Nie będę odkrywcza, kiedy napiszę, że w życiu trzeba się cieszyć nawet najdrobniejszymi rzeczami. Nie należy sobie drobnych przyjemności odmawiać (zakładając, oczywiście, że nie są to przyjemności, którym nie może się oprzeć dajmy na to serialowy Dexter, czyli chodzi nam o przyjemności całkowicie nieszkodliwe dla otoczenia). No to ja się cieszę tymi drobnymi przyjemnościami, okruszkami nawet. A że moimi okruszkami między innymi są zapachy, to chyba nikogo przekonywać nie muszę.
Nie lubię zimy. Niech się focha na mnie, kto chce, niech amatorzy zimy prychają na mnie, bo przecież „nie wiem, co mówię”. No nie lubię i już. Znaczy lubię, ale tylko przez okno. Jestem zmarzluchem do potęgi „n”. Marznę we wszystkim. Marznę nawet wtedy, kiedy inni padają z gorąca. Tak już mam. Zima jest piękna, kiedy jest śnieg, mróz, pełne słońce… i nie muszę wychodzić z domu. Inna rzecz, że w zimie tak miło jest siedzieć przed kominkiem i wgapiać się w ogień. Jest wtedy ciepło i przytulnie. A rozchodzący się zapach… mmmm. Dym, drewno, popiół.
Winter Woods Sonoma Scent Studio miało pachnieć drewnem i dymem. Wyobrażałam sobie, że będzie mi w nim tak ciepło, przytulnie i przyjemnie, jak przed kominkiem właśnie. I że te kominkowe aromaty w nim wyczuję. Bo przecież Winter Woods miało pachnieć drewnem i dymem. Miało.
Otwarcie jest dziwne. Dziwne i dość ciekawe. Na mojej skórze to głównie ambra i kastoreum. Plus ogromna dawka alkoholu – kilka minut zajmuje mu odparowanie ze skóry. Naprawdę dziwi mnie, że pierwsze nuty, to te mocno zwierzęce. Tylko gdzieś w tle pobrzmiewa zapowiedź drzew. Zapach jest słodkawy, cielesny. Dopiero kiedy się rozwija, do głosu dochodzą jałowiec, cedr i dziegieć brzozowy - niestety lub stety, nie taki, jaki znamy z Patchouli 24 Le Labo. Dziegieć jest łagodny, nie ma w sobie tego smolistego, ciężkiego, lepkiego aromatu. Przypomina raczej skondensowany zapach kory drzewnej. Muszę przyznać, że - mimo braku smoły - podoba mi się. Niby doznań ekstremalnych nie ma, ale przecież nie samą adrenaliną człowiek żyje, czasem wystarczy kropla endorfin.
Dzięki jałowcowi kompozycja jest bardziej napowietrzona, przestrzenna. Kadzidlana. Nie powiem, że świeża, ale przypomina lekkie ukłucia, które w mroźny dzień odczuwa się w nosie (narzekając na zimę, zapomniałam dodać, że wyjątkowo lubię zapach zimy, szczególnie w mroźny, a słoneczny, bezwietrzny dzień). Jednak, żeby was to nie zmyliło, Winter Woods jest do cna ciepły i gęsty. Gwajak i sandałowiec sprawiają, że zapach jest miękki, oleisty. Czasem, kiedy skóra bardziej się ociepla, z tła można wydobyć zielono-ziemny aromat wetiwerii.
Zapach dojrzały, to już w zasadzie samo drewno, choć zdarza mi się wyłapać znikającą szybko jak duch nutę mchu dębowego. Na szczęście, na mojej skórze piżma (które w moim przypadku ma skłonność do pokazywania swojego zmydlonego oblicza) nie stwierdza się. Za to niespodzianka: dziegieć brzozowy staje się mocniejszy w odbiorze i bardziej smolisty. Powiem zatem tyle: to drewno jest czarowne.
Winter Woods miało pachnieć drewnem i dymem. Najśmieszniejsze z tego wszystkiego jest to, że nie mam bladego pojęcia, dlaczego wyobraziłam sobie, że zapach musi być kominkowy. No coś mi się na synapsy rzuciło. I tyle. Bo kominkowy to on nie jest. Zapach jest bardzo… przytulny. Otula, ociepla. Pachnie drewnem, jak najbardziej. Dymu w nim mniej… Ale w ostatecznym rozrachunku, kto by się tym przejmował? Nie ja.
Nos: Laurie Erickson
Rok: 2008 (w maju 2009 skład lekko zmodyfikowano, co ponoć zapachu w zasadzie nie zmieniło, najwyżej pozbawiło kropli słodyczy)
Nuty zapachowe: gwajak, cedr, sandałowiec, dziegieć brzozowy, jałowiec (odmiana: juniperus oxycedrus), absolut mchu dębowego, kastoreum, ambra, absolut labdanum, wetyweria, piżmo.
ryc. 1, 2 i 3. www.wildliferanger.co.uk
ryc. 4. www.sonomascentstudio.com
Winter Woods Sonoma Scent Studio miało pachnieć drewnem i dymem. Wyobrażałam sobie, że będzie mi w nim tak ciepło, przytulnie i przyjemnie, jak przed kominkiem właśnie. I że te kominkowe aromaty w nim wyczuję. Bo przecież Winter Woods miało pachnieć drewnem i dymem. Miało.
Otwarcie jest dziwne. Dziwne i dość ciekawe. Na mojej skórze to głównie ambra i kastoreum. Plus ogromna dawka alkoholu – kilka minut zajmuje mu odparowanie ze skóry. Naprawdę dziwi mnie, że pierwsze nuty, to te mocno zwierzęce. Tylko gdzieś w tle pobrzmiewa zapowiedź drzew. Zapach jest słodkawy, cielesny. Dopiero kiedy się rozwija, do głosu dochodzą jałowiec, cedr i dziegieć brzozowy - niestety lub stety, nie taki, jaki znamy z Patchouli 24 Le Labo. Dziegieć jest łagodny, nie ma w sobie tego smolistego, ciężkiego, lepkiego aromatu. Przypomina raczej skondensowany zapach kory drzewnej. Muszę przyznać, że - mimo braku smoły - podoba mi się. Niby doznań ekstremalnych nie ma, ale przecież nie samą adrenaliną człowiek żyje, czasem wystarczy kropla endorfin.
Dzięki jałowcowi kompozycja jest bardziej napowietrzona, przestrzenna. Kadzidlana. Nie powiem, że świeża, ale przypomina lekkie ukłucia, które w mroźny dzień odczuwa się w nosie (narzekając na zimę, zapomniałam dodać, że wyjątkowo lubię zapach zimy, szczególnie w mroźny, a słoneczny, bezwietrzny dzień). Jednak, żeby was to nie zmyliło, Winter Woods jest do cna ciepły i gęsty. Gwajak i sandałowiec sprawiają, że zapach jest miękki, oleisty. Czasem, kiedy skóra bardziej się ociepla, z tła można wydobyć zielono-ziemny aromat wetiwerii.
Zapach dojrzały, to już w zasadzie samo drewno, choć zdarza mi się wyłapać znikającą szybko jak duch nutę mchu dębowego. Na szczęście, na mojej skórze piżma (które w moim przypadku ma skłonność do pokazywania swojego zmydlonego oblicza) nie stwierdza się. Za to niespodzianka: dziegieć brzozowy staje się mocniejszy w odbiorze i bardziej smolisty. Powiem zatem tyle: to drewno jest czarowne.
Winter Woods miało pachnieć drewnem i dymem. Najśmieszniejsze z tego wszystkiego jest to, że nie mam bladego pojęcia, dlaczego wyobraziłam sobie, że zapach musi być kominkowy. No coś mi się na synapsy rzuciło. I tyle. Bo kominkowy to on nie jest. Zapach jest bardzo… przytulny. Otula, ociepla. Pachnie drewnem, jak najbardziej. Dymu w nim mniej… Ale w ostatecznym rozrachunku, kto by się tym przejmował? Nie ja.
Nos: Laurie Erickson
Rok: 2008 (w maju 2009 skład lekko zmodyfikowano, co ponoć zapachu w zasadzie nie zmieniło, najwyżej pozbawiło kropli słodyczy)
Nuty zapachowe: gwajak, cedr, sandałowiec, dziegieć brzozowy, jałowiec (odmiana: juniperus oxycedrus), absolut mchu dębowego, kastoreum, ambra, absolut labdanum, wetyweria, piżmo.
ryc. 1, 2 i 3. www.wildliferanger.co.uk
ryc. 4. www.sonomascentstudio.com
Hm.. Mnie to przekonuje - i recenzja, i zapach. :) Czyli po raz kolejny potwierdza się teza, by przed poznaniem perfum nie wyobrażać sobie za dużo. Taki otulacz - uprzyjemniacz? :)
OdpowiedzUsuńWróciłaś "na dłużej" czy tylko robisz serwerowi mały rozruch?
Wesołych! :)
Nie jest to drewno, do jakich przyzwyczaiły inne nosy, ale jest piękne. Dla mnie to otulacz - ocieplacz. Na pewno warty poznania :)
OdpowiedzUsuńOj, staram się pisać, ale czasu jak nie było, tak nie ma. No ale teraz zebrałam się w sobie i stukam w klawiaturę, stukam, prawie z prędkością światła (jak wiesz, prawie robi wielką różnicę ;)) nadrabiam braki, piszę na zapas, szukam zdjęć, cyzeluję. Zatem w najbliższym czasie kilka notek się pojawi :)
Wiedźmo, również życzę Ci wesołych, a do tego pachnących. Może pod choinką znajdziesz jakąś paczuszkę z ciekawą flaszeczką, choć jednak powinnam napisać flakonikiem, a w zasadzie wypełnieniem flakonika ;) Albo jakoś tak :]