2013/07/31

Girlandy z cienkiego papieru

Ponoć dla chcącego, nic trudnego. Nisha tak rozpływała się nad pewnym zapachem, że, jak tylko mogłam, udałam się do źródełka po próbkę. Trasa krótka nie była, kilkadziesiąt ulic (skłamałabym, gdybym powiedziała, że mi to przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, nie ma nic lepszego niż zwykłe łażenie, szwendanie, włóczenie i wałęsanie się po moim mieście, najlepiej w towarzystwie, ale samotnie też frajda), ale kto by tam liczył. Próbkę mam. A na dokładkę kilkadziesiąt kalorii mniej (tym bardziej, że skrupulatnie omijałam stragany z różnymi nęcącymi, niezdrowymi potrawami serwowanymi na długim na jakieś 15 ulic targu). Czyli dziś o tym, jak poznałam Musk od Etro.

Kompozycja jest od początku do końca jasna i lekka. Zaczyna się cicho,  delikatnie cytrusowo-gorzkawym grejpfrutem i zieloną werbeną. Jest czysta, jak świeżo umyta skóra. Gdzieś tam do nozdrzy dociera pozostałość mydełka. Jednak na mojej skórze ten akord nie trwa zbyt długo, znika. Na jego miejsce pojawiają się równie ciche, o niebo piękniejsze suchutki cedr, delikatnie kremowy sandałowiec  i pieprzno-korzenny gwajak z zaledwie kroplą miodu. Ta pieprzna nuta nawet nie drapie, a delikatnie łaskocze w nos. Dzięki niej zapach nabiera wymiaru, nie jest płaski. Ma się wrażenie jakby ktoś czystą dłonią, umytą ładnie pachnącym maleńką różyczką i jednym pączkiem konwalii mydełkiem, przekładał kolejne bielutkie  kartki niezadrukowanej księgi albo jakby ta sama dłoń wieszała girlandy z cienkiego, szeleszczącego bielutkiego papieru, które sprawiają, że wpadające przez okno promienie słoneczne są bardziej miękkie, przytłumione, rozproszone.


Na moje szczęście aromaty białej róży i konwalii są tak delikatne, że nie tłumią drewnianej kompozycji (szczególnie gwajaku, który zdecydowanie gra drewniane pierwsze skrzypce), a jedynie uwydatniają ją. I można je wyłapać tylko wtedy, kiedy mocno wwącha się we własną skórę. Natomiast drewienka trwają sobie i trwają, niespecjalnie ruchome. Tylko pieprzu ciut mniej. No i cały czas mamy też piżmo. Takie grzeczniutkie, bielutkie, o aksamitnej fakturze.

Kompozycja jest tak cicha i przyskórna, że zapewne łatwo ją przeoczyć (ale na pewno idealnie się nadaje do łączenia z innymi perfumami!). To jeden z tych zapachów introwertycznych, cichych, nieśmiałych, które nie rzucają się w oczy, a raczej nos, ale sprawiają, że co jakiś czas odrywamy się od zwykłych spraw, przystajemy na moment, by ze zdziwieniem stwierdzić: hm, coś mi tu przyjemnie pachnie.


Uwzględniając wszystko co powyżej: czy mogłabym nosić? Czy kupiłabym flakon? Szczerze powiedziawszy, nie wiem.

Rok: 2004
Nos: ? (tylko na jednej stronie Internetowej  znalazłam informację, że nosem stojącym za tym zapachem jest Jacques Fiori; staram się to potwierdzić)
Skład: 
Nuty głowy: bergamotka, grejpfrut, werbena
Nuty serca: konwalia, biała róża, sandałowiec, gwajak, cedr
Nuty bazy: indyjski sandałowiec, piżmo

Ryc. 1. www.themorgan.org  Monika Grzymala,Volumen. To papierowa instalacja złożona z 5000 arkuszy ręcznie wytwarzanego (przez artystkę) papieru Washi.
Ryc. 2. www.etro.com

2013/07/28

Nazywam się Czerwień*

Dziś kolejny zapach drzewny, o którymś na jakiś czas (zbyt długi!) zapomniałam, a o którym przypomniałam sobie w najmniej, zdawałoby się, spodziewanym momencie, czyli w czasie wakacji, kiedy to spacerowałam po Narodowym Parku Sekwoi w Kalifornii i z namaszczeniem wdychałam przepełnione wonią wielkich drzew powietrze. Po pierwszych sekundach rzuciłam na głos, że już ten zapach poznałam wcześniej, w perfumach (wyobraźcie sobie zaskoczenie na twarzach przyjaciół, z moim towarzyszem niedoli zwanej życiem na czele). I przez resztę spaceru sunęłam wśród drzew (oczywiście po dokładnie wytyczonych trasach, a raczej chodnikach otoczonych małym płotkiem) z wielgachnym bananem na twarzy i uwielbieniem dla zapachu w sercu.

Rum, rum, rum. Złotobrązowy, a brąz w odcieniu czerwieni. Tak się zaczyna opowieść pod tytułem Sequoia od Comme des Garcons.  A potem pojawiają się na moment dojrzałe czerwone jabłka (przypominające te z Wazamby), ale dość szybko wychodzą po angielsku i oto przed nami staje sekwoja i to nie byle jaka sekwoja, a sam generał Sherman, czyli największy żyjący przedstawiciel swojego gatunku. Generał jest tak wielki, że niemal ciężko garnąć go wzrokiem. Wyraźnie widać czerwonawy pień. A jego aromat odurza.


A kiedy zapach lekko ewoluuje, wyczuwam mniej rumu, a więcej sekwoi i niezbyt słodkiej słodyczy, podprawionej czymś pieprznym, niby-czekoladowym, balsamicznym (stawiam na karo karounde) i... agarem. Nie jest to agar-morderca. Jest miękki, zaokrąglony, gładki i jakby z maleńką kropelką czerwonej róży. Niemniej nadal można wyczuć jego charakterystyczny balsamiczno-skórzasty ton, choć w tym konkretnym przypadku skórę zastąpił zamsz. Czerwonawy, ma się rozumieć.


Czerwoność zapachu podkreśla również nuta mahoniu, przynajmniej domyślam się, że to, co czuję, to mahoń. Balsamiczny, gładki. W ogóle poza ostrym rumowym początkiem, cała kompozycja jest raczej stonowana, gładka, bez drzazg i ostrych kantów. Kulista. I potężna. Niebanalna. A gładkość tę podkreśla jeszcze delikatna, lekko kremowa baza z miękkich, nie za suchych drew.

Nie wiem, czy zbyt mocno zasugerowałam się flakonem, a w zasadzie jego kolorem, ale kompozycja jest naprawdę czerwona.  Czerwona przez cały czas jej trwania na skórze. W końcu czerwień to kolor sekwoi. 


Rok: 2001
Nos: Bertrand Duchaufour
Nuty zapachowe: kalifornijska sekwoja, czerwony rum, opoponaks, karo karounde, chiński agar, mahoń

Ryc. 1-2. Mark Rothko
* "Nazywam się Czerwień" to tytuł powieści Orhana Pamuka.

2013/07/26

Przybyłam, powąchałam... pobiegłam szorować rękę

Fujam, fujasz, fujamy. No dobrze, jak na razie tylko ja fujam, niemniej w traumie przeokrutnej, zawodzę pieśni żałobne nad zmarnowanym kawałkiem skóry na ramieniu (zmarnowanym całe dwa razy!) i ordynarnymi bodźcami bombardującymi mój biedny aparat węchowy. Zatem dziś będzie krótko i węzłowato.

Cofnijmy się na momencik w czasie. Pamiętacie klasyczne zapachy wód kolońskich i płynów po goleniu z przed, powiedzmy, trzydziestu lat? Zapachów dostępnych w najlepszej perfumerii sieciowej owych czasów, czyli w kiosku RUCHu? Buteleczki dostępne za nie największe pieniądze sprawiały, że panowie pachnieli czysto i schludnie, może niespecjalnie interesująco, ale starali się. I chwała im za to! Na tamte czasy, te zapachy to było coś i to przez duże "c". A teraz wyobraźcie sobie, że dziś ktoś chce wam sprzedać podobnie skomponowany soczek w ładniejszym flakonie pojemności 50 mililitrów za "jedyne" 185 dolarów. W mojej płodnej zazwyczaj głowie rodzi się tylko: że co?


Dry Wood Ramona Monegala otwiera się chemicznymi cytrusami, ogromną ilością liści laurowych i co najmniej kilkoma kostkami mydła. Taniego mydła. I generalnie tak to trwa długo, bardzo długo, zbyt długo. I nie szkodzi, że w międzyczasie chemiczne cytrusy ciut słabną (słabną, ale nie znikają), gdzieś tam spod kostek mydła dolatują przytłumione wołania syntetycznego cedru, może przeturlają się ze trzy ziarenka zwietrzałego pieprzu, coś tam się zazieleni, coś tam niby podeschnie, coś tam porośnie mchem. I nie ważne, że im dłużej na skórze, tym znośniej. Kompozycja pachnie po prostu tanio. Tanio w najgorszym tego słowa znaczeniu. Mój żołądek zasupła się, skręca się w jeden wielki węzeł.  

Znikam stąd. Idę szorować ramię (albo zakryć rękawem). A jeżeli Wy macie inne doświadczenia, spostrzeżenia, wnioski, podzielcie się nimi.


Rok: ?
Nos: Ramon Monegal
Nuty zapachowe: kora cedru, liść laurowy, pieprz, zielony mech, cząber, cedr, akord suchych drew, kaszmeran

2013/07/24

Zauroczenie

W moim wielkim pudle z próbkami do przetestowania jest jeden zapach, nad którym deliberuję - żeby nie przesadzić - ze trzy lata. Deliberuję, bo mi się szaleńczo podoba. Do tego stopnia, że jak go testuję, to zamiast widzieć obrazy, zamiast rozbierać na czynniki pierwsze i śledzić rozwój nut, zapominam się. Całkowicie oddaję przyjemności obwąchiwania własnego ramienia. I teraz mi powiedzcie, jak tu spłodzić recenzję Bois d'Orage Frederica Malle (specjalnie używam nazwy stosowanej na amerykański rynek, a nie tej, którą zna cała reszta świata, czyli French Lover, ale o tym później), żeby miała ręce i nogi, a na dodatek głowę i piękny uśmiech na twarzy oraz bródkę po tatusiu? I na dodatek ta presja, że soczku coraz mniej i w końcu napisać coś muszę, zanim fiolkę osuszę.

Bois d'Orage, czyli Burzowy Las, jest... doskonały. Na początku aż gorzki, ostry od zieloności: ziele angielskie, arcydzięgiel o bogatej ziemisto-żywiczno-pieprznej nucie, kamfora, gorzkie galbanum, mech i cedr - wdycham zapach i czuję pieczenie w gardle. Ale tylko przez krótką chwilę, bo zaraz po tym kamfora znika, pieprz łagodnieje i choć zapach nadal pozostaje mocno zielony, traci goryczkę. Staje się miększy, przytulniejszy. Wyraźniej czuć cedr. I wiecie co? To jeden z najpiękniejszych cedrów, jakie do tej pory przyszło mi w perfumach wąchać. Po prostu pod powiekami pojawia się obraz gładkich jasnych desek. I w tym momencie ogarnia mnie spokój. 


Kompozycja jest, mimo początkowej wilgoci, bardzo sucha. Suchy cedr, suchy papirus, suche kadzidło. Mam nieodparte wrażenie niesamowitej czystość, choć pod główną warstwą czai się zapach ciepłego ciała (ciepłego, a nie brudnego czy spoconego). Piżmo. Zapach wciąga, mami. Pod tym względem całość jest bardzo zmysłowa, jest tu sporo napięcia, ale nie seksualnego. Choć zapach jest bardzo seksowny. Nie, poprawka. To osoba nosząca ten zapach jest seksowna. Bardzo.

Im dalej w las, tym więcej wetiweru. Mocniejsza staje się też czekoladowa paczula, raczej gorzka niż słodka, choć sam zapach stopniowo się osładza. Nie wyczuwam irysa nawet przez ułamek sekundy... i nie powiem, żeby mnie to martwiło. Wręcz przeciwnie. Bo generalnie z irysem się nie lubimy, by nie rzec, jesteśmy na wojennej ścieżce.

A teraz, dlaczego wolę nazwę Bois d'Orage od French Lover? Bo ja w zapachu żadnego kochanka nie widzę. Tym bardziej francuskiego. Owszem, ciepłe przytulne męskie ramiona, jak najbardziej, ale nie ma mowy o zdzieraniu z siebie ubrań, przyspieszonych oddechach, gnieceniu prześcieradeł w rytm wyśpiewywanej (wysapywanej?) przez Jane Birkin i Serge'a Gainsbourga piosenki "Je t'aime... moi non plus". Za to w zapachu drzewa są, czyli może być i las. I może być po burzy, bo wtedy wszystko pachnie mocniej, intensywniej, bogato. I zielono. 

I chcę mieć flakon na półce. Byle już!


Rok: 2007
Nos: Pierre Bourdon
Nuty zapachowe:  ziele angielskie, galbanum, arcydzięgiel, irys, cedr, wetiwer, paczula, kadzidło, piżmo

2013/07/23

Kamienne sklepienie kościoła

O tym zapachu wypowiedzieli się już chyba wszyscy blogerzy, wszyscy, którzy uwielbiają perfumy, zachwycają się ich pięknem, śledzą poczynania ich twórców, rozbierają je na czynniki pierwsze w poszukiwaniu konkretnych nut, pozwalają się kompozycjom przenieść w nieznane miejsca... W zasadzie sama nie wiem, co mogłabym dodać, a co jeszcze powiedziane nie zostało. Bo dziś będzie o zapachu-monumencie, archetypie, kadzidlanej doskonałości.


Kompozycja Avignon Comme des Garcons to kościół. Nie religia, nie wspólnota ludzi, a budynek zbudowany z zimnego, biało-szarego kamienia. Wysoki. Strzelisty. W środku jest pusto. Nie ma tu ludzi. Nie ma  ławek. Ściany są gołe, nie przysłania ich żadne malowidło. Brak ozdób i zdobień wszelakich. Dzięki wąskim wprawdzie, ale strzelistym oknom, na tych wygładzonych ręką czasu jasnych ścianach możemy oglądać grę świateł. Mamy przestrzeń wypełnioną nutami rumianku, białego, chłodnego, gładkiego jak te kamienne ściany kadzidła, żywiczno-ambrowego czystka, lekko cytrynowego elemi unoszącego się pod sklepieniem jak drobinki kurzy w słonecznym promieniu. 

Avignon jest jednością, a jest pełen przeciwieństw. Zapach jest zimny i ciepły jednocześnie. W tych pustych murach jest wietrznie od rumianku i kadzidła, które skrzy się niemal jak płatki śniegu w słońcu. Jednak czystek, nasiona piżmianu, kropla wanilii i zaledwie nutka palisandru ocieplają go. Głośny i cichy. Potężny i delikatny. Monumentalny jak ta chłodna, kamienna katedra. 

Kompozycja jest linearna i jednowymiarowa. Nie ma szaleństw nut, przeobrażeń. Jest stałość tej katedry, jej niemal niezmienność (niemal, bo tak, jak kamień, z którego zbudowano katedrę, z czasem zapach szarzeje, a gra świateł słabnie wraz z zachodzeniem słońca). Nie jest to gęsty zapach. Nie jest również rzadki jak powietrze. Jest jak woda przelewająca się przez palce.

Avignon nie kojarzy mi się z modlitwą, a raczej z kontemplacją, z zadumą. Jest zamyśleniem. Głębokim zamyśleniem nad czasem, nad przemijaniem, nad znaczeniem człowieka, nad dźwiękiem, ciszą, trwaniem. Nad bytem.A wszystko to w oparach odurzającego kadzidła.


Coraz częściej zaczynam dostrzegać duże podobieństwa w bazie zapachów Comme des Garcons, żeby nie powiedzieć: ich bliźniaczość. Gdyby w wygasaniu Avignon usunąć kadzidło, do nozdrzy dotarłaby ta sama mieszanka, która w innych kompozycjach (Sequoia, Wonderwood, Black, Kyoto) odpowiada za specyficzną drzewną miękkość i kremowość w ostatniej fazie zapachu.


Rok: 2002
Nos: Bertrand Duchaufour
Nuty zapachowe: rumianek, czystek, elemi, kadzidło, wanilia, paczula, palisander, nasiona piżmianu

2013/07/21

W którą stronę dziś pójdzie?

Bardzo chciałam napisać coś szybciej, chciałam jak diabli, ale się nie udało. Testuję, wącham, testuję jeszcze raz, wącham, notuję, notuję, wącham, notuję (dokupuję kolejny notatnik, a może od razu dwa), testuję ponownie, znowu notuje i znowu wącham, i znowu testuję, i... A w głowie tylko zamęt.


Z dzisiejszą recenzją mam ogromny problem (a w zasadzie kilka problemów). W zasadzie nie tyle z recenzją, co z recenzowanym zapachem. Testowałam go kilka razy (jak już zdążyliście się zorientować)... i za każdym zachowuje się bestia trochę inaczej.  Raz jest mocny i długotrwały, raz słaby i pierzcha jak wystraszony odkurzaczem szczeniak. Raz jest słodki jak Lolita, a następnym ma słodycz femme fatale (przynajmniej do pewnego momentu). Raz...

Agarwoud Heeley to kompozycja zbudowana z czterech składników: oudu, róży, bursztynu i kadzidła. Jednak od początku wkrada się w listę nut pewna nieścisłość, ponieważ James Heeley na swojej stronie opisuje zapach jako połączenie oudu, róży, bursztynu i benzoiny... co lekko zmienia postać rzeczy. Bo kadzidła w kadzidlanym tego słowa znaczeniu (wiecie, chłodne mury katedry, ksiądz, mały wiejski kościółek, mistycyzm, cokolwiek w ten deseń) w zapachu się nie uświadczy.

Za każdym razem kompozycja otwiera się oudem. Pięknym, aromatycznym, gęstym, ale bez przesady, tłustym, ale nie oleistym, ostrym, ale nie  lizolowym, z delikatnie kwiatowo-owocowym halo, i nie, to jeszcze nie jest róża. Heeley użył oud z Laosu i Wietnamu i właśnie ten laotański ma odrobinę kwiatowe brzmienie, podczas gdy wietnamski jest bardziej animalistyczny. I wiecie co? Wyraźnie czuję nutę wiśniową, która bardzo przypomina mi otwarcie M7 YSL.

I tu już pojawia się pierwszy problem z zapachem, ponieważ w zależności od prób faza czystego agaru o delikatnie kwiatowo-owocowym halo trwa od 10 do 30 minut (domyślacie się, że wolę opcję drugą). I po tej fazie nadchodzi róża. I jest to - uwaga! - róża piękna, taka, jaką mogłabym niemal pokochać: niezbyt natrętna, nienachalna, nie za gęsta i niespecjalnie oleista. To róża, która jest pięknym różowym kwiatem, ale nie przysłania nam swymi mięsistymi płatkami całego obrazu (bo mięsistych płatków nie ma). To róża-tło! A oud staje się bardzie zwierzęcy i balsamiczny jednocześnie (a w opcji drugiej pojawia się nawet zapach drewna, może nie najmocniejszy, jednak zdecydowanie czuć go w tle). 


Ale...

Wraz z różą pojawia się też słodycz. Na razie niewielka, ale z czasem się zwiększa, stając się bardziej karmelową, ba, nawet marcepanową. I tu pojawia się kolejny problem: raz zapach szybciej i mocniej się wysładza, raz wolniej, delikatniej i mniej jadalnie (czy muszę dodawać, którą wersję wolę?). Przedziwne to połączenie zwierzęcawego oudu, miękkiej róży i marcepana.

Poza tym, że kompozycja wysładza się, staje się też bardziej ambrowa, słodko ambrowa, oczywiście, jakby ktoś skarmelizował na patelni okruszki ambry...a raczej bursztynu. I mamy kroplę wanilii oraz odrobinę cielistego labdanum. Ale mamy problem następny: czasem w zapachu pojawia się coś kwaskowego, jakby skwaśniały oud, a innym razem tej nuty w ogóle nie doświadczam (wiadomo, wolę wersję drugą).

Prędzej czy później zapach cichnie. Zajmuje mu to około 3 godziny. Lekkim zawodem jest to, że staje się bardziej perfumeryjny, zwyczajny. W wygasaniu czuję drewienka (dokładnie drewienka, nie drewno) puszyste, miękkie, aksamitne, za grzeczne, zbyt ułożone, zachowawcze... i bezagarowe. I przysypane bezimiennymi kwiatuszkami. Ciut pudrowe. A w opcji najmniej miłej memu powonieniu (tak, kolejny problem) pojawia się jeszcze... herbatka, taka zielonkawa, posłodzona i z rozmemłanym plasterkiem cytryny (co to go zalaliśmy już co najmniej trzeci raz gorącym naparem). Tylko że herbata dawno wystygła. 


Rok: 2013
Nos: James Heeley
Nuty zapachowe: oud, róża, bursztyn, kadzidło (lub benzoina)

Ryc. 2. Zdjęcie agarowych drewienek mam od dawna zapisane na dysku i za nic nie pamiętam źródła.

2013/07/19

Zielono mi

Witam w moim małym  kąciku "Perfumy na lato". Dziś będzie o prawdziwym zieloniaczku, takim co to upały uprzyjemni. Zaskoczeni? Mam nadzieję. Przecież, jak na "wątłe" dziewczę przystało, nie mogę pisać tylko o kościelnych kadzidłach, suchych drewnach, piwnicznych paczulach i zabójczych agarach. Toż to nie przystoi!

Zieleń kojarzy się z latem (a może bardziej z późną wiosną), połaciami trawy - miękkiej i soczystej, ze świeżością, lekkością, wirowaniem w błogim, niewieścim tańcu, niewinnym chichotem, pędami bambusa, świeżą sałatą i ogórkiem prosto z działki, delikatnymi perfumami, wojskiem, czołgiem... eee, wojsko i czołg tu nie pasują, młodymi listkami na drzewach, miękką, białą owieczką chrupiącą trawkę... i wszystko takie milutkie, sielskie, radosne. Czyż nie?

Jak przestrzegłam, tak też zrobię - dziś nie będzie o zabójcach, konstrukcjach drewnianych, kościołach i piwnicach. Za to będzie o zielonym... smoku. Jadeitowym.


Jade Oliviera Durbano to zdecydowanie mój zapach na lato. Otwiera się cudowną zielona herbatą (prawdziwą, parzoną z liści w dzbanku, a nie popłuczynami z torebki) i ogromną ilością anyżu. Jest zielono, herbacianie i dość słodko. Na to wszystko rzucono sporą ilość świeżych, mocno zielonych liści mięty, dzięki którym gdzieś tam czai się upragniony chłód. To uderzenie wibrujących nut obudzi chyba nawet umarłego. Czysta doskonałość, która jeszcze piękniej bucha w upale. I dodam, że zapach wcale nie jest lekki, świeży i orzeźwiający. A im dalej w zielony las, a raczej herbatę, tym piękniej. W tle drgają sobie malutkie pączki jaśminu, gdzieś tam wyrasta sobie nieszkodliwy zamszowy irys,  plączą się zielone owoce  kardamonu pełne malutkich nasion.

Zapach robi się bardziej pylisty, bo oto wzbijają się z ziemi zielone listki paczuli i zielony wetiwer. No i przede wszystkim pojawia się mate, ziemista, lekko gorzkawa. Zielona. Wilgotnawy mech spina całość. Z czasem do nozdrzy zaczyna docierać zaskakująca woń: dymna, kadzidlana, w żaden sposób niekojarząca się z liturgiczną celebracją, a z pierwotnym wielbieniem matki ziemi i sił przyrody. Jest w tym zapachu nieokreślony mistycyzm, powrót do korzeni.


Szczerze powiem, że nie wiem, co w tym zapachu sprawia, iż tak dobrze nosi się go upalnym latem. Na pewno kolor i harmonia nut. Bo sam w sobie zapach jest ciepły, ziemisty. Potężny jak smok i o tak samo hipnotyzującym spojrzeniu.

Rok: 2008
Nos: Olivier Durbano
Nuty zapachowe: zielona herbata, anyż, mięta, kardamon, irys, jaśmin, cynamonowiec wonny, ambra, paczula, wetiwer, mech, piżmo, nieśmiertelnik, mate 

Ryc. 2. Jak widać, soczku mi ubywa! Zbyt szybko ubywa! Ratunku!

2013/07/17

Jak patrzenie sobie w oczy

W Nowym Jorku jest strasznie. Nie, że generalnie, a od kilku dni. Słońce pali bez litości jak krwiożerczy inkwizytor, temperatura wydostała się spod klucza i jak pijana nastolatka szaleje na mieście bez umiaru, wilgotność poci się potrójnie, nic, tylko koszulki wykręcać. Beton i asfalt w koło nie pomagają, bo jak się diabły rozgrzeją, to nawet wieczorem w czasie spaceru można się poczuć jak na piekielnym rożnie. A jak pojawia się wiaterek, to bardziej przypomina podmuch z suszarki niż orzeźwiającą nadmorską bryzę. Moje miasto to darmowa, koedukacyjna sauna. Jednym słowem: bleee (niesamowite bogactwo językowe, nawet jak na polonistkę, nieprawdaż?) i mówię to ja, ciepło-, ba, gorącolubna istota, która zamarza, kiedy temperatura spada poniżej 16 stopni, albo przynajmniej nabawia się odmrożeń na rękach.


Kiedy temperatura za oknem przekracza normy przyzwoitości (dziś oscyluje między 35 a 36 stopniami Celsiusza, jak łatwo się domyślić: w cieniu), a wysoka wilgotność tylko jej wtóruje, intensywnie poszukuję zapachu, który jeżeli nie przyniesie ulgi, to przynajmniej mnie nie dobije. Perfumy zbyt ciężkie i długoogoniaste odpadają. Oczywiście, nieważne czy zapach na upalne lato, czy siarczysty mróz, musi mieć nuty, które lubię. Bardzo lubię. I już.

Na półce z moimi skarbami stoi sobie prosta, niepozorna zdawałoby się buteleczka*. A to, co przezroczyste szkło zawiera, jest również proste i zdawałoby się niepozorne. Ale to tylko pozory. Bo L'Eau Trois Diptyque to jedno z najpiękniejszych połączeń ziół, drewna i kadzidła, jakie było mi dane powąchać. Amen (i to będzie ostatnia dziś religijna konotacja).

Oto rozpoczyna się euforia zmysłów. Laur, tymianek, rozmaryn i sosna, a właściwie zielone, pokryte iglakową żywicą igły. To pierwsze nuty, które docierają do nozdrzy. Najpiękniejszy bukiet świeżych ziół i sosnowych gałązek. Kiedy ta nuta słabnie, pojawia się kolejna, tym razem mirra i czystek, które doskonale harmonizują z ziołami. I o ile na początku zapach wydaje się wilgotniejszy, o tyle po kilkudziesięciu sekundach schnie, robi się bardziej drzewny. Ma się nieodparte wrażenie, jakby ktoś na zielone zioła rzucał suche gałązki, które z łatwością i suchym trzaskiem łamią się pod ciężarem stopy. A następnie pojawia się odrobina szarego dymu, który niesie zapach palonych na ognisku iglaków... aż słychać strzelające w płomieniach szyszki. Zioła słabną jeszcze bardziej, natomiast suche drewno, dużo suchego drewna i cieniutka stróżka palącego się kadzidła unoszą się znad skóry.

Zapach jest piękny. Co mogłabym mu zarzucić, gdybym bardzo chciała, to to, że jest dość jednolity i nie zmienia się jak w kalejdoskopie. Ale zarzucać nie chcę. Bo czy to tak naprawdę jest wadą? Mnie podoba się taki, jaki jest. L'Eau Trois nie jest kompozycją ekstrawertyczną, która krzyczy i skacze, tupie nóżętami, by tylko zwrócić na siebie uwagę, a dojrzałą, spokojną, dającą wytchnienie. Nie wymaga szaleńczego śledzenia poszczególnych nut, ganiania za nią w tę i we w tę, a tym samym nie wywołuje kompleksów, że się za nią nie nadąża. Jest jak spokojna twarz starego Indianina, który - ma się wrażenie - czyta nam w myślach. 


I bardzo nam to odpowiada, bo nie musimy męczyć się snuciem opowieści naszego życia, nie musimy bawić się w udawaną kurtuazję, wszystkie te niepotrzebne rozmowy o pogodzie, by tylko wypełnić czymś ciszę. Tu nie ma niezręcznej ciszy. Jest wspólne przebywanie i patrzenie sobie w oczy z głębokim zrozumieniem.



Rok: 1975
Nos: Serge Kalouguine
Nuty: mirra, oregano, mirt, czystek, sosna, laur, tymianek, rozmaryn

Ryc. 1. www.kciuk.pl

* Uwielbiam proste, nieudziwnione flakony perfum. Im bardziej minimalistyczne, tym lepsze. Zatem, jak łatwo się domyślić, zdecydowanie wolę starą wersje flakonów Diptyque.

2013/07/15

Cytrusowy ból głowy

Czy da się coś polubić na siłę? Nie mówię tylko o masochistycznych testach zapachów, które - mimo że maltretują nos i wykręcają żołądek na drugą stronę - przeprowadzamy, żeby przekonać się, że może kolejne fazy będą lepsze, że może w którymś momencie cierpień znajdziemy ulubioną nutę w oprawie idealnej,  w końcu żeby napisać recenzję. Mówię o polubieniu polubieniu. Ja nie potrafię.

Nigdy nie komplementuję, kiedy uważam, że coś/ktoś na komplement nie zasługuje. Inna rzecz, że zjechać jakoś szczególnie też nie potrafię, bo nie przepadam za sprawianiem przykrości (jak nie mam nic miłego do powiedzenia, to po prostu siedzę cicho).

Jednak zdarzają się zapachy, których nijak skomplementować niepodobna,  a milczenie wydaje się jakieś tanie, choć jest złotem. Krytyka wyjątkowo w gardle mi nie staje. Czyli, jak się domyślacie, dziś będzie - nazwijmy to eufemistycznie - oschle.

Laurie Erickson ma niesamowity nos, nawet jak na Nosa. Mam wielki szacunek dla niej, dla jej małej indie marki i sentyment do kolejnych kreacji (a niektóre nawet uwielbiam). Tym razem Laurie na warsztat wzięła składniki tylko i wyłącznie naturalne - powiła już dwa zapachy (Cocoa Sandalwood i Spiced Citrus Vetiver), z trzecim jest przy nadziei (Amber Incense). Dziś będzie o noworodku.


Spiced Citrus Vetiver Sonoma Scent Studio w pierwszych sekundach pachnie bardzo słodką pomarańczą i suchym wetiwerem. Ale przesłodzony towarzyszką wetiwer szybko bierze nogi za pas, a opuszczona dama pachnie jeszcze intensywniej. Następnie przyłącza się do niej bergamota i obie panie śpiewają w donośnym duecie. Jak już sobie tak pośpiewają, aż ochrypną, dopuszczają do głosu imbir (choć nadal swoim skrzekiem próbują go zagłuszyć). A potem pojawia się konkurencja - osmanthus, pachnący owocowo z domieszką czegoś lekko chemiczno/plastikowego. Nawet jaśmin ze swoim mormorando nie bardzo może się przez te upojone brzmieniem własnego głosu śpiewy przebić (no ale przynajmniej chór robi się zacniejszy). I właśnie słodkie pomarańcze i osmanthus czuję w postaci niemal niezmienionej kilka godzin. Przyznam szczerze, że nie jest to dla mnie najprzyjemniejsze doznanie, walczę z przyczajonym bólem głowy, a kolorowego ptaka staram się trzymać w ryzach, byle nie uciekł na wolność. Na szczęście po kilku godzinach głośne śpiewy zmieniają się w pomrukiwania i choć nadal mam wrażenie, że siedzę na wirującej z prędkością światła karuzeli, gdzieś tam widzę światełko nadziei w tunelu.

Nie wiem, czy to dlatego, że na horyzoncie zaczyna majaczyć wanilia, bo to nie jest mój ulubiony składnik w perfumach, choć w tym przypadku odwraca niemrawo uwagę od śpiewaków. Masochistycznie wwąchuję się w skórę w poszukiwaniu wetiweru, ale nie znajduję. Dostrzegam natomiast w zapachu drobne plamki, plameczki cedru i miękkiego, kremowego sandałowca (może kapkę zbyt woskowego). Nadal brakuje mi czegoś dosadniejszego, co zrównoważyłoby słodycz i kremowość kompozycji. Nie pomaga i to, że z plamki, plameczki, sandałowiec przeistacza się i objawia jako całkiem, całkiem miła plama.



Gdyby końcówka zapachu stanowiła jego początek (a właściwy początek nie istniał), to moje wrażenia byłyby inne. Zapach podobałby mi się. A ponieważ jestem zmęczona wcześniejszymi jego fazami, nie bardzo potrafię dostrzec urodę wygasania i docenić wytchnienie, jakie mi przynosi. I choćbym chciała polubić, na siłę, nie mogę.


Rok: maj 2013
Nos: Laurie Erickson
Nuty: czerwona pomarańcza, bergamota, imbir, cynamon, goździk, absolut jaśminu, absolut osmanthusa, wetiwer, cedr, sandałowiec, wanilia

What the hell just happened?

O tym, że czasem (często) nie ogarniam, nie muszę przypominać. Ale żeby aż tak? 22 godziny temu spryskałam się Wonderwood Comme des Garcons. W międzyczasie wykąpałam się, robiłam różne dziwne rzeczy, przespałam całą noc, od rana znowu robię różne dziwne rzeczy... a wnętrze mojego łokcia nadal pachnie! I to oudem! Czy nie zauważyłam, kiedy podmieniły mnie ufoludki? A przecież Wonderwood pachniał na mnie tak: KLIK.

2013/07/12

Namaluj coś dla mnie

Czerń - słowo-klucz. Wytrych wręcz. Moja wersja kocimiętki. Ci, którzy mnie znają i mieli możliwość zajrzenia do mojej szafy, wiedzą, o czym mówię. Różnej maści czarne przedmioty użytkowe (w tym wszelkie "przydasie" i inne popierdółki) też wołają do mnie: dotknij mnie, kup mnie! Ha, ostatnio wypatrzyłam w sieci pięknie czarną szczoteczkę do zębów i przez czas pewien deliberowałam nad zakupem. Czy muszę dodawać, że według mnie jedne z najpiękniejszych dzieł sztuki są czarne? W perfumach działa to tak samo. Odczuwam wewnętrzny przymus sprawdzenia, jakie nuty kryją się w zapachach ze słowem black w nazwie, a nawet jeszcze przed sprawdzeniem z góry zakładam, że na pewno będą "najmojejsze" z moich i na procent dwieście skończy się to zakupem (z ulgą stwierdzam jednak, że nie poddaję się bez walki, nie należę do rozrzutnych, a zawartość mojej szafy jest w gruncie rzeczy mniejsza niż zawartość szafy mojego drogiego pana połówka, nad czym - o dziwo - boleje rzeczony połówek). 

No to po takim wstępie szokiem nie będzie, że powędrowałam do perfumerii przetestować zawartość pewnej niepozornej flaszeczki. Black Comme des Garcons


Otwarcie jest mocno drzewno-skórzaste. Mnóstwo, całe mnóstwo gęstego, czarnego dziegciu brzozowego, a do tego drewno i wiercący w nosie pieprz. Oj, moc to ma wielką. Najczarniejsza z czarnych czerni. Nic dodać, nic ująć. Opary buchają ze skóry, drwa się palą, pieprz wiruje. Wrażenie jest bardzo przyjemne (niektóry mogą tu oczywiście polemizować, czy "przyjemność" to właściwe słowo użyte do określenie tego, co się czuje).

Zatem namalowany obraz jest czarny. Ale czy na pewno? Czarny, ale nie jednolity. Zdecydowanie widać różne odcienie, drobne niuanse. Odmienne tony jednej barwy.


Bo zapach mięknie, staje się bardziej kremowy, łagodniejszy (co nie znaczy, że słabszy. O nie. Intensywnie drepce po skórze, tupie nawet. Przygłusza wszystko inne). Jest cedrowo-pieprzny z nutą kadzidła. Na mojej skórze kadzidło delikatnie się wymydliło, ale zaledwie odrobinę - dzięki temu zapach jest czysty, ale niebanalny, magnetyczny. Znika dziegieć i pojawia się biała kora brzozy, a raz na jakiś czas, całkiem znienacka zaskakuje mnie pojawianie się (za każdym razem zaledwie przez ułamek sekundy) cytrusowego odblasku olibanum. 

Wygasanie jest bardzo przyjemne, mocne, ale łagodne jednocześnie. Kremowe. Nie mogę się powstrzymać przed wwąchiwaniem się we własne ramie, przed spijaniem kolejnych nut. Przypomina mi tym samym bazę Kyoto z serii Incense Comme des Garcons - ta sama miękkość, podobne kadzidło i drwa, podobne drgania.



PS - daję mojemu drogiemu towarzyszowi niedoli zwanej życiem ramię moje własne, skropione Black, do obwąchania i pytam czy "fajne" (nie ramię, a to, co z niego paruje). "No, takie Twoje". I myślę, że taka odpowiedź wiele wyjaśnia.

Rok: 2013
Nos: ?
Nuty: cedr, wetiwer, skóra, lukrecja, dziegieć brzozowy, drzewo pieprzowe, czarny pieprz, kadzidło

Ryc. 1-2. http://adreinhardt.org/reinhardtfoundation/
Ryc. 3. www.luckyscent.com

2013/07/11

W sekwojowym lesie

Moja miłość do wszelkich drewniaków to nie zwykła fanaberia, tylko najzwyklejsze w świecie działanie kosmosu, a w zasadzie rodziców, ponieważ to oni nadali mi takie imię, nie inne (choć to siostra rości sobie prawa autorskie, że niby "leśną" mam zawdzięczać tylko jej). Nie ma co walczyć z naturą, losem i przeznaczeniem. Imię zobowiązuje (tak samo, jak nazwa tego miejsca, nick też, ale w tej materii dawno się  poddałam). Zatem porzucam dziś zieloności i wracam do domu. Czyli do lasu. 


W lesie sekwojowym pachnie szczególnie. To wspomnienie zostanie ze mną na zawsze (mam nadzieje!). Zapach sekwoi oddziałuje tam mocno, że niemal uzależnia... chciałoby się wśród nich spędzać całe dnie. Pierwsze, co pomyślałam, kiedy tylko zapach dotarł do moich nozdrzy - Sequoia Comme des Garcon idealnie oddaje ducha tego miejsca. A jakiś czas później, długo po powrocie z wakacji, sięgnęłam po jedną z wielu próbek do przetestowania... i znowu znalazłam się w sekwojowym lesie.

Forest Walk Sonoma Scent Studio pachnie tym, czego po nazwie zapachu można się spodziewać. Czyli spacerem po lesie. Sporym lesie. Z dużymi drzewami. 

Zapach jest bardzo realistyczny. Otwiera się ziemistą, lekko piwniczną paczulą, ogromną ilością poszycia leśnego, korą i gałęziami drzew, ogromną dawką igliwia. I kamforą. Wiercąca w nosie cudowność. Zapach jest bezkompromisowy, przestrzenny, bogaty... i zdecydowanie widoczny. Po prostu wchodzisz do lasu i przekraczasz magiczną granicę między cywilizacją i naturą. Znajdujesz się w innym świecie.

Kiedy kamfora łagodnieje, a potem - jak to kamfora ma w zwyczaju - znika jak kamfora, można wyczuć subtelne niuanse kwiatowe, jakby promienie słońca przebiły się przez gęste gałęzie i oświetliły małą plamę ziemi: maleńkie pudrowe fiołki, drobne, białe pączki jaśminu. Zapach ociepla się, łagodnieje.


Niemniej nadal czuć drzewa - jodłę, choinę, dąb, odrobinę sandałowca. Całość jest miękka i iglasta jednocześnie. Mech dębowy nadaje dodatkowego wymiaru temu, już i tak wielowymiarowemu, zapachowi. A im bliżej końca, tym bardziej labdanowo-ambrowo. Czuć tylko delikatne drganie olibanum, dzięki czemu zapach nie jest gorący, a ciut chłodniejszy i przestrzenny.



Nie mówię, że Sequoia CdG i Forest Walk są identyczne, nie są nawet podobne. Oba pięknie oddają ducha  sekwoi, ale każdy w zupełnie inny sposób. Może w ogóle nie pachną sekwoją, nawet jej nie przypominają, a tylko mój mózg płata mi figle. Niemniej, to bardzo przyjemne figle.

Rok: 2012
Nos: Laurie Erickson
Nuty: absolut choiny, absolut jodły, tuja, absolut dębu, galbanum, absolut jaśminu, fiołek, olibanum, absolut labdanum, absolut mchu dębowego, paczula, sandałowiec, irys, benzoin, nuty ziemiste

Ryc. 1-2. Sequoia National Park, zdjęcia z mojej prywatnej kolekcji.

2013/07/10

Jak u Blixen

Niezbadane są ścieżki, którymi podąża moja pokraczna imaginacja. Najczęściej są to ścieżki mocno splątane. Opisy perfum mówią mi, że mam sobie wyobrażać Indie w czasie kolonializmu, a ja co? Buch! I widzę Brytyjską Afrykę Wschodnią. Nie żebym empirycznie miała do czynienia z jednym lub drugim miejscem na ziemi. Jeszcze. No ale co ja poradzę, że za każdym razem, jak wącham Fougere Bengale Parfum d'Empire, to zamiast tradycyjnego brytyjskiego kolonizatora, przedzierającego się w klasycznym jasnym stroju safari i korkowym kapeluszu przez trawy, żeby upolować tygrysa bengalskiego, widzę ogorzałego, z włosem rozwianym suchym afrykańskim wiatrem Denysa z filmowej wersji "Pożegnania z Afryką", który zdecydowanie preferuje nomadyczny styl życia, sen pod gołym niebem i polowanie na lwa (nie żebym jakiekolwiek polowanie popierała, a wręcz przeciwnie, chyba że z aparatem fotograficznym, ale wtedy zawsze pod wiatr). 




I jakoś wcale nie przeszkadza to, że Denys to tak naprawdę Robert Redford udający brytyjskiego gentlemana. Wcale. A nawet pomaga. Bo przecież te niebieskie oczy, ta blond czupryna... Ale o czym to ja? No tak.

Świeża lawenda, delikatnie anyżkowy estragon i geranium. To są pierwsze nuty, które uderzają w nos, a nawet wwiercają się w niego. Doskonale wyważone, intensywne, odurzające. Wąchasz i jest Ci błogo. I lekko leniwie. A zanim zdążysz się obejrzeć, jeszcze całe stosy siana, tytoń (nie ohydny papieros, a aromatyczne całe liście suszone na słońcu), wanilia. I czujesz się jak przemierzający sawanny filmowy myśliwy, który przystanął na moment, napił się wody ze skórzanego bukłaka, przeczesał palcami płowe włosy i patrzy w dal, przed siebie, mrużąc oczy przed palącym słońcem.

A pod tymi wszystkimi nutami  piękna, sucha, piaszczysta paczula, która imituje kurz i pył osiadły na ubraniu. Potem kropla mchu dębowego, lekko podsuszona mięta... Raz kompozycja bardziej wibruje, raz przycicha. Ale cały czas jest przestrzenna. 

Zapach jest bardzo męski.  I może w tym tkwi wytłumaczenie, dlaczego zdecydowanie bardziej niż na sobie, wolę go wąchać na moim prywatnym przedstawicielu płci przeciwnej. Bo na mnie zapach jest bardziej wilgotny (a czasem wręcz mokry), momentami zbyt słodki, a tym samym mniej ciekawy. 

Czyli teraz możecie puścić wodze wyobraźni, żeby unaocznić sobie to, jak drepcę za mężem i obwąchuje go tak trochę po kryjomu, a tak trochę całkiem otwarcie, i nawet od czasu do czasu skomplementuję (nie za często, jak sami rozumiecie, bo się chłop rozbestwi i przestanie wynosić śmieci, a tego byśmy przecież nie chcieli).



Rok: 2007
Nos: Marc-Antonio Corticchiato
Nuty: lawenda, estragon, paczula, geranium, tytoń, tonka, wanilia

Ryc. 1-3. kadry z filmu "Pożegnanie z Afryką".

2013/07/09

Drzewko figowe

Aż się sama siebie boję! Poza czernią, brązem i szarością, odkrywam również uroki zieloności olfaktorycznej (czy jest na sali egzorcysta?). Kto by uwierzył! Czyli tak, jak obiecałam, dziś kolejny figowiec. Figowiec nie byle jaki, bo wyszedł spod ręki, a w zasadzie nosa, który niczego nie robi byle jak.  Fig Tree Sonoma Scent Studio.

Otwarcie jest mocno zielone, czyli znowu mamy miażdżone w palcach figowe  liście, rozłupywane gałązki, rozrywane na części niedojrzałe owoce, a nawet... łamany tatarak. Dodatkowo zaraz po aplikacji w tle cierpkiej i świeżej zieloności wyczuwalna jest dziwna goryczka i ziemistość, za która odpowiada wspaniała paczula. Niemniej po chwili wietrzeje. I pozostaje nam tylko zieloność.


Kiedy zieloność brzmi już wystarczająco długo, pojawia się pod nią dosłownie odczuwalny na języku kulinarny posmak. Wanilia. Ale niespecjalnie słodka ni zbyt puchata. Wanilia z tonką stają się coraz wyraźniejsze... i pojawia się powiew kokosa, ale też niemdłego i niesłodkiego. Kokos jest oczywiście zielony. I bardzo szybko znika. Po kolejnych kilku minutach zapach gęstnieje. Jest bardziej zawiesisty niż Philosykos Diptyque i zdecydowanie mniej kojarzy się z latem.

W końcu wyczuwalny staje się cedr, a moment po nim pojawia się piżmo, lekko - jak to często na mojej skórze - mydełkowe, ale dzięki temu nieodparcie kojarzące się z czystością. W ogóle im dalej w las (figowy), tym bardziej perfumeryjnie. Jest odrobinę bardziej słodko, kremowo, piżmowo, kobieco, zdecydowanie cieplej, a zieloność wytraca już swoją cierpkość.


O ile Philosykos nie zmienia się na skórze jakoś szczególnie i nie przechodzi błyskawicznych ewolucji, o tyle Fig Tree to zapach zmienny i wielowymiarowy. Dla ułatwienia: jeżeli Philosykos jest dobrze ułożoną panienką w zwiewnej sukience z koronki, to Fig Tree jest chodzącą po drzewach chłopczycą w rozerwanych na kolanach spodniach i rozdeptanych tenisówkach, która czyta pod drzewem Platona, a wieczorem zmywa z siebie kurz, zalepia plastrem rozbite kolana,  rozczesuje włosy, zakłada śliczną sukienkę w groszki i ze słodkim uśmiechem na ustach idzie na randkę ze swoim królewiczem.


Piszę to, zajadając się pysznymi, tureckimi suszonymi figami. Błoga rozpusta.


Rok: 2011
Nos: Laurie Erickson
Nuty: zielona figa, wanilia, cedr, paczula, tonka, piżmo

Ryc. 1. http://pender.ces.ncsu.edu
Ryc. 2. http://honestcooking.com
Ryc. 3. www.sonomascentstudio.com

Czy rozmiar ma znaczenie?

Podobno rozmiar nie ma znaczenia. A ponieważ kłótliwe ze mnie babsko i lubię podważać, co się da (poza jednym: nie lubię otwierać puszek, ekhem, coli, bo podważanie tego małego czegoś palcem kończy się najczęściej poważnym uszkodzeniem ręki, czyli złamanym paznokciem. Dramat!), skromnie śmiem twierdzić inaczej. Rozmiar ma znaczenie! Gdybym miała małe pudełko z próbkami do przetestowania, a tym samym niewiele zaległych recenzji, miałabym mały problem albo przynajmniej znikomy. Mam wielkie pudło z próbkami, że nie wspomnę o próbkach tak zwanych luzem, czyli mam bardzo w plecy (do tego leń i zaginiona wena), a tyle nęcących zapachów w koło, tyle chciejstw. Duuużo duuuużych chciejstw. Jednym słowem nie ogarniam. I czy ktoś ma się ochotę spierać, że rozmiar nie ma znaczenia...?

2013/07/08

Oda do figowca

Do tej recenzji (rozmiar XS) zabieram się już od dawna, tylko cały czas było mi nie po drodze. A na dodatek jakoś pisanie w ostatnich miesiącach mi nie szło (jak zwykle mogę winę zrzucać na brak weny, choć tym razem, ku zaskoczeniu wszystkich, jako przyczyny dodam jeszcze najzwyklejsze w świecie... lenistwo, no i wyjątkowo długie wakacje w międzyczasie, ale o tym - mam nadzieje - w niedalekiej przyszłości). Jednak dziś nadszedł ten dzień. Philosykos Diptyque EDT.




Pamiętam, kiedy pierwszy raz powąchałam tego figowca i w ogóle mi się nie spodobał. Krzywiłam nos (no dobrze, głównie walczyłam z mdłościami), bo nie cierpię kokosa, a tylko te nutę odczuwałam. Powtarzałam sobie, że nigdy więcej, że nie będę wracać ani ponownie próbować. No i co? Przemogłam się. Wróciłam i znowu spróbowałam. I od tamtej pory tak trwam sobie w błogim uniesieniu, rozważając zakup flakonu albo wersji solid (przepraszam wyczulonych językowo, ale jakoś, nie wiedzieć czemu, nie znoszę formy "perfumy w kremie").

Otwarcie jest pięknie zielone. Soczyste, odrobinę trawiaste, jakby w dłoniach gniotło się młode liście, rozcierało między palcami, próbowało się łamać elastyczne gałązki, a świeży sok plamił lekko opuszki. Nie wiem, gdzie ja ten mordujący mnie kokos czułam, bo choć czasem pojawia się jego delikatny podmuch w dalszych fazach, nie zabija, a podkreśla subtelną mleczność kompozycji.




Bo taka właśnie staje się ta kompozycja z czasem. Lekko mleczna, bez przesady, a nadal zielona. Nadal świeża. I coraz wyraźniej daje się wyczuć drzewną bazę. Nie żeby wióry sypały się na głowę, a belki spadały na stopy. Po prostu gdzieś tam pojawia się cedr, czasem jakby dosłownie jedna drzazga sandałowca.

To kolejny z tych zapachów, które rozwijają się spokojnie. Kompozycja lekko się wzbogaca, zmienia zaledwie odrobinę, nos wychwytuje delikatne niuanse, ale nie ma tu zmian o 180 stopni, nie ma szybkich zwrotów akcji. To jak czytanie książki na kanapie, a nie bieg przełajowy z przeszkodami.

Testowałam również wersję solid. Zapach jest identyczny, choć nie jest tak trwały, szybciej znika i trzyma się zdecydowanie bliżej skóry. Niemniej kusi mnie wielce, jak wąż Ewę. A w walce z pokusą nie pomaga to piękne czarne puzdereczko, w którym ukryta jest figowa piękność. Od razu włącza się chciejstwo, żeby zerwać to jabłko.


Uwielbiam nosić kompozycję Giacobetti latem - im upalniej, tym lepiej. Zapach odświeża, chłodzi i przenosi z betonu miasta na rajskie łąki, gdzie bosymi stopami miażdży się źdźbła traw, gdzie lekka bryza rozwiewa włosy, a słońce przebija się przez drgające liście wielkiego figowca, którego gałęzie uginają się pod ciężarem  owoców.





A jak dobrze pójdzie, następna recenzja też będzie figowa.

Rok: 1996
Nos: Olivia Giacobetti
Nuty: drzewo figowe (liście, drewno, owoce), cedr, nuty drzewne

Ryc. 1. http://thinkhebrew.wordpress.com
Ryc. 2. www.floridahillnursery.com
Ryc. 3 i 4. www.diptyqueparis.com