2013/09/29

Znowu bezsenność...

Bezsenność. Dopadła mnie gadzina tej nocy. W ogóle jakoś tak ostatnio czyha na mnie, otwiera mi paluchami powieki za każdym razem, jak tylko położę głowę na poduszce i zamknę oczy, odcina krążenie w odnóżach wszelakich, podkłada mi kamienie pod prześcieradło i wypycha nimi poduszkę, łazi za mną, z kwikiem przebiega pod nogami (najchętniej wtedy, jak coś niosę, na przykład gorącą herbatę), chowa się za kurtynką prysznica, wyskakuje jak koziczka z wanny, zachęca do wyścigów i doprasza się nieustającego myziania... a nie, te ostatnie wybryki to nie bezsenność, to Cheddar. 


Bezsenność po prostu sprawia, że jak tylko gaszę światło, robi mi się niewygodnie i przestaję być senna (no to łażę po mieszkaniu w towarzystwie zadowolonego z nocnego życia kota, czytam, piszę, sprawdzam, panie, co tam w polityce... Przyznaję się, zmyślam, tego ostatniego nie robię, bo jednak chciałabym kiedyś usnąć!). I tak mi robiła ta niedobra bezsenność koło pióra zeszłej nocy. A jak już dała sobie siana (tak grubo po trzeciej nad ranem), kot przejął pałeczkę. Postanowił mi śpiewać miłosne serenady i zrzucać wszystko, co leży na stoliku nocnym. Na dodatek, żeby niedziela była jeszcze przyjemniejsza (i zapewne dłuższa), obudziłam się wcześnie, niekoniecznie przytomna i niekoniecznie świadoma własnego imienia.

Kawa z rana - jedyne co mi przyszło na myśl. Taka w niemal półlitrowym kubku. I dzień od razu nabrał przyjemniejszych dla oka kolorów. A potem kilka kropli testowanego ostatnio zapachu, żeby jakoś dotrwać do następnej kawy. Bo mimo zawartego w nim nielubianego przeze mnie kokosa, jest jak dobrze wykonana resuscytacja.

Chyba już nikogo nie zdziwi, że to kolejny Odin. 10 Roam zaskoczył mnie. Wybucha mlecznym kokosem i ziarnami świeżej, średniopalonej kawy. Aromat kawy jest po prostu piękny, w pierwszych chwilach ma niemal paczulowo-czekoladową aurę. Zapach kokosa podoba mi się zdecydowanie mniej, bo go nie lubię, jednak doceniam jego mleczność połączoną jakby z odrobiną wanilii, gładkość, puszystość. I w sumie to on z tą kawą tak miło się komponuje, że można się nim i zauroczyć (sama nie wierzę w to, co piszę!). 


A jak spod tego kokosowo-kawowego akordu wysunie swoje małe, szpiczaste uszka pieprzowa, delikatnie pylista nuta podkręcona słodko-gorzkim szafranem, robi się tylko ciekawiej. Bo przyprawy tak pięknie sobie wirują, tańczą i podśpiewują cichymi głosikami. 

Kokos powoli słabnie, niemal znika, kawy też już niewiele, choć jeszcze raz na jakiś czas można znaleźć rzucone gdzieś ostatnie, małe, pokruszone ziarenko. Wolałabym, żeby trwała dłużej (nie tylko ze względu na nieprzespaną noc). No ale nic to. Bo oto staje przed nami ciemne, twarde drewno hebanowe, które już wcześniej starało się zaakcentować swoją obecność nieśmiałymi podskokami, i kamforowo-miętowe kadzidło. No na Odyna! Ta niby-miętowość mnie zachwyca! I chociaż kadzidło nie kopci się, nie strzela ogromnym kłębem w niebo, jest wielce przyjemne. Heban najpierw jest suchy, gorzkawy, pylisty, ale im dłużej trwa na skórze tym bardziej mięknie i wysładza się. Czasem przebiegnie też ździebko cedru, może wiórek sandałowca. W pewnym momencie wyczuwam niemal słodkie gwajakowe niuanse, tak podobne do tych z Gaiac M.Micallef czy Gaiac 10 Le Labo. I generalnie ta gwajakowa słodycz już niemal bez domieszek, tak sobie trwa i trwa, aż w końcu zgaśnie.


PS Kto zna dobre remedium na bezsenność?

Rok: 2013
Nos: Jean-Claude Deville
Nuty zapachowe:
Nuty głowy: szafran, liść pieprzu
Nuty serca: kwiat imbiru, kwiat kawowca
Nuty bazy: mleko kokosowe, heban, kadzidło

Ryc. 1. Cheddar I Wielki

2013/09/28

Minimalizm

Już nieraz wspominałam, że lubię muzea. Czuję się w nich zrelaksowana, wypoczęta, a przy okazji mam wrażenie, że robię coś dla siebie, że oglądam sztukę, którą uwielbiam, że w jakiś sposób rozwijam się, kształcę, zmuszam swoje leniwe szare komórki do wzmożonej pracy. A odkąd związana jestem z jednym z nowojorskich muzeów, czuję się dopieszczona do granic możliwości (bo nowe wystawy, bo szkolenia, bo darmowe wejścia do innych muzeów, bo wiele innych "bo"). Ponad wszystko jednak wielbię sztukę współczesną. I tak, przyznaję, jestem ogromną szczęściarą, ponieważ tutejsze muzea wręcz puchną od dzieł sztuki współczesnej, tym samym ekspresjonizmu abstrakcyjnego (który tak niby przypadkiem zajmuje od dawna w moim sercu najwięcej miejsca, jest moim numerem jeden ze wszystkich numerów jeden; zatem raj za życia jest możliwy!).

Zapewne spece w temacie mnie wyśmieją (oby wyszło im na zdrowie), niemniej ekspresjonizm abstrakcyjny jest dla moich oczu tym, czym perfumy są dla nosa. Źródłem nieustającego zachwytu, zachętą do skupienia się na eksponacie, gimnastyką dla szarych komórek i wyobraźni, spokojem, odprężeniem, nauką podziwiania całości, gotowego dzieła, a także ćwiczeniem w rozbieraniu go czynniki pierwsze (i nie jest istotne to, że zapachy abstrakcyjne nie są, że bardzo często w idealny sposób oddają rzeczywistość, w przeciwieństwie do obrazów dajmy na to Ada Reinhardta; chodzi mi po prostu o emocje, o nastrój, wrażenia). Jak niektóre zapachy, tak i pewne obrazy zachwycają swoją prostotą, szczególnie jeżeli chodzi o formę, ilość wykorzystanych składników/kolorów, fakturę.

07 Tanoke marki Odin to kolejny z tych zapachów, który zachwyca swoją prostotą, minimalizmem wręcz, a jednocześnie wyzwala takie bogactwo wrażeń, że głowa mała. Nie ma w nim wolt i agresywnych zmian, a przechodzenie między kolejnymi etapami rozwoju jest tak płynne, że niemal niewidoczne. Już na wstępie wyczuwalne są elementy serca i bazy, a z trwaniem zapachu tylko zmienia się ich gęstość i natężenie.

Na początku był imbir. Imbir świeży, pikantny, a jednak z lekko cytrynowym zacięciem. Byłby pewnie nudnym imbirem, gdyby nie odrobina ostrego, czarnego pieprzu, szczypta gałki muszkatołowej i goryczka z gorzkiej pomarańczy. Ta pikantność trwa kilka chwil, póki nie przewietrzy jej wydobywająca się już z bazy iglakowo-zielona sekwoja. 


Im dłużej na skórze, tym więcej sekwoi. Oczywiście, podszytej przyprawami i niemal kamforową nutą. Poszczególne składniki przenikają się, zacierają się między nimi granice, całość coraz bardziej zaczyna przypominać zapach Kalifornijskich lasów (z jednym małym dodatkiem: słodkawym gwajakowcem) i niemal widzi się nad sobą, ponad wiecznie zielonymi koronami drzew wspaniale niebieskie niebo. 


Ale kiedy ciemnieje, zapach lasu staje się intensywniejszy. Sekwoje robią się jeszcze bardziej czerwone, gwajakowiec pachnie gęsto i dymnie, gorzkawo, choć jednocześnie słodko (nie pytajcie, jak to jest możliwe, a uwierzcie mi na słowo),  paczula jest ciepła i sucha, a stróżki kadzidła snują się leniwie, wypełniając sobą przestrzeń. Nie jest to kadzidło kościelne, o nie. Zapach przypomina spalane zielone igły i świeże soki roślinne, żywice drzew.


A jak już niemal zapach gaśnie, do nozdrzy dolatują delikatne drgania suchej paczuli, sekwoi, gwajakowca i miękkiego, ciepłego piżma.

Dla mnie 07 Tanoke jest kolejnym z cudownych comfort scents. Tfu, wiem, brzydkie słowo, brzydkie, powinnam napisać "zapach-utulacz", "zapach-kocyk", "zapach-pocieszacz", ale on w sumie nie koi, nie pociesza, nie utula. On przez swoją urodę wywołuję błogi uśmiech na twarzy, sprawia, że z rozkoszy mruży się oczy i chcę się go nosić rano i wieczorem, w lecie i zimą, dziś i jutro*.



*Ważna uwaga! Moja definicja comfort scent jest pokręcona, a kręci się bardziej wraz z nadchodzącymi chłodami. Wszystko co drzewne, kadzidlane i oczywiście ciepłe w odbiorze, przynosi mi ukojenie. Najwspanialszy comfort scent wszech czasów to Black Tourmaline Oliviera Durbano, zatem miejcie to na uwadze, jak Wam się przypadkowo zachce kierować moim zakręconym jak Bolkowe trampki wpisem. 

Rok: 2011
Nos: Corinne Cachen
Nuty zapachowe:
Nuty głowy: imbir, gorzka pomarańcza, czarny pieprz
Nuty serca: gwajakowiec, kadzidło, gałka muszkatołowa
Nuty bazy: sekwoja, paczula, piżmo

Ryc. 1-3. Cudowne obrazy Marka Rothko znalezione w sieci. Przepraszam, że nie Cheddar, bo oczywiście jak zawsze bardzo by jego zdjęcia pasowały. No cóż, w końcu on pasuje do wszystkiego. Rzekłam!

2013/09/27

Wygoda

A kto powiedział, że dość na dziś? Teraz o czymś, co ostatnio nosiło mi się wielce przyjemnie. Dość obficie uraczyłam się tą piękną kompozycją z rana, a po kilku godzinach, kiedy niemal już zgasła na skórze, z ogromnym zadowoleniem czynność obfitego uraczenia się powtórzyłam (pewnie nikogo nie muszę przekonywać: czasem to, że zapach nie trwa na skórze w nieskończoność, to zaleta, bo jak miło otulić się kolejną jego porcją  bez zaburzania jego kolejnych etapów, bez tłamszenia kwitnących na skórze akordów). I tak sobie pomyślałam, że chyba najwyższy czas na notkę.

Mam nadzieje że wpis ucieszy moją przyjaciółkę Anię, która z własnej flaszki może się owym zapachem zlewać do nieprzytomności, czego w zasadzie można jej pozazdrościć. Czyli kolejny otulający zapach na wczoraj,  na dziś i na jutro.

Cytrusowe otwarcie jest po prostu bardzo przyjemne. Nie za kwaśne, nie za słodkie i niemusujące. Pewnie dlatego, że podbite niemal kremowym odcieniem yuzu i delikatną, drapiącą w nos i gardło goryczką. Nie spodziewałabym się, że takie akordy mogą mi się spodobać. Ale w przypadku Odin 08 Seylon wzbogaca je przebijająca już nieśmiało poświata nut bazy, a przede wszystkim pięknej wetywerii i miękkiego piżma.  A nawet piżemka. Zatem zapach jest delikatnie zielony, cytrusowy, przytulny, ciepły i lekko drzewny jednocześnie.


W końcu pojawia się coraz więcej goryczki. Piołun niestety nie smakuje absyntem, niemniej pięknie wcześniejsze akordy przyozdabia. Robi się błogo. I nawet tego absyntu od razu jakoś mniej brak. Pod tym co jakiś czas i zaledwie odrobinę daje się wyczuć gałkę muszkatołową, dzięki której kompozycja nie jest zbyt gładka i jednowymiarowa. Ale zapach najwspanialszy jest wtedy, gdy zaczyna pojawiać się nuta żywicznego kadzidła o lekko cytrynowym zabarwieniu, czyli elemi i mocniejsze aromaty drzewne podszyte miękko waniliowym benzoesem. I chyba nie muszę pisać, że właśnie ta faza zapachu jest według mnie najpiękniejszą? Ciepła, wygodna, bezpieczna. Niemal jadalna w swojej niejadalności. 


A jak się zapomni o tym, że się pachnie, zapach sam o sobie przypomni. Wystarczy delikatny ruch ręką, ledwo wyczuwalny powiew wiatru, a nawet nieznaczne przyspieszenie tętna  a znad skóry zaczyna unosić się przytulnie pachnący, miękki obłoczek. I od razu człowiek przestaje się dziwić, dlaczego tak siedzi z niemądrym uśmiechem na twarzy. To po prostu efekt odczuwanej przyjemności. 

Ja wiem, że w tej notce raz za razem powtarzam słowa "przyjemny", "przytulny" i różne ich odmiany, ale ten zapach po prostu taki jest. Nie chodzi w nim o agresywne nuty, o niszę nisz, o czernie czarniejsze od najczarniejszych czerni, płonące kościoły i mieszany w kotle asfalt. To zapach wygody, idealnego dopasowania, harmonii, spokoju, ciepła. Świetnie zrozumiem tych, którzy nazwą go swoją drugą skórą... a przynajmniej zapachowym przytulnym i przyjemnym kocykiem.


Rok: 2012
Nos: Philippe Romano
Nuty zapachowe:
Nuty głowy: yuzu, gorzka pomarańcza, bergamotka
Nuty serca: gałka muszkatołowa, elemi, piołun
Nuty bazy: benzoin, mech dębowy, wetyweria

Ryc. 1-2. Cheddar i zielone kocyki. A dlaczego znowu Cheddar? Po pierwsze, bo obiecałam, po drugie, bo dlaczego nie.

Błogie nicnierobienie

Albo mam zaniżony poziom oczekiwań tudzież przewysoką tolerancję i akceptację, albo wącham same piękności (nie wykluczam tej opcji, a wręcz przeciwnie, stawiam na jej zgodność z rzeczywistością), bo wszystko, co ostatnio testuję, mnie zachwyca. Mniej lub bardziej, ale zachwyca. Na fuje nie trafiam. Problem z tym jest taki, że w momentach zachwytu nie miałabym nic przeciwko powiększeniu kolekcji o flaszkę... lub dziesięć.  A tego w gruncie rzeczy bym nie chciała. Bo ja lubię mój własny prywatny minimalizm, jest mi z nim dobrze, uwielbiam swoje wyselekcjonowane flakony, soczki, którymi zlewanie się to sama przyjemność, olfaktoryczna orgia. I wiem, że teoretycznie nie potrzebuję nic więcej, bo mam i kadzidła, i drewna, i oudy, i paczule, mam nawet kwiaty i ambry. Teoretycznie...

Mogę sobie tak powtarzać, ale co z tego? Zlewam się potem zawartością kolejnych próbek i się zaczynam łamać. Serce bije mocniej i bach! Trafionam strzałą zapachowego amora. A jak nie zakochana, to chociaż po przyjacielsku poklepana po plecach.

Kompozycje Odin nie są może rewolucyjne ani kontrowersyjne. To nie ciężkie działa, to nie zagadki olfaktoryczne, nie dzikie zwierzęta, które chce się oswajać, a miłe kocyki, szale kaszmirowe, jedwabne, to ciepłe skarpetki, ba, nawet miękkie dresy, w których przyjemnie spędza się czas w domu, z książką w ręce, z winem lub gorącą herbatą... Błogość, relaks, upragnione nicnierobienie, spokój.

Odin 01 Sunda (kiedyś 01 Nomad) to własnie taki upragniony spokój w ulubionym fotelu, wygodnych ubraniach, z niezłą lekturą, smacznym napojem i nieinwazyjną muzyką w tle (bez względu na to, czy to muzyka poważna, jazz, czy death metal). I w moim przypadku jak najbardziej z rozkosznie mruczącym kotem na kolanach. Czyli to, co każdemu z nas się od czasu do czasu należy.


Początkowy akord nienachalnej bergamotki, miękkiego, a nawet lekko kremowego cedru od razu sprawia, że robi się cieplej.  I odrobinę leniwie, jakby wystawiało się twarz do słońca w niezbyt upalny dzień (w końcu nie chcemy poparzeń słonecznych). Pod powiekami robi się ciepło pomarańczowo, twarz delikatnie się ogrzewa, relaksujemy się, robimy się senni... No dobra, pobudka!


Już po kilku minutach pojawiają się zielone niuanse, stawiam na palmarosę. Nie za mocne, takie w sam raz. Pieprzna nuta jest tylko naszkicowana delikatną kreską, zaznaczona i to w zupełności wystarcza. Nie potrzeba tu grubej krechy czarnym węglem, całych garści łaskoczącego w nos pieprzu. Kremowy sandałowiec uwydatnia lekko migdałowy, waniliowy akord złożony z heliotropu i bobu tonka. Co jakiś czas stają mi przed oczami przepyszne lody waniliowe, lody z prawdziwej wanilii, w których dostrzec można maleńkie czarne ziarenka wyłuskane wprost z cieniutkiego strączka. Dosłownie czuję ich aromat i smak. 

A potem to już tylko hymn na cześć miękkich, kremowych drew, nie za słodkich waniliowych niuansów i miękkiego, puszystego, dającego poczucie bezpieczeństwa piżma. Wszystko jest perfekcyjnie wyważone, niczego nie ma za dużo, niczego za mało. Doskonała równowaga. 


Nos: Kevin Verspoor
Rok: 2009 (w 2012 zmieniono nazwę zapachu z 01 Nomad na 01 Sunda)
Nuty zapachowe:
Nuty głowy: jałowiec, cedr, bergamota
Nuty serca: palmarosa, czarny pieprz, heliotrop
Nuty bazy: bób tonka, sandałowiec, piżmo

Ryc. 2. Cheddar, czyli mój własny prywatny termofor stosowany na kolana, bez względu nawet na to, czy to mi się podoba, czy nie.

2013/09/20

Jesienna aura... a raczej jesienna ambra

Wiem, że ostatnio niespecjalnie rozpisywałam się o urokach wąchania, ale kichanie opanowało mój nos niepodzielnie i jakoś nie do końca wierzyłam swoim doznaniom. Mam jednak nadzieję, że te chwile to już dzieje minione. Bo chce mi się wąchać. I pisać.


A ponieważ za oknem robi się coraz zimniej... Co ja plotę, za oknem jeszcze do zniesienia, szczególnie jak się stanie w słońcu, ale mieszkanie zmienia się powoli w lodówkę. Czekam tylko, aż szron zacznie się pojawiać na ścianach, a oddech zamieni się w kłęby białej pary (zacznijcie się o mnie martwić, jak będę też rzucać w koło "I see dead people"). Raju, koszmarna wizja! Zatem: ponieważ zaczynam marznąc, szukam perfumeryjnego ocieplacza. Ambry dobrze się noszą jesienią. Ale ponieważ ciężko znoszę ambry, dopiero się ich uczę, powoli...

Jakiś czas temu zamówiłam kilka próbek ambrowych kompozycji. Wiem, że jednej nigdy raczej nie opiszę - po jedynym teście zabiła mnie ogromną ilość tuberozy i oddałam fiolkę komuś, kto zapach docenił, a nawet w tempie błyskawicznym zakupił cały, piękny flakon (ten, kto pomyślał, że do Balmain Ambre Gris piję, ma rację). Pozostałe czekają na swoją kolej. Niektóre już się nawet doczekały.

Jest jeden moment w rozwoju zapachu Ambra Omnia Profumo, który w zależności od dnia, humoru, aury zmienia się i raz nęci, raz lekko wykrzywia nos. Bo pierwszy pomarańczowo-ambrowy akord jest wielce przyjemny dla nosa. Pomarańcza jest soczysta, aromatyczna, słodka, a ambra miękka, łagodna. Od razu wyczuwa się też słodką zapowiedź wanilii. Ale po kilku minutach następuje ewolucja, która w czasie kolejnych testów przeskakuje między dwoma ekstremami. Niekiedy zaczynam czuć zawartość dawno nieczyszczonej popielniczki, dodam, że zawartość tę zalano wodą. Wielce drażniąca nuta - lawenda. Czasem czuję piękne pole zawieszonych na zielonych nóżkach fioletowych główek, kiwających się raz w prawo, raz w lewo w rytm kolejnych podmuchów wiatru. Piękna nuta - lawenda. I bądź tu człowieku mądry i pisz wiersze! Albo bloga! Ta lawenda do szału doprowadza. Nie muszę dodawać, że opcja druga jest zdecydowanie milsza dla nosa i nosi się ją na skórze o całe niebo lepiej. A jak jeszcze w tle zadźwięczy kadzidło, to już niemal pełnia szczęścia.


W sercu zapachu zdecydowanie łatwiej wyczuć kwiatowe nuty - geranium. Pięknie układa się na balsamicznym blejtramie. Ale dość szybko znika. Ciekawe brzmienie ma w tej kompozycji labdanum. Jest balsamiczne, cieliste i choć - w pierwszych chwilach trwania zapachu na skórze - w połączeniu z lawendą-mokrym popiołem przybiera zaskakująco brudny odcień, lekko nieświeży, czyli niekoniecznie najpiękniejszy, to w parze z lawendą porastającą całe pola w Grasse jest bardziej żywiczne, pięknie dymne i skórzaste. I takie pozostaje niemal do końca, bez względu na to, jak na początku ułożyła się  lawenda. 

Kadzidło, choć ciche, trwa niezmiennie, wypełniając tę błogą mieszankę aromatów przestrzenią. Tylko skąd te migdały? Migdałowa nuta jest... no po prostu jest wyjątkowo przyjemna. Szczególnie, że wraz z wanilią i puchatą ambrą tworzy akord otulający, niemal dający poczucie bezpieczeństwa. Do tego stopnia odpowiada mi Ambra, że chętnie przygarnęłabym ten pięknie leżący w dłoni okrągły flakon. Oczywiście, z zawartością.


Rok: 2008
Nos: 
Nuty zapachowe: pomarańcza, bergamotka, geranium, kadzidło, lawenda, paczula, wanilia, labdanum, opoponaks, ambra

Ryc. 1. znalezione gdzieś w sieci, niestety, źródła nie pamiętam

2013/09/06

Gdzie ona, gdzie?

Kiedy po raz pierwszy wącham perfumy, a potem je testuję, nie patrzę na skład, a staram się odgadnąć poszczególne składniki, wyłapać je, wyłuskać. No bo to cała frajda. A przy okazji jaka radość, gdy z łatwością (mniejszą lub większą), rozpoznaję kolejne brzmienia. Niby oczywista oczywistość. Często robię też notatki, żeby zapamiętać pierwsze wrażenia, poszczególne nuty, akordy. A potem dopiero sprawdzam podane przez producenta nuty i zachwycam się (albo i nie) umiejętnością (tudzież jej brakiem) mojego drogiego, sterczącego z twarzy nosa do właściwego rozpoznawania tego, co zostało mu zaserwowane pod nos.

Wszystko pięknie, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Ale jak łatwo się domyślić, czasem (na szczęście rzadko) to co czuję, nijak ma się do tego, co czuć powinnam (zaznaczam, że i tak to, co czuję, jest dla mnie ważniejsze niż jakieś rozpiski producenta, bo przecież każda skóra reaguje inaczej, podbija inne nuty, tłamsi kolejne). I pisząc "nijak", naprawdę "nijak" mam na myśli. 

I ostatnio miałam właśnie taki mały zgrzyt. Nawet nie mały. Zapodałam sobie dawkę odpowiednią Vetiver Fatal Atelier Cologne i... i przez chwilę myślałam, że albo ktoś mi podmienił fiolki (chochlik jakiś wredny), albo w sklepie do atomizerka przykleili mi niewłaściwą metkę. Ale nie, to nie pomyłka.

Jednak zanim do rzeczy: założyciele Atelier Cologne, Sylvie Ganter i Christopher Cervasel, obrazują każdy zapach króciutką opowiastką. Ta dla Vetiver Fatale brzmi tak: 

"He was alerted immediately and called on the case, another diamond stolen mysteriously. The moment he opened the dossier, a smile sparked in his deep eyes as he recognized her signature mark. He took one of his passports, burned the file and began the pursuit. This time she wouldn't get away..."


Czyli mamy policjanta, w założeniu, nieziemsko przystojnego policjanta, zakochanego w złodziejce. No cóż poradzić, chemia!

Vetiver Fatal z wetywerią ma tyle wspólnego, co ja z Ryszardem Lwie serce. Czyli niewiele, bardzo niewiele. Otwarcie jest cytrusowe, słodkawo-cytrusowe z tylko odrobiną zielono-ziemistej wetywerii w dosłownie pierwszych sekundach. Od razu wyczuć też można łagodny cedr i... kokos. W pierwszej chwili pomyślałam, że jak nic wącham kolejną wersję drzewka figowego z laktonowo-kokosowymi niuansami i zaledwie kilkoma zielonymi listkami zerwanymi prosto z najniżej wiszącej gałęzi. Aromat jest słodkawy, mleczno-kremowy.

Im bliżej serca, tym więcej słodkich owoców: nabrzmiałych od soku śliwek i mocno dojrzałych fig, że o łagodnych, słodkawych cytrusach nie wspomnę. Albo mój nos jest przewrotny, albo to wina mojej skóry, ale wetywerii nie ma tu nawet jednego źdźbła, choćby i suchego. Jedyne zielone elementy układanki to liście fiołka, które poza zielonym, lekko wodnistym halo stroją się w pudrowe woalki.

No nic, czekam na bazę, bo przecież oud. Jaki oud? Nie ma nawet kropli! Czyli jak łatwo sobie wyobrazić zawód potęguje się z każdą mijającą chwilą. Na szczęście cedr jest całkiem przyjemny i delikatne, miękkie, kremowe owoce, a jak się naprawdę mocno wwącham w skórę, to wreszcie jestem w stanie wyczuć to jedno, marne ździebełko upragnionej wetywerii, ale dosłownie jedno, liche takie i rozmoczone. Przy kolejnym wwąchiwaniu znika. Jak ta złodziejka, co ja ściga policjant. No nie wiem, może "nie chodzi o to, by złowić króliczka, ale by gonić go"...?

I nie mogę zwalczyć swojej wyobraźni. Bo wąchając Vetiver Fatal zamiast policjanta przystojnego, o ciele Adonisa i spojrzeniu topiącym niewieście serce, widzę co najwyżej takiego:


I szczerze, gdybym nie nastawiała się na bardziej wetyweriowe szaleństwo, nawet by mi się zapach mógł spodobać. Ale zawód robi swoje, a jak jeszcze nie znalazłam w kompozycji oudu, który powinien tam być, to już w ogóle kręcę nosem. I tym miłym akcentem kończę na dziś.  


Rok: 2012
Nos: Jerome Epinette
Nuty zapachowe:
Nuty głowy: bergamotka, sycylijska cytryna,  gorzka pomarańcza
Nuty serca: kwiat pomarańczy, liście fiołka, figa
Nuty bazy: wetyweria, cedr, oud


2013/09/05

Oblec się w purpurę

Pewnie większość z czytających zdziwi się, gdy napiszę, że zapach, o którym jest dzisiejsza notka, podoba mi się. Tak. Choć drew mało, agaru brak, a kwiatów pełno. Podoba. Nie na tyle wprawdzie, żeby marzyć o mililitrach, ale by z przyjemnością (sporą) otwarcie obwąchwiać wewnętrzną stronę własnego łokcia, nawet w miejscach publicznych i przy świadkach. Toteż pisząc, zaciągam się ponownie. I jeszcze raz.

Nie powiem, pewną zachętą do testowania było magiczne słowo zawarte w nazwie, czyli - nie chce być inaczej - "black". Jednakże sam zapach czarny nie jest. Mój nos się upiera, że kompozycja jest zdecydowanie purpurowa, a że do wyjątkowo asertywnych jednostek nie należę, czasami przynajmniej (szczególnie gdy przeciwnikiem jest mój własny narząd węchu), z nosem się nie kłócę, a przyznaję mu rację. Życie jest wtedy o niebo łatwiejsze.

Black Orchid Toma Forda mogłaby pachnieć Dita Von Teese w dniu swojego ślubu z Marilynem Mansonem. Porcelanowa karnacja, perfekcyjny makijaż, szczególnie krwistoczerwone usta, ciężkie drapowania niezliczonych metrów purpurowej materii ślubnej sukni, niebotycznie wysokie szpilki, przypominające niejeden eksponat z kolekcji fetyszysty. Mogę sobie wyobrazić, jak przez pierwsze chwile, zaraz po tym, jak obficie skropiła szyję i nadgarstki Black Orchid, otaczała ją ciężka, odurzająca chmura jaśminu, narkotycznego ylang-ylang, połączonych z ostrym brzmieniem bergamotki i cytryny na drażniąco fizjologicznych czarnych porzeczkach oprószonych kilkoma okruchami czarnej trufli. Zapach jest gęsty od kwiecia, dosłownie natarczywy. Ylan-ylang nabiera niemal plastikowo-chemicznego posmaku.


Ale im dłużej na skórze, tym łagodniejsze stają się te agresywne nuty. Ciężkie białe kwiaty ustępują powoli miejsca przyprawom, waniliowym chmurkom, puchatym, miękkim, lekko kremowym i wodno-przestrzennemu lotosowi, dzięki któremu zapach nabiera pewnej lekkości, kolejnego, bardzo ciekawego wymiaru. Pojawia się też pudrowa warstwa kwiatowa, nie za mocna. Wszystko jest wyważone, każdy element jest na właściwym miejscu, brzegi są gładkie, nic nie uwiera. 


A kiedy coraz wyraźniejsza staje się baza, jest tylko lepiej. Miękkie, kremowe drwa, kakaowa paczula i gorzka czekolada z waniliowo-ambrowym nadzieniem. I żeby było przewrotniej, te jadalne nuty tak naprawdę jadalnymi nie są. I nieważne, że z każdą mijającą chwilą wanilia jest coraz wyraźniejsza. Gdzieś tam w tle smuży łagodnie kadzidło, a raczej kadzidełko. Delikatny, pojedynczy słupek białego dymku. Tak mały, że ledwo wyczuwalny.


To nie są perfumy dla kobiety, która chciałaby się ukryć w kącie i udawać, że jej nie ma. Nie dla szarej myszki, która nie wie, co to asertywność i wściekłe tupnięcie nogą. To krzyczący zapach dla kobiety fatalnej, pewnej siebie i bardzo luksusowej. Kobiety, która nie musi pracować, walczyć o przetrwanie, martwić się o jutro. Wystarczy, że kiwnie małym palcem, że zaledwie pomyśli o swoim kolejnym kaprysie, a rzesze mężczyzn zahipnotyzowanych jej spojrzeniem, jej zgubną dla nich aurą, bezkompromisowością i silną osobowością będzie się zabijać o pierwszeństwo spełnienia jej każdego, najdrobniejszego, marzenia, a nawet najbzdurniejszej zachcianki, za co najwyżej posłany ręką pocałunek krwistoczerwonych ust.

I choć dla mnie ten zapach mimo wszystko pozostaje zbyt kwiatowym, mogę sobie wyobrazić, jak z rzadka kilkoma kroplami raczę się na wieczorne wyjście, wpinam we włosy kwiat czarnej orchidei, pokrywam usta czerwienią i przyodziewam długą suknię z kilku warstw purpurowego, ciężkiego jedwabiu... Gdybym tylko taką suknię miała.


Rok: 2006
Nos: nosy z Givaudan
Nuty zapachowe:
Nuty głowy: jaśmin, gardenia, ylang-ylang, bergamotka, cytryna amalfi, mandarynka, czarna porzeczka, trufle
Nuty serca: przyprawy, nuty owocowe, lotos, orchidea
Nuty bazy: wetyweria, sandałowiec, paczula, wanilia, czekolada, ambra, kadzidło

2013/09/04

Szafranowe otwarcie

Zawsze trudniej zabrać mi się do pisania po przerwie. Nawet bardzo krótkiej przerwie. Słowa nie przychodzą tak szybko, jak zawsze, myśli nie kleją się, jak powinny, obrazy są zamazane, niewyraźne, klawiatura staje okoniem i podstawia jedne literki na miejsce innych (przynajmniej tak tłumaczę sobie te wszystkie irytujące literówki, pominięte znaki i braki kropek, tudzież ogonków). Niemniej, miło było odpocząć, od komputera przede wszystkim, bo tak się pod koniec tygodnia zaczytałam w kolejnych tomach "A Song of Ice and Fire", że zapomniałam o tym, co się dzieje wokół mnie. Oj, błogo było, błogo, mimo ciężkich jak wór cegieł tomów i każdego kolejnego obszerniejszego od poprzedniego, a mnóstwo przyjemności nadal jeszcze przede mną, jupi! (Nadganiam lekturę, bo zaczęłam oglądać serial na podstawie tej sagi, a zdecydowanie wolę jedyną słuszną kolejność: najpierw książka, potem film). Czyli amerykański długi weekend uznaję za wielce udany. Tak święto pracy to ja mogę celebrować.

A przy okazji, jak już ułożyłam się wygodnie na mojej wielkiej kanapie z książką w ręce i kolejną filiżanką rozpieszczającej kubki smakowe kawy (mój pan połówek robi najlepszą kawę na świecie!) (a pewnie, że się teraz podlizuję, przecież muszę na te kawę jakoś "zasłużyć", bo inaczej sama będę sobie musiała ją robić, a to już nie to samo, bo moje dzieło tak dobre jak mężowe nie jest), różne aromatyczne mikstury lądowały na skórze wnętrza mojego łokcia, bo wąchanie jest równie boskie, jak czytanie. I były oudy, i kadzidła, i drewna i tak sobie wirowały, i unosiły się, i mamiły nozdrza. 

Jako że podczas ostatniego potupania do butiku Atelier Cologne zdobyłam próbkę Gold Leather, właśnie to najczęściej parowało z mojej skóry. Otwarcie jest zaskakujące. Lampka koniaku, dużo gorzkiej, soczystej pomarańczy, ziołowa nuta, lekarstwiany, odrobinę kwaskowy, skórzasty oud, kilka rzemyków i... całe wirujące obłoki lekko gorzkawego, ciemnopomarańczowego jak późno popołudniowe słońce szafranu. Nigdy wcześniej aż takiej dawki tej najdroższej przyprawy świata w perfumach nie doświadczyłam.


Kolor tego zapachu jest dokładnie połączeniem kolorów poszczególnych jego składników. I nawet nie wiedząc, co za ingrediencje otwierają tę kompozycję, przed oczami nadal wirowałyby plamy pomarańczowe, złote, żółte i rudoczerwone. W powietrzu wisi obietnica cudownego oudu - można wyczuć lekarstwiano-balsamiczne gęste krople, które dodatkowo potęgują gorzkawą nutę szafranu i gorzkiej pomarańczy.

Po kilkunastu minutach ziołowa nuta w tej kompozycji staje się głośniejsza, listki bylicy wyglądają coraz dorodniej i zaczynają przysłaniać szafranowe słupki. Jednak dopiero pojawienie się eukaliptusa, który sprawia, że zapach staje się przestrzenny, kamforowy i przy każdym kolejnym wdechy mocniej udrożniający górne drogi oddechowe, tłumi szafranową nutę niemal całkowicie. I przypuszczalnie mogłoby mnie to w końcu zmęczyć, gdyby nie mocno dojrzała śliwka o ciemnofioletowej skórce i niemal pomarańczowym, soczystym, słodkim wnętrzu. Tak aromatyczna, że chciałoby się ją zjeść. I nieważne, że kompozycja sama w sobie nie jest jadalna, bo ma się wrażenie, że spomiędzy tych niejadalnych brzmień można wyłuskać dorodny owoc, wgryźć się w niego i cieszyć się cieknącym po brodzie i palcach gęstym, lepkim, słodkim sokiem.


Szafranowy akord prawie znika. Prawie. Bo choć zaczynają tłumić go inne elementy zapachowej układanki, jego barwa zaczyna się zmieniać i coraz bardziej przypomina kłącze irysa. Zaledwie jeden mały okruch. Do tego dochodzi delikatna skóra - miękka i w dość jasnym kolorze. Nie za dużo, w sumie w sam raz (choć nie przeczę, osobiście wolałabym więcej). Oud nie jest w tej kompozycji oudem-zabójcą (przypuszczam, że to "wina" użycia syntetyku, a nie składnika naturalnego), choć jego zapowiedź w otwarciu była obiecująca, niemniej jest wyczuwalny, nadaje kompozycji głębi, dodaje kolejne wymiary. A poza tym trochę cedru i odrobina gorzko-słodkiego gwajaka. Drzewna baza nie jest porażająca ni agresywna. Jest za to bardzo przyjemna i trwa naprawdę bardzo długo. 

Gold Leather mógłby pachnieć podróżnik-poszukiwacz nowych przypraw, nowych smaków, który dzień zaczyna kilkoma kroplami szlachetnego alkoholu, a potem przenosi się z miejsca na miejsce, by znaleźć doskonały szafran na jednym z suków, a na drugim końcu świata kamforowy eukaliptus, Podróżnik, który w opuszczonym sadzie zrywa z drzew dojrzałe śliwki i naciera się agarowymi attarami zamkniętymi w drewnianych szkatułkach przechowywanych w skórzanej torbie. Po prostu zadowolony z życia człowiek.


Rok: 2013
Nos: Jerome Epinette
Nuty zapachowe:
Nuty głowy: gorzka pomarańcza, szafran, rum
Nuty serca: śliwka, bylica, eukaliptus
Nuty bazy: gwajak, cedr, oud, skóra

Ryc. 2. www.ilewazy.pl