2010/10/31

Mój ci on!

Bycie agarowym zboczuchem, no dobrze, koneserem, zobowiązuje. Przynajmniej do tego, żeby recenzję perfum z nutą przewodnią aloesu drzewnego u siebie zamieścić. Zwlekałam z jednego powodu. Najłatwiej recenzje pisze się wtedy, gdy zapachy wywołują intensywne emocje – nieważne, czy pozytywne, czy wręcz przeciwnie. Najgorzej pisze się o zapachach, wobec których pozostaje się, nie potrafię tego delikatniej wyrazić – obojętnym. Ale równie ciężko pisze się o tych zapachach, które tak czarują, które taką miłość i pożądanie budzą, że mózg odmawia posłuszeństwa, a człowiek tylko tkwi w niemym zachwycie. I ten ostatni powód zablokował mi całkowicie umiejętność posługiwania się słowem. Dlatego ta recenzja pojawia się tak późno.


Nie będę pisała o tym, czym jest oud, bo dużo lepiej, niż kiedykolwiek by mi się udało, zrobiła to już u siebie moja siostra w agarze - Sabbath. W każdym razie uwielbiam tę nutę w perfumach. Jest głęboka, obezwładniająca… i kontrowersyjna. Moja przyjaciółka, kiedy dałam jej do powąchania ukochane oudowe perfumy, fujała na mnie jeszcze kilka dni po tym fakcie, patrzyła krzywo i mówiła, że chciałam jej zrobić kuku przez nos. Nie napiszę o niej „niewdzięczna”, bo przecież de gustibus non est disputandum, no ale przyznajcie szczerze, jak ona mogła! Toż przecież oud jest nutą fascynującą i wszyscy powinni kochać ją, przepadać za nią, poszukiwać jej w każdym zakątku kolejnych perfumerii!
Oczywiście, moi drodzy, wiecie, że sobie brzydko teraz żartuje. Naprawdę nie każę nikomu kochać, a nawet lubić tej nuty. Ja ją kocham i to mi w zupełności wystarczy.

Wąchałam wiele agarowych perfum, jedne podobały mi się mniej, inne bardziej, jeszcze inny sprawiały, że moje serce biło jak szalone… Ale to ten zapach agarowy, który poznałam jako pierwszy, jest dla mnie nadal ideałem, do którego odnoszę wszystkie pozostałe wariacje na temat drewna aloesowego. Aoud M. Micallef – oudowy wzorzec (wcale nie małpuję Sabbath, po prostu przypadkowo czujemy wobec Aoud, tudzież Micallef Man, dokładnie to samo).
Kiedy pierwszy raz powąchałam Aoud, powiedziałam, że TAK powinien pachnieć każdy prawdziwy mężczyzna (tak seksownie, wspaniale, tajemniczo, fascynująco...). Zdania, oczywiście, nie zmieniam, ja je tylko lekko rozbuduję – i przynajmniej jedna kobieta, czyli ja.
Otwarcie jest intensywną mieszanką dwóch woni – róży, tej purpurowej, mięsistej, o płatkach grubych i ciężkich, oraz agaru – gęstego, oleistego, świdrującego, głębokiego, o lekko chemicznej barwie, przypominającej skórę… i plastry z opatrunkiem. Jeżeli porównać te dwa składniki do głosów, róża byłaby najpiękniejszym altem, a agar cudownym, wprawiającym w drżenie każdy milimetr mojego ciała basem. Ten duet śpiewa swoją arię długo, z prawdziwą pasją. W tym śpiewie czuć, że wykonawcy dobrze się ze sobą czują, szanują się, a nawet świadomi są pewnej chemii, która między nimi się rodzi, świadomi są niemal erotycznego napięcia.
Z czasem barwa głosu lekko się zmienia, róża łagodnieje, nawet słabnie, a agar staje się agresywniejszy, zaczyna dominować nad różą, powoli pojawiają się partie solowe w jego wykonaniu, następnie stają się coraz częstsze, aż w końcu róża z divy operowej przekształca się w ambitną chórzystkę. A agar – wciela się w rolę Mefistotelesa w operze „Faust” Charlesa Gounoda, marszczy swoje krzaczaste brwi, kusi doktora Fausta, kusi…
Początek duetu róży i oud to śpiew a cappella, po czym powoli włączają się instrumenty. Sandałowiec, który miękko wystukuje rytm i pomaga solistom w utrzymaniu tempa, nie wybijając się ponad nich; delikatnie brzmiące przyprawy, które przypominają dźwięki trójkąta, wznoszące się raz na jakiś czas pod sklepienie sali operowej … i szafran, czyli skrzypce, które do końca wspierają oud, podkreślają jego kontrowersyjną urodę.


Nie miałabym nic przeciwko, gdybym tego występu mogła słuchać w ogromnej sali operowej sama, samiuteńka. Gdyby artyści występowali tylko dla mnie. Ale każdego konesera takiej muzyki z przyjemnością zaprosiłabym, żeby usiadł obok mnie, bo równie chętnie sztuką rozkoszuję się w towarzystwie osób, z którymi mogę dzielić pasje.


Nos: Geoffrey Nejman
Rok: 2004
Nuty zapachowe: róża, olejek agarowy, sandałowiec, cynamon, szafran, gałka muszkatołowa, miód, paczula

ryc. 1. http://forestpathology.cfans.umn.edu
ryc. 2. www.luckyscent.com

2010/10/22

Droga do piekła

Mam misję. Przyzwyczajam swoich współpracowników do zapachów - zdaniem ogółu - mocno niekonwencjonalnych, charakterystycznych, czasem trudnych, czyli tych z mojej półki. Ot, taka sobie maleńka krucjata bez przelewu krwi. W skrócie, kiedy zaczynałam pracę, nawet nie pomyślałam o tym, żeby ulitować się nad biednymi bliźnimi i traktować ich delikatnie ze względu na ich kruchą zapewne psychikę, nieprzywykłą do wstrząsów i traum. Od razu strzeliłam raczej z grubej rury i już pierwszego dnia w pokoju królowała monumentalna paczula, czyli Borneo 1834 od pana Lutensa. Potem było już tylko z górki - Messe de Minuit, L'eau Trois, Black Cashmere, Aoud... (choć jeszcze nie wprowadziłam Black Tourmaline do tego małego pałacyku, pałacyku pięknego, ba, zabytkowego, w którym mam przyjemność, a raczej obowiązek pojawiać się pięć razy w tygodniu na osiem godzin. To jeszcze przede mną).
Dziś na przykład przyszłam do pracy w towarzystwie osobnika chłodnego dość, mam czasem wrażenie zbyt wystudiowanego, poważnego, zdystansowanego. Wszystko fajnie, tylko nawet ja czuję, że z ilością zbyt sobie tym razem pofolgowałam… no tak odrobinkę. Na szczęście szefowej nie było, w pokoju siedzę sama, z rzadka ktoś mnie odwiedza. No to, przy okazji wietrząc gabinet przełożonej, bo kopci ona jak lokomotywa, pławiłam się przy otwartym oknie w ogromnej chmurze… Cardinala Heeleya.



Kardynał jest zapachem dziwnym… Inaczej niż w przypadku Avignon Comme des Garcons, nie widzę w nim strzelistej, gotyckiej katedry, w ogóle jakoś mało kojarzy mi się z katedrą, ba, nawet kościołem. A przecież to jest zapach zdecydowanie sacrum! W końcu kadzidło jako takie musi w pewien sposób umiejscowić się w głowie, a najlepiej w szufladce "kościół" (zgadzam się, to najprostsze z rozwiązań). No ale u mnie coś z szufladkami nie tak, bo albo gałki odpadły, albo karteczki z oznaczeniami typowymi dla kartotek bibliotecznych gdzieś się zapodziały, może pomieszały. Fiszki się nie sprawdzają jak należy i tyle. Konotacje mi nie konotują - że tak sobie na szaleństwo słowne pozwolę. No dobrze, czuję w Kardynale kadzidło, typowo kościelne kadzidło. Przyznaję. I jest go przeogromnie dużo. Przyznaję. Jednak coś sprawia, że w mojej głowie nie tworzy się taki obraz, jak należy. Może to wina ambry…
Cardinal Heeleya to nie budynek, to właśnie osoba, która z racji wykonywanych obowiązków, w wyniku których można sobie delikatnie rozbudować mięśnie jednego ramienia lub też zwichnąć nadgarstek (tak, machanie trybularzem robi swoje), przesiąkła wonią spalanego kadzidła. Tak. To starszy ksiądz, no dobra, niech będzie, że kardynał, schludnie ubrany, z bielutką jak śnieg koloratką, wyprostowany, sztywny, jakby go wykrochmalili, splatający dłonie na wysokości mostka i przesuwający wypielęgnowanymi palcami (zapewne rozpieszczonymi w jakimś zarezerwowanym dla VIPów salonie manicure) swój kardynalski pierścień. Kiedy mówi, nie gestykuluje spontanicznie, wręcz przeciwnie, stara się panować nad każdym, nawet najmniejszym, najdelikatniejszym ruchem dłoni, moduluje głos, kontroluje mimikę. Nawet głowę przechyla pod doskonałym, stałym kontem jakichś sześćdziesięciu stopni. O tym, że to jednak człowiek, a nie marionetka/robot/pacynka, świadczy nutka ambry, która przebija delikatnie spod kryjących wszystko kadzidła i labdanum.


Moja skóra nie wydobywa niestety aromatu paczuli, zaledwie pozwala zamajaczyć na sobie wetiwerii, tylko odrobinę zielonej, ale jest to mgnienie. Czyli w zasadzie poza kadzidłem, labdanum i kroplą ambry nie wyczuwam innych składników. Kompozycja wydaje się bardzo spójna, jej konstrukcja jest przemyślana. Zapach prawie nie ewoluuje, tylko uspokaja się trochę, łagodnieje, nie kłuje jak na początku, kadzidło przestaje być ostre, stępia się z czasem na skórze, ale nadal zdecydowanie dominuje. No wypisz wymaluj mój pozbawiony spontaniczności ksiądz kardynał.


I niby wszystko fajnie, kadzidło przecież lubię, ale coś sprawia, że Cardinal wydaje mi się po prostu nudny. Wiem, że kiedy wykończę swój dekant, a już widać w nim dno, nie kupię ogromnego flakonu. Pójdę za to do piekła?


Nos: James Heeley
Rok: 2006
Nuty zapachowe: kadzidło, labdanum, ambra, paczula, wetiweria

ryc. 1. www.getreligion.org
ryc. 2. www.cardinalseansblog.org
ryc. 3. www.luckyscent.com


PS Ponieważ moja mała Myrrhe Ardente czuła się bardzo samotna, zamówiłam sobie jej rodzeństwo i dziś jedna ręka pachnie Encens Flamboyant, a druga - Ambre Fetiche. Czyż życie nie jest piękne?

2010/10/16

Mała czarna

Poszukiwania kawy idealnej - cel jakiejś części mojego życia. Nie piję kawy, ponieważ muszę, ponieważ ona pozwala mi funkcjonować, ponieważ pobudza wszystkie moje komórki do wzmożonej pracy, bo daje mi kopa. Po prostu - bo budzi. Nie. Dla mnie kawa to mus z zupełnie innych powodów. Najpiękniejsza chwila składająca się na cały rytuał parzenia kawy to otwieranie nowego opakowania kawy mielonej lub, jeżeli tylko taka możliwość, mielenie twardych, ciemnych ziaren (ale ja nie mam młynka, nad czym boleję). Za każdym razem, kiedy rozcinam opakowanie kawy, popadam w ekstazę. Zapach, który uderza w nozdrza, jest jednym z najpiękniejszych zapachów świata - ogłuszający niemal, obezwładniający, hipnotyzujący. Zanurzam się w nim, chłonę go każdym porem ciała. Kawę piję dlatego, że ponad wszystko kocham jej świdrujący zapach. Tak. Smak w tym wypadku pozostaje o dziwo sprawą drugorzędną, aczkolwiek nie przestaje być ważną.


W Nowym Jorku moje poszukiwania kawy idealnej trwają. O ile z podróży na Dominikanę przywieźliśmy paczki dobrej kawy, o tyle w Nowym Jorku o pyszną kawę za rozsądną cenę najnormalniej w świecie trudno... I teraz dochodzimy do sedna. Amerykanie pija popłuczyny. Przepraszam wszystkich tych, których moje rozbuchane porywy kawowe mogą obrazić, ale w tym mieście ciężko o dobrą - dobrą w europejskim stylu - kawę. Starbucksowe cienie kawy na nazwę kawy nawet nie zasługują. Cappuccino jest bardziej caffe latte, bo mleka dają za dużo, w zasadzie to mleko z kawą, a nie odwrotnie. Kawa po amerykańsku to zwykła kawa z ekspresu przelewowego, czyli nadal obok dobrej kawy nawet to to nie stało (choć i tak zdecydowanie wolę wypić taką wersję, szczególnie uwzględniając kolejne dolewki gratisowe w moich ulubionych dinerach, niż kapuczino. Na marginesie, te dolewki to bardzo dobry pomysł).
Picie kawy to powinien być rytuał. Nic w pospiechu, nic byle jak. Kawa powinna być świeża, aromatyczna (przechowywanie jej w lodówce zdecydowanie pomaga), pyszna, niemożebnie drażniąca kubeczki smakowe, powodująca dreszcze przebiegające wzdłuż kręgosłupa. Nie należy jej pić w przelocie. Codziennie rano we włoskim perkolatorku zaparzam sobie właściwą dawkę szczęścia, potem, już w kubeczku, do parującego płynu dodaję dosłownie dwie krople miodu i niewielką ilość mleka (popołudniu, jeżeli skuszę się na kolejną dawkę przyjemności, serwuję sobie frajdę podwójną - np. kawę z likierem Baileys). Oczywiście, moja kawa nigdy nie jest tak smaczna, jak ta, którą zaparza mój maż. No ma chłop rękę do kawy jak nikt inny. Jest w naszym domu mistrzem parzenia kawy. Kiedyś dostanie za to medal, chociaż dyplom z gratulacjami. Ale nawet kiedy zadowalam się tym napojem w samotności, wczesnym rankiem, kiedy połowinek przewraca się na drugi bok, a Nowy Jork budzi się ze snu (czyli za parzenie muszę zabrać się sama), nawet kiedy obawiam się, że spóźnię się do pracy - choć na moment siadam w wygodnym fotelu i rozkoszuję się gorącym nektarem, smakuję go na języku, pozwalam by mnie wypełnił, by zapach okrążył, by ukoił. Jestem kawowym hedonistą. Po co mam się pozbawiać takich przyjemności na rzecz pospiechu?
Na szczęście Nowy Jork nie okazał się tak bardzo jałowy pod względem smakowitej kawy, jak na początku sądziłam. Znaleźliśmy kilka miejsc, gdzie kawę serwują w iście europejskim stylu (polecam Kaffe1668 w TriBeCa) - jeżeli czarną, to jak smoła, jeżeli cappuccino, to kawę z mleczną pianką, jeżeli latte, to z odpowiednią ilością białego składnika...


Po tej przygrywce nikogo nie powinno zdziwić, że w perfumach również poszukuję kawy (najchętniej kawy doskonałej, jej czystej idei). Maurice Roucel, jeden z najlepszych nosów, stworzył dla marki Bond no. 9 kawę prawie doskonałą. Prawie, bo kawa perfumeryjna chyba nigdy nie dorówna naturze.
New Haarlem otwiera się zielonymi liśćmi, lekko cierpkimi, lekko gorzkawymi, a także smagnięciem lawendy - tej przestrzennej, wietrzącej drogi oddechowe, a jednak zakurzonej, wiercącej w nosie. Jest to bardzo udane zestawienie. Nieczęste, niełatwe, a przecież tak frapujące. No i oczywiście od początku mamy kawę. Kawę świeżo zaparzoną, wcześniej zmieloną w młynku napędzanym siłą ludzkich mięśni, gdzie ziarna miażdżone są powoli, gdzie pył miesza się z powietrzem, gdzie zapach drażni nos, sprawia, że jeszcze bardziej ma się ochotę na ten napój, a powolne ruchy korbą drażnią zmysły... w ten pozytywny sposób - rodzi się napięcie i pragnienie, odwlekanie ostatecznej przyjemności. Kiedy to pierwsze wrażenie rozmyje się, kawa czarna zamienia się miejscami z kawą z kroplą mleka, delikatnie, naprawdę odrobinę dosłodzoną, oczywiście miodem, który sprawia, że całość staje się bardziej kremowa niż po prostu płasko i bez polotu słodka. Kawie przygrywa suchy cedr, mości się on na chmurce z nie za słodkiej wanilii okraszonej ambrą. No i paczula, dużo paczuli, nie tej piwnicznej, nie tej wilgotnoziemistej, ale tej suchej, pylistej, gorącej. Wanilia i ambra sprawiają, że zapach nie pcha jak średniowieczny rycerz kopią przeciwnika, ale otula... Dokładnie tak otulona czuję się również wtedy, kiedy do moich nozdrzy dobiega zapach właśnie zaparzanej kawy. Jest mi dobrze, jest mi przyjemnie.
New Haarlem nie jest zapachem dla wielbicieli aromatów lekkich, świeżych i przyjemnych. Nie jest to też aromat dla miłośników woni kontrowersyjnych, piekielnych, czarniejszych niż najciemniejsza noc. Nie jest na tyle czarny, na tyle mroczny, choć zdecydowanie bliżej mu do ciemniejszej strony mocy. Nie skłamię, jeżeli powiem, że to zapach piękny. Nie obiektywnym pięknem, nie tym banalnym. To zapach niepospolity, oryginalny. To mój zapach.



Na pewno niektórych może zainteresować to, czy New Haarlem oddaje zapachową duszę nowojorskiego Harlemu. Otóż... nie. Nie oddaje. I wiecie co? To naprawdę nie ma znaczenia :)


Nos: Maurice Roucel
Rok: 2003
Skład:
nuta głowy: lawenda, bergamotka, zielone liście
nuta serca: kawa, cedr
nuta bazy: ambra, wanilia, paczula, tonka


ryc. 1. http://getbestcoffeemakers.com
ryc. 2. www.guardian.co.uk
ryc. 3. www.bondno9.com

2010/10/15

Nuda veritas

Siedem nieskładnych przykazań na dobry początek.
Pierwsze, odrobinę ekshibicjonizmu za dobro uznawać. Te zdjęcia zamieszczam nie po to, żeby się chwalić, a żeby się podzielić... pasją. Dokładnie w takim sensie, jak gdybym dzieliła się miłością do książek i otworzyła przed wami podwoje swojej biblioteki.
Drugie, fantazję obłaskawiać. Wiem, że oglądanie takich zdjęć to trochę jak lizanie cukierka przez papierek. Niby jakaś przyjemność z tego jest, choć nad wyraz wątpliwa. No i smak celofanu na długo zostawia dziwny niepokój w ustach.
Trzecie, na perwersję oko przymykać. Jaśmin. Proszę nie fujać, nie plwać - lubimy się z jaśminem. Jesteśmy całkiem dobrymi kompanami, nie jedno wspólnie przeszliśmy.
Czwarte, podglądactwo z wdziękiem tolerować. Uwielbiam oglądać zbiory innych. No tak już mam, wtykam nos w cudzy "barek" i przeliczam, obwąchuję i "smakuje" kolejne flaszki (nawet jeżeli tylko w wyobraźni, bo zdjęcie nie oddaje wszystkich wymiarów, nie poddaje się wszystkim zmysłom).
Piąte, innych nie tylko w skrytości zachęcać. Tak naprawdę mam nadzieję zachęcić Sabbath do obiecanego obnażenia (presja, presja, ech, ta presja), a pozostałych koneserów trunków szlachetnych, którzy blogi posiadają, do pójścia w ślady Sabbath (bo przecież ja tak lubię podglądać zbiory innych i wiecznie mi mało, a taka ciekawska jestem...). Czyli - uwaga, będzie głęboko i filozoficznie - pokaż mi swoje perfumy, a powiem Ci... czym pachniesz ;)
Szóste, zmian zdania nie wypominać. Niby barek nieduży, ale mój minimalizm i tak szlag trafił.
Siódme, błędy wszelakie i głupstwa wybaczać. Wybaczcie mi, bredzę. Po nieprzyzwoicie długich wakacjach nie przywykłam jeszcze do rygoru etatu i dysk mi się ciupkę zawiesza, ba, nawet generuje jakieś błędy i domaga się aktualizacji. Należy mi się porządny reset.



Dobranoc :)

Miniatury M.Micallef to Aoud i Patchouli, Donna Karan to Wenge, a Durbano: Black Tourmaline i Jade.
Mam jeszcze kilka odlewek, ale one takie niefotogeniczne...

2010/10/08

Jestem gorsza od Prousta...

No jestem gorsza. Dziś skojarzeń będzie bowiem ponad miarę. A to powinno się już leczyć.

Lubię muzea. Uspokajają mnie, czuję się w nich zrelaksowana, bezpieczna. Niewiele mam takich miejsc, w których czuję się naprawdę dobrze. No może to nie do końca tak. Jestem z tych, którzy nie zapuszczają korzeni, którzy dryfują co najwyżej przez świat, zawieszają się niejako w próżni... nie przywiązują się za bardzo do miejsc, miast, domów. Daje mi to tę swobodę, że wszędzie jestem u siebie. Czyli wszędzie czuję się dobrze.
W muzeach jednak znajduję dodatkowy spokój. Może to brzmi śmiesznie, bo jak można znaleźć spokój w miejscu, które bardziej przypomina mrowisko, pełne robotnic-turystów pędzących na oślep, fotografujących co popadnie, przegapiających perełki umieszczone w kątach sal. A jednak oglądanie tych wszystkich zgromadzonych skarbów przynosi mi ukojenie.
Jestem szczęściarą. Mieszkam teraz w mieście, w którym muzea są ogromne, galerie można znaleźć na każdym rogu ulicy. I tak ostatnio spacerowałam po Metropolitan Museum of Art (MET), przemierzając kolejne sale, zatrzymując się przy cudach, które najmocniej mnie poruszają. Dotarłam w końcu do sali z rzeźbami europejskimi. Stoi tam "Ugolino z dziećmi" Jeana-Baptiste Carpeaux. Mam słabość do tego tematu, ale o tym kiedy indziej. W każdym razie przed rzeźbą siedział starszy mężczyzna w kaszkiecie na głowie, eleganckiej, błękitnej, prążkowanej koszuli z białym kołnierzykiem. Siedział i rysował. Rysował rzeźbę. Stałam za jego plecami i podziwiałam miękkie, delikatne ruchy, kiedy cieniował ołówkiem stopy Ugolino. Obserwowałam, jak miękki grafit ołówka przesuwał się niemal bezszelestnie po kartce papieru, wygładzając rysunek, oddając z ogromną precyzją grę świateł na ścięgnach napiętych w cierpieniu stóp, odwzorowując załamania, cienie, wypukłości. Pewny ruch nadgarstka rysownika, jego szybkie, a dokładne spojrzenia, oddanie, podziw. Bo żeby tak oddać w dwóch wymiarach piękno rzeźby, trzeba zachwycić się modelem, podziwiać twórcę, oddać się pasji.



Dlaczego o tym wspominam? Czemu ma służyć ten przydługi, zapewne męczący wstęp? Bo Tam Dao jest jak ten ruch nadgarstka, jest jak grafit ołówka przesuwający się miękko po papierze tylko z lekkim, ledwo słyszalnym skrzypieniem. Jest jak ten spokój, który ogarnia mnie w kolejnych salach. Tam Dao jest nieinwazyjny, jest jak kaszmirowy szal otulający szyję, jest jak promienie słońca na twarzy, jest jak relaks pod drzewem...

Tam Dao jest sandałowcem. Od początku do końca. Odkrywcze, prawda? Nie przechodzi zawrotnych ewolucji wywracających zastały świat do góry nogami, nie jest agresywnym rewolucjonistą, który posługuje się całym arsenałem sztuczek, zwodów i uników. Tam Dao jest sandałowcem, który Jest. Otwarcie to mocny olejek prawdziwie sandałowy, trwały, gęsty, lepki niemal. Ma się wrażenie, jak gdyby po aplikacji Tam Dao zostawiał tłuste, błyszczące plamy na skórze. To jest jedyny moment, o którym można powiedzieć, że zapach jest mocny, że wibruje. Ten skok jest jednak krótki i niewysoki, jak u początkującego sportowca. Tam Dao osiada na orzechowo-kremowej poduszce i pozwala drapać się za uszkiem. I mruczy jak kot. I w rozkoszy z drapania wysuwa przednie łapki, rozprostowuje paluszki i wysuwa niegroźnie pazurki. Zapach staje się delikatnie kadzidlany. Nie przypomina katedry, świątyni, tylko smuży drgającym od podmuchów kadzidlanym dymem. I taki już pozostaje. Miękki, puszysty, nadal tłustawy, z minimalną ilością kadzidła, niemniej spokojny, łagodny. Powoli i niewysoko unosi się znad skóry. Mości się w zagłębieniu pod obojczykiem i wydaje się, że pozostaje w stanie uśpienia. Jego miękkość i delikatność są odprężające, łagodne, zapewniające bezpieczeństwo.

Na koniec historyjka. Wypachniona po niebo Tam Dao zawoziłam kiedyś mojego kota do weterynarza. Pani wet ogląda mojego malucha, zagląda mu tu i ówdzie... wącha go. "Ale on jakoś dziwnie pachnie". "Jak to dziwnie?" - pytam. - "Coś nie tak"? Pani wet odpowiada, "pachnie jakoś tak dziwnie, kadzidłem". Zaczerwieniłam się i odpowiedziałam, że to pewnie moje perfumy, bo kot w drodze wtulał się we mnie niemiłosiernie. "Piękny zapach", odpowiedziała pani wet.


Nos: Daniel Moliere
Rok: 2003
Nuty: sandałowiec, cyprys, drewno różane, ambra.


ryc. 3. www.luckyscent.com