różowego pieprzu. Można by zamknąć oczy i dać się Le Boise przenieść w inny świat. Można by. Ale…
Ogromną wadą zapachu jest jego moc, a w zasadzie brak mocy, niewielka trwałość na skórze… i zbyt szybkie mijanie faz: kilkunastosekundowe otwarcie, które dosłownie w mgnieniu oka przechodzi w fazę rozwoju na skórze, polegającą na wygasaniu szorstkości, cierpkości, na wysładzaniu. Faza druga trwa kilka minut… a potem staje się jeszcze bardziej miękką, łagodną, okraszoną lekką słodyczą bazą. Tak po prostu. Brak rewolucji, totalnej odmiany. Następuje tylko i wyłącznie wyciszenie. A potem nawet i tego brak. Zapach w zasadzie znika ze skóry.
Zostaje tylko niedosyt, brak spełnienia, głód, nieugaszone pragnienie. Bo zapach naprawdę jest wyjątkowo piękny. I chciałoby się go więcej i więcej, chciałoby się go czuć, jak unosi się znad skóry, jak otacza swojego nosiciela lekką chmurą, jak mami, czaruje.
Gdyby tylko ta kompozycja była mocniejsza, trwalsza, wolniejsza na skórze, nie oparłabym się jej w żaden sposób. Musiałabym mieć to cudo zamknięte w rewelacyjnym flakonie na własność. A tak? Mogę sobie tylko popsioczyć, że zmarnowano taki potencjał, że nie wykorzystano szansy…


Rok: przed 2003
Nos: Gilles Toledano
Nuty zapachowe: drewno, przyprawy, wanilia

ryc. 1. www.orkunsoylu.com
ryc. 2. www.luckyscent.com

2011/01/20

Przykre zawody miłosne

Ci, co mnie znają, lub też Ci, co przeczytali kilka wcześniejszych wpisów, zauważyli chyba, że moja reakcja na agar/oud/aoud/oudh/drewno aloesowe jest porównywalna z reakcją kota na kocimiętkę (albo – w przypadku kotów dobrze mi znanych – na Malt Pastę, czyli coś, co wydaje się ponad normę wstrętne, a za co mój mały, zadziorny Devon Rex dałby się wykąpać, pokroić, poszatkować, ba, pewnie nawet ubrać w różowe wdzianko z aplikacjami w serduszka, księżniczki i słoneczka)… a może i intensywniejsza. Bo wystarczy przy mnie wymówić tylko nazwę tego magicznego składnika i już kręcę piruety na pointach przystrojona w wyimaginowane tutu.
Ekhem, dość obnażania tego, co nigdy światła słonecznego ujrzeć nie powinno. Dość psucia image’u sobie i kotu – jeszcze ktoś pomyśli, że biegam po domu w tiulach, a może nawet słodkich klapeczkach na obcasie, koniecznie ozdobionych białym puszkiem-pomponikiem, a mój biedny sierściuch wtóruje mi w dzierganym na szydełku wdzianku i z kokardką między uszami… Na temat!
Jak tylko usłyszałam, że Byredo wprowadza na rynek dwa zapachy zbudowane wokół akordu oud (Oud Immortel i Accord Oud), od razu zapłonęłam pożądaniem – takim wyjątkowo mocno czerwonym. Próbki zdobyłam niemal siłą. A potem je na skórę chlup… i… Po kilku dniach znowu chlup… i znowu „i…”. Czy musze dodawać, że moje pożądanie zbladło i się skanalizowało? Skanalizowało dosłownie?

Zawód nr 1: Accord Oud

Ten zapach miał „szansę zdobyć szansę” na jedno z wolnych jeszcze w mojej przepastnej szafce miejsc. Spodziewałam się wyraźnej nuty agaru oprawionej w intensywnie wionącą skórę. Skąd mi to do głowy przyszło? Na papierowym bloterze takie widmo się pojawiło. Niestety na skórze… na skórze to była zupełnie inna historia.
Accord Oud otwiera się intensywną mieszanką czerwonej, zanurzonej w słabym alkoholu oleistej róży (nie pytajcie, skąd ta róża; dla ścisłości: nuty zapachowe podaję za stroną Byredo), przypominającego jakąś apteczną nutkę szafranu i małych, słodkich owoców. Gdzieś tam spod tego wydobywa się cichy jęk oudu owiniętego szczelnie w skórę. Jednak ta ostrzejsza nuta, która z papierowego blotera mamiła mnie obietnicami, na mojej własnej tkance pierzchnie, pozostawiając doprawioną szafranem różę, przypominającą momentami tę znaną z bułgarskich olejków (na szczęście nie aż tak intensywną i nie za często). W końcu róża prawie całkowicie znika, zostawiając po sobie zaledwie poświatę. Momentami zapach staje się ciut ostrzejszy, jakby bardziej pylisty, zakurzony malutkim krzaczkiem paczuli, żeby za „trzy machnięcia ogonem” znowu się wysłodzić i w końcówce zmięknąć lekko pudrowym, ciepłym piżmem, które (o dziwo!) na niżej podpisanej się nie wymydliło.

Zawód nr 2: Oud Immortel


Szczerze przyznam, że w tym przypadku nie nastawiałam się na nieustające fajerwerki i tańce z krzesaniem hołubców. Coś czułam, że zapach nie będzie intensywny, mocny, hipnotyzujący. Choć liczyłam na lekko przyspieszone tętno.
Ta kompozycja od początku do końca jest mocno, hmmm, trawiasta. Otwiera się zieloną nutą, nutą tą rozkwita i nią się kończy. Z tym że w otwarciu, jak się mocno postaram, wyczuję jeszcze zaledwie cichą, nieśmiałą smużkę kadzidła doprawioną dosłownie szczyptą kardamonu i cytrusowej kwaskowatości. W rozwinięciu cień kadzidła znika całkowicie, natomiast jak się znowu mocno postaram, wyczuję gałązeczkę – jedną, lichą – paczuli, a może tylko ze trzy listki. Ale takiej w zasadzie w ogóle nie ziemistej, nie kontrowersyjnej, tylko spokojnej, łagodnej, łatwej. Kompozycja jest słodkawa. Połączenie trawiastego, zielonego papirusu z dodającym miękkości drewnem różanym wydaje się nawet ładne – no właśnie, po pierwsze, ładne, po drugie, gdzie oud? No i tak sobie ten zapach trwa i trwa… Papirus podkolorowany kropelką limoncello. Ale jak agaru nie uświadczyłam, tak nadal nie uświadczam (w tym momencie wyobraźcie sobie, jak na usta cisną mi się długo wstrzymywane niecenzuralne słowa, za które – tych z bogatą wyobraźnią – najserdeczniej przepraszam).

No i teraz niech mi ktoś wytłumaczy, o co chodzi? Gdzie mój wymarzony agar? No gdzie? Czy to wina mojej skóry? Czy w tych kompozycjach oud miał być tylko lepem na muchy, ale ktoś zapomniał go podwiesić pod lampą? A może moda na agar w perfumach nie polega wcale na umieszczaniu tego składnika w kompozycji, ale na paplaniu o nim bez przerwy przez kolejnych twórców? Tych, co zamysł takich nosów pojęli, proszę o instruktaż.
W każdym razie, oba zapachy są bardzo bezpieczne: bez szaleństw, bez udziwnień, bez spazmów.


To niby dobrze. Generalnie. Bo przecież to zapachy niezłe. I gdyby nie moje oczekiwania, być może w jakiś sposób bym się nimi zachwyciła troszkę. Ale poczułam się zdradzona i oszukana. Miłości, ba, nawet nitki sympatii nie będzie.
Podpisane
Rozczarowana

Accord Oud
Rok: 2010
Nos: Jerome Epinette
Skład:
Nuty głowy: jeżyna, szafran, rum
Nuty serca: akord skórzany, szałwia muszkatołowa
Nuty bazy: paczula, piżmo

Oud Immortel
Rok: 2010
Nos: Jerome Epinette
Skład:
Nuty głowy: limoncello, kadzidło, kardamon
Nuty serca: paczula, papirus, brazylijskie drewno różane
Nuty bazy: liście tytoniu, mech

ryc. 1. i 2. http://byredo.com
ryc. 3. a oto Cheddar vel Strach

2011/01/14

Żółty autobus

Dziś będzie tak sobie na temat. Ostatnio przeżywam bowiem więcej zawodów niż zachwytów – o czym niedługo, jak tylko zbiorę się w sobie, zakończę testy i zasiądę do pisania. Zawodów oczywiście miłosnych. Bo przecież poznawanie nowych zapachów to takie trochę zakochiwanie się, umacnianie w uczuciu lub gubienie różowych okularów. Ale żem jeszcze nie gotowa na dzielenie się gorzkimi doświadczeniami, to będzie zupełnie o czymś innym.

Niech podniesie rękę ten, kto nigdy nie marzył o tym, żeby przejechać się żółtym, szkolnym autobusem – dokładnie takim, jakie pokazują na amerykańskich filmach. Na mnie nie liczcie, ręki nie podniosę, czytaj: zawsze marzyłam. Zieleniałam jako dziecię z zazdrości, kiedy na ekranie szkolny autobus podjeżdżał pod dom delikwenta i uprowadzał go do szkoły.


A kiedy dorosłam tamto małe marzenie nadal kołatało się gdzieś w podświadomości. I wiecie co? Marzenia się spełniają. Z tym, że los to przebiegła gadzina.
Moi znajomi mają dzieci. Ciężko pracują (znajomi, nie dzieci; od jakiegoś czasu przyłączyłam się do nich i pracujemy sobie wspólnie). Kiedy byłam jeszcze niebieskim ptakiem i samotnie przemierzałam ulice Manhattanu, bo reżim porannego wstawania do pracy mnie nie dotyczył (ach, gdzie ten błogi czas, no gdzie? Leżałam na kanapie i bosko pachniałam, już miałam związki zawodowe zakładać, tak się w tym leżeniu wyspecjalizowałam), zostałam poproszona o to, by pojechać na wycieczkę szkolną jako opiekunka. No dobrze, doświadczenie z dziećmi jako takie mam, bo w końcu powinnam była zostać nauczycielem (ale, jak łatwo się domyślić, wywinęłam się zgrabnie, do czego przekonały mnie praktyki w szkołach). Zatem ja, dumna i blada ciocia, zgodziłam się.
Zasady opieki nad dziećmi są ciut inne niż w Polsce. W Polsce poza nauczycielem powinien być przynajmniej jeden rodzic (lub inny nauczyciel). W Stanach jeden rodzić dostaje pod opiekę od czterech do pięciu małych istot, czyli – prosta matematyka – na jedną wycieczkę powinno się zgłosić około pięciu "chaperonów". Nauczyciel z wycieczką jedzie, ale podczas zwiedzania upłynnia się nie wiadomo gdzie, dziećmi zajmują się tylko rodzice.
Zasadniczo ta część nie jest ciekawa, przejdźmy do najważniejszego. Na wycieczkę pojechaliśmy… żółtymi, szkolnymi autobusami. Czułam się jak dziecko w sklepie z cukierkami! Żółty autobus! I jedno siedzenie dla mnie! Czy muszę dodawać, że bardzo mnie to ucieszyło?


Wybraliśmy się tym żółtym cudem na kółkach do Old Bethpage Village Restoration. Czyli do skansenu, w którym przedstawiono „scenki” z życia przeciętnego, dziewiętnastowiecznego zjadacza chleba, ale o tym kiedy indziej, jak będę miała wenę i nie będę ze zmęczenia padała na górne jedynki. Przejeżdżając przez zatłoczone ulice mojego miasta, musiałam bardzo ze sobą walczyć, żeby nie przykleić nosa do szyby i nie machać szaleńczo wszystkim tym, których z pieskiem opon mijaliśmy bez litości, zostawiając daleko w tyle.
Pan kierowca był bardzo wyrozumiały. Uśmiechał się od ucha do ucha, kiedy dzieciaki zaczęły swoje występy. Wyobraźcie sobie teraz… „We Will Rock You” w wykonaniu małych gardełek, nóżek i rączek (no tak, małych, w sensie nie najmniejszych bo około dziesięcioletnich w ilości jakiś dziesięć do piętnaście sztuk). A brzmieli lepiej niż oryginał (wyjątkowo mi uwierzcie, to najprawdziwsza prawda). Słuchałam z otwartą buzią!
Inna rzecz, że siedzenie w takim śpiewającym tłumku, w falującym na zakrętach i podskakującym na wybojach oraz dziurach autobusie (nawet zółtym!) może się skończyć migreną diabelną. Oczywiście pod warunkiem, że jest się królową brytyjską. Ja nie jestem, zatem po prostu łeb mi napierdzielał… ale warto było. Bo przecież jechałam żółtym autobusem! Jak to pięknie, że marzenia jednak się spełniają.

ryc. 1. i 2. http://brooklynlens.com

2011/01/07

Płonie ognisko i szumią knieje…

Wyobraźcie sobie polanę w pięknym, gęstym lesie. Ponad koronami drzew widać ciemniejące niebo, chmur brak, powietrze jest jak kryształ, księżyc w pełni, widać całą jego srebrną tarczę z cieniami, które przypominają twarz. Jest jesień. Późna jesień. Ale nie czujecie chłodu. Stoicie przy wielkim ognisku (no dobra, wiem, w lesie ognisk się nie pali, ale to tylko licentia poetica), na które szczapy, gałęzie i gałązki znosiliście przez kilka dobrych chwil, błądząc między pniami wielkich drzew, przeszukując leśne poszycie. Sporo tu brzozy. Niektóre gałęzie są wilgotne, niektóre lekko spróchniałe. Mimo to ułożyliście je wszystkie w piękny, stożkowy stosik i podpaliliście. Dym jest gęsty i lepki, kłębi się, zawiesza w powietrzu w ten piękny, późny, bezwietrzny wieczór. Stoicie wpatrzeni w hipnotyzujący płomień, obserwujecie, jak ogień pochłania kolejne elementy układanki z gałęzi i nachodzi was ogromna ochota na to, żeby wrzucić w ten oszalały żywioł skórzaną rękawiczkę, a potem wielce kosztowną szczapę drewna agarowego. A że nikt was nie powstrzymuje, folgujecie swojej fantazji i rozkoszujecie się tym przedziwnym, oszałamiającym aromatem wydobywającym się z ogniska.


Rozmarzyłam się.
Fireside Intense otwiera się wyjątkowo imponująco. Prawdziwe wejście smoka. Z półobrotu, z wykopem. Uderzenie duszącego, gryzącego, ciemnego dymu i skóry, lekko lekarstwiane brzmienie oud, który przybiera kolor czarnoczerwony. Agar jest gęsty, dym tłustawy, skóra intensywna. Spod dymu wynurzają się powoli palące się drewna. To istna pożoga, dzika, niekontrolowana. Aromat dziegciu brzozowego jest wyraźny, ale taki, jak w Winter Woods Sonoma Scent Studio, czyli niezbyt drażniący czy duszący. Niemniej, da się wyczuć jego smolistą, niepowtarzalną nutę, która jednych przyciąga, a u innych wywołuje ból głowy.
Ten pierwszy, dymny akord jest naprawdę intensywny, dla delikatniejszych nosów może być zdecydowanie czymś, co potocznie zwiemy „zbyt wiele”. Jednak po kilku chwilach buchający dym z palonych drew i nieprzebytej góry skóry uspokaja się. Teraz są to raczej rozgrzane ogniem drwa, drwa rozmaite, aromatyczne, w przemiły sposób drażniące nozdrza, i miękka, cieniutka, niemal pluszowa skórka, po której chce się przeciągnąć dłonią.

Potem to już jest tylko (znam osoby, dla których to, co napiszę dalej, będzie lepem na muchy, znam i takich, którzy fujać będą, zanim dojdą do końca zdania; pozdrawiam obie partie) piękny, głęboki, intensywny, choć pozbawiony lekarstwianej, szpitalnej nuty oud w towarzystwie słodkawego gwajaku, miękkiego sandałowca, suchego cedru i delikatnego (sic!) dziegciu. I tylko okruszka ambry. Nie ma już gryzącego dymu. Nie ma rozszalałych płomieni. Ale zapach jest ciepły, bardzo ciepły.
Kto poza mną pisze się na takie ognisko?


Nos: Laurie Erickson
Rok: 2007
Nuty zapachowe: gwajak, cibora (papirus), dwa rodzaje cedru, sandałowiec, oud, dziegieć brzozowy, jałowiec (odmiana: juniperus oxycedrus), skóra, absolut mchu dębowego, kastoreum, ambra.

ryc. 1. www.morewoodcampout.com
ryc. 2. www.sonomascentstudio.com

2011/01/06

Słodko mi...

A mogło być mi błogo. Mogło. Mam katar jak stąd do Omanu, ale mimo to wybrałam się do perfumerii, żeby co nieco powąchać (tak, z zatkanym nosem… to nawet jak na od perfum uzależnionego ktosia zbyt wiele), zdobyć kilka ważnych dla mnie próbek, pogadać z miłymi sprzedawcami (uwielbiam te pogaduchy… i minę znudzonego, choć zaskoczonego ogromem mojej pasji męża), po prostu poprzebywać wśród setek flakonów wypełnionych cudami i żeby zdobyć kolejne oudy. No i pędziłam sobie przez ulice mojego miasta w oparach Oud 27 Le Labo, z nadgarstkami, oczywiście, dziewiczo-czystymi, przygotowanymi na drobne testy (tak, wiem, po co testować, jak ma się katar, bezsens), cała zadowolona z dnia wolnego. No i najpierw wpadłam jak burza do Bond no. 9, żeby zdobyć Signature Perfume (czytałam, że do bani, ale poznanie kolejnej wersji oud kusi, oj kusi). Potem przefrunęłam do Barneysa, gdzie skarbów mają bez liku. I dorwałam dwa oudy Byredo, które, o ile zdrowie pozwoli, w najbliższym czasie przetestuję i zrecenzuję, słowo zucha (harcerzem nigdy nie byłam, zuchem, a i owszem). No ale po co robić „puste” przebiegi, szczególnie, jak nadgarstki do prób gotowe. No to psik, psik L'Artisan Parfumeur Traversée du Bosphore na jeden nadgarstek (o nie, zapach nie dla mnie, same jabłka, pistacje i cukier). A na nadgarstek drugi - L'Artisan Parfumeur Coeur de Vétiver Sacré (ładna bestia, góra wetiwerii i herbaty).
Żeby moje szczęście było jeszcze pełniejsze, dotarła do mnie paczuszka z Luckyscent. Kolejne próbki do testów, same piękności… mam nadzieję (no dobra, chyba nie wszystkie piękne, bo po basenie uraczyłam swe łokietki dwiema kompozycjami i jedna, no cóż, nie zachwyca).
Niestety, moje szczęście pełnym nie jest. Bo. Mam. Paskudny. Katar.
Zatem zapachy te muszą poczekać na testy i recenzje. A dziś, w ramach umilania (lub nie) Wam czasu, recenzja szkicowana, kiedy jeszcze z moim nosem było wszystko w porządku. Uwierzcie mi na słowo.
Chyba nikogo nie zdziwi, jak napiszę, że w 2009 roku na wieść o nowej interpretacji Aoud, wychodzącej spod ręki Goefreya Newmana dla M. Micallef, moje serce zamarło w oczekiwaniu (no dobra, nie zamarło, po prostu po kręgosłupie przebiegł mi miły dreszcz związany z radością oczekiwania). Nie nastawiałam się jednakże na miłość od pierwszego niuchnięcia. Oud jak to oud – mamił, bo moje uzależnienie od tej nuty jest z dnia na dzień coraz większe, jednak pozostałe nuty – słodkie do granic możliwości, wywołujące bóle zębów i skurcz ślinianek – odstręczały niejako swoją ulepkowatością.
Aoud Gourmet – bo o nim mowa – jest zdecydowanie taki, jakim go sobie wyobrażałam. Potężny oud w pełni rozkwita w otwarciu. Jednak od samego początku nos atakuje marcepan w ilości, która nawet maniaka marcepanu mogłaby powalić jednym ciosem na kolana. Od razu na myśl przychodzą mi zamknięte w małych, foliowych woreczkach kulki vel ziemniaczki marcepanowe, których szukałam w małych sklepikach, dziecięciem będąc, a które, choć wcale ich nie lubiłam, a wręcz przeciwnie, jakoś spać mi po nocach nie dawały.


Marcepan osłodzony jest cukrem i doprawiony oudowa polewą. Lekko lekarstwiana nuta zachwyca, a ona i jej słodkie towarzystwo razem nie są brzydkie, choć za słodkie. Do czegoś Wam się przyznam – nie lubię słodyczy, zdecydowanie wolę coś słonego, a najlepiej unurzanego w diabelnie ostrych przyprawach. Niemniej, nie uwierzycie w to, co napiszę, otwarcie Aoud Gourmet i tak mi się w pewien „perwersyjny” sposób podoba.
W pewnym momencie w początkowe nuty zaczynają się wplątywać cudowne aromaty drzewne, suchy cedr i wcale nie ziemista paczula o odcieniu lekko orzechowym (dokładnie taka, jak w Patchouli tej samej marki). I właśnie rozwinięcie jest na mojej skórze etapem najpiękniejszym, choć słodycz nadal utrzymuje się na nad wyraz wysokim poziomie. Ambra i sandałowiec sprawiają, że oud staje się miękki, puszysty, ciepły, mimo typowej dla niego ostrej, lekarstwianej nuty. W zależności od temperatury ciała oud staje się słabszy lub mocniejszy, niemniej niezmiennie daje o sobie znać przez całą żywotność perfum na skórze. I tak już ten zapach trwa na mojej skórze, nie ewoluując, a słabnąc jedynie, do ostatecznego zgaśnięcia.

Jednak za mało tego oudu w oudzie. Powiem tak, że dla tych, którzy ze słodkimi perfumami się lubią, słodycz Aoud Gourmet będzie wzmagała pracę ślinianek i otuli w zimowe wieczory, zdecydowanie poprawiając nastrój. Dla tych, którzy poszukują 100% oudu w oudzie, słodycz to zbyt wielka. Jak i dla mnie. A że mówiłam, że ta kompozycja Newmana mi się podoba? Podoba, zdania nie zmieniam. Nie na tyle jednak, żebym szarpnąć się miała na spory wydatek. Zdecydowanie wolę znaleźć oud mniej słodki albo i w ogóle bez grama słodyczy.


Nos: Geoffrey Newman
Rok: 2009
Nuty zapachowe:
nuta głowy: oud, cukier, marcepan, miód, przyprawy
nuta serca: paczula, cedr, cypriol
nuta bazy: ambra, sandałowiec, kaszmeran, piżmo

ryc. 1. http://my-kitchen-is-my-castle.blogspot.com
ryc. 2. www.luckyscent.com

2011/01/01

Paczula niepachnąca paczulą

Grzechem byłoby nie korzystać z nadarzających się okazji. Niemal rok temu nadarzyła mi się jedna, ogromna, wytęskniona. Kilka lat życia w mieście, w którym jest niemal wszystko. Oczywiście, również pachnącego. Szczerze, odczuwam ulgę, że zdecydowanie łatwiej jest mi zdobyć próbkę upragnionego do testów zapachu, że wchodzę do flagowego butiku, skrapiam nadgarstek wonną mgiełką i mogę kontemplować. Mam jednak świadomość, że najczęściej lepiej smakuje to, co zdobyte z wielkim trudem. Ale powiedzcie sami, otwiera się przed wami królestwo zapachów… i nie korzystacie z tego? Pełne flakony zapachów, wcześniej dostępnych tylko dzięki, nierzadko stresującym, zakupom przez Internet, teraz czekają, by je wziąć w rękę i wycisnąć z ich wnętrza kilka kropli płynnego aromatu… a Wy je ignorujecie? Zamykacie się tylko i wyłącznie w mainstreamowych perfumeriach? No chyba nie.
Ale brakuje mi tu czegoś i to bardzo. Towarzystwa takich „świrów” jak ja, wspólnych zakupów, wymian, które rozpalały rządzę i które sprawiały, że nie czułam się osamotnioną „wariatką”, sprawiały, że w tym szaleństwie była metoda. Na szczęście jakiś mądry człowiek wymyślił Internet. Chwała mu za to.

A może teraz wyjątkowo na temat, hę?
Wiecie co urzeka mnie w butikach Le Labo? Poza aptecznym wystrojem, sterylnym i chłodnym, poza, co przecież NAJWAŻNIEJSZE, flakonikami pełnymi zapierających dech w piersi mikstur – Oud, Patchouli, Vetiver… to, że mogę powąchać składniki, z których perfumy firmy są stworzone. W czasie zakupów nie mogłam sobie odmówić, żeby nie powąchać dziegciu brzozowego w formie mocno stężonej. Miła dziewczyna w białym, lekarskim fartuchu podsunęła mi pod nos niepozorną butelczynę z ciemnego szkła wypełnioną gęstą cieczą. A co uderzyło mnie w nozdrza, możecie sobie wyobrazić – smoliście gęsty dym zatykający otwory wlotowo-wylotowe, umiejscowione dokładnie na środku twarzy w sposób wyjątkowo symetryczny. Tak, nozdrza skleił mi zapach dziegciu, mózg od razu zaczął szybciej pracować, nie potrzebne mi były sole trzeźwiące. To, uwierzcie mi… intensywne doznanie. Po czymś takim nie można już powiedzieć, że otwarcie Patchouli 24 Le Labo to mocna rzecz.


W otwarciu bowiem, owszem, pierwszą rozpoznawaną nutą jest dziegieć brzozowy, ale w ilości jak najbardziej przyswajalnej, rozcieńczonej, a może raczej rozrzedzonej. Gryzącej w nos, u niektórych na pewno wywołującej marszczenie organu powonienia, ale przecież takiej nietypowej i takiej… intrygującej. No choćbym nie wiem, jak chciała, nie napiszę, że obiektywnie pięknej, chyba że pięknej inaczej. Niemniej nuta ta jest obezwładniająca, aż chce się przykleić nos do potraktowanej tą kompozycją skóry, bo tak ciężko uwierzyć, że to perfumy. Niestety (lub dla innych stety, zależy z jakiej strony na to spojrzeć), ta mocna, dusząca, zaskakująca nuta nie trwa długo. Mięknie, rozpogadza się, cichnie, wygładzona przez sąsiedztwo. Wanilia. Nie za słodka, nie za mdła, nie za męcząca. Taka, jaka powinna być. Styraks. Odpowiednio słodki, łagodny, o waniliowej, delikatnej nucie. I wanilia, i styraks w połączeniu z dziegciem i śladem zaledwie paczuli sprawiają, że zapach urzeka jeszcze bardziej. Staje się bardziej gładki niż szorstki, balsamiczny niż dusząco dymny, drzewny niż smolisty, zastanawiający niż niepokojący, piękny niż tylko interesujący. Nie mam dość zachwytów.
I nie muszę chyba dodawać, że Patchouli 24 Le Labo niewiele z zapachem paczuli ma wspólnego?



Myślałam, że nie odważę się użyć Patchouli 24 do pracy. Myliłam się. Sądziłam, że 15 ml starczy mi na lata – obawiam się, że niekoniecznie. Bo noszenie go sprawia mi ogromną przyjemność.

Nos: Annick Menardo
Rok: 2006
Nuty zapachowe: paczula, dziegieć brzozowy, styraks, wanilia

ryc. 1. www.bushcraftuk.com