2013/08/27

Quoth the Raven, "Nevermore"*.

Są zapachy na tej ziemi, o których nie śniło się nawet filozofom.  Zapachy o zadziwiającej mocy, zapachy osnute legendami. O jednym z nich czytałam, że przeraża, że przerasta,  że jest potężny. A że mędrca szkiełko i oko silniej mówi do mnie niż czucie i wiara, to wygrzebałam z piekielnych czeluści mojego pudła z próbkami właściwą fiolkę i wzięłam ją na warsztat... znaczy wewnętrzną stronę łokcia. Bo ja z tych, co nie wierzą na słowo, sami muszą sprawdzić, rozgrzebać, przeanalizować i rozłożyć na czynniki pierwsze (czasem ze złożeniem z powrotem mam problem, no ale dajmy na to zegarek - po mojej sekcji już niemal w proszku - zawsze można oddać do zegarmistrza). I od razu mogę potwierdzić. Zapach jest potężny. Potężny przez duże "P".

Incense Normy Kamali zaczyna się jak "Kruk" Edgara Allana Poe: siedzisz nad starymi  księgami zawierającymi tajemnice zapomnianej magii, jest grudzień, północ, czyli godzina mar. Twoje serce cierpi po stracie ukochanej Lenory. Nagle słyszysz stukanie, sprawdzasz, kto to. Nikogo nie ma. Znowu pukanie. Przestajesz wierzyć swoim zmysłom, ale ponownie sprawdzasz. Nikogo. Zaczynasz odczuwać strach. W końcu do pokoju wlatuje kruk. Ponury, czarny, tajemniczy. I ze zdziwieniem patrzysz na niego. Starasz się przezwyciężyć obawy i pytasz kruka o imię. A ten niespodziewanie odpowiada: Nevermore. 




Takie jest otwarcie: czarne, ciemne, brudne, niemal kwaśne i lepkie. Magiczne, jak te stare księgi, i o podobnej druzgocącej mocy. Nie wierzysz, że Incense tak może pachnieć. Gdzieś wewnątrz Twojego ciała zaczyna rodzić się panika. Niemal pojawia się zalążek strachu. Gęste, lepkie, gorzkie żywice, brunatne, ciemne, mroczne, pogańskie kadzidła. I popiół. Nagle kompozycja wykrzykuje gęstym labdanum: Nevermore.




Po krótkiej chwili spod tego brudnego labdanum do Twoich nozdrzy dobiega cienka strużka srebrnego kadzidlanego dymu, na ułamek sekundy przypominasz sobie, że w mitologii kruk był świętym ptakiem, posłańcem bogów, symbolem słońca i świtu. Jednak ta wzniosła, czysta nuta nie trwa długo i zapach znowu przyobleka się w czerń grudniowej nocy, jak cień kruka padający na popiersie bogini Pallas.


I obraz Poe zaczyna mieć sens. Kruk jako ulubiony ptak Apollina, opiekuna wyroczni delfickiej. Bo do tego momentu Incense Normy Kamali to opary buchające prosto z trzewi ziemi, opary brudne i gryzące, w których Pytia doznawała swoistych wizji. Wizji nadchodzącego szaleństwa.


I to szaleństwo zaczyna Cię ogarniać. A dokładnie wtedy, w którym pragniesz balsamu mekka (z balsamowca właściwego, bliskiego kuzyna, a nawet brata balsamowca mirry), by uleczyć swoje cierpiące po utracie Lenory serce, w Incense wybucha niemal sucha, złota mirra, tak podobna do tej z L'Eau Trois Diptyque. Choć zapach przestaje być tak czarny, robi się łagodniejszy, spokojniejszy, ba, nawet miększy, szaleństwo już zbyt mocno zapuściło w Twoim ciele korzenie. Bo tu do nozdrzy dociera gorzki, duszący niemal palony kmin. Kruk nie jest wysłannikiem niebios, a szatana. Jest ciemny i złowróżbny. 


Ale czy na pewno? W pewnym momencie Incense po prostu uspokaja się, mięknie, łagodnieje. Nadal barwa kadzidła nie jest sakralna, nadal labdanum zadziwia nieustającą mocą i powagą. Krucze pióra stają się coraz jaśniejsze, aż w końcu białe. I tylko jego czerwone oczy...

"I wciąż w oczach mu się żarzy demoniczny blask lichtarzy"**


Baza Incense jest łagodna. Odrobina miękkiego sandałowca, ciepła, sucha mirra, kilka igieł iglaków, słodkawy opoponaks i niemal półpłynne labdanum. Wreszcie opuszcza Cię obawa, ogarnia Cię spokój. Bo w końcu w tym szaleństwie jest metoda.




* Cytat z "The Raven" E.A. Poe.
** Cytat z "Kruka" w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka.

Rok: 1983
Nos: ?
Nuty zapachowe: labdanum, żywica kopal, żywica sosnowa, mirra, galbanum, kmin, pieprz, kardamon, cynamon, sandałowiec, opoponaks, elemi, żywica świerkowa 

Ryc. 2-4. Ilustracje Gustave'a Dore do wiersza E.A. Poe "Kruk"  www.artsycraftsy.com/dore_raven.html

2013/08/26

It's alive!

Jestem w agarowym ciągu. Nie wiem tylko, czy to jeszcze kogokolwiek dziwi. Marzy mi się dokupienie czegoś do agarowej kolekcji, czegoś, co sprawi, że zapachowo zatracę się choć na moment, a potem będę śnic o ulubionych nutach, aż w końcu poddam się i potupię do sklepu, by nabyć drogą kupna flakonowe szaleństwo.

Zatem dzielnie szukam, czytam nuty, testuję, sprawdzam, szukam dalej, znowu testuję i tak w kółko. Nie żeby mi to jakoś przeszkadzało, nie, a wręcz przeciwnie. Towarzysza niedoli zwanej życiem przestało już dziwić wieczne niuszenie i obwąchiwanie łokci. Już nawet się przyzwyczaił do tego, że w wąchanie również został zaangażowany (czy tego chce, czy nie), choć jego opinia sprowadza się najczęściej do "fuj" i "takie Twoje", co czasem mam wrażenie bywa jednoznaczne (ale bestia się do tego nie przyzna, choćby go przypalali) i "nic nie czuję". Od czasu do czasu padnie też "fajne!", ale nie za często.

Ostatnio testowałam kilkukrotnie Histoires de Parfums Edition Rare - Petroleum i długo zastanawiałam się, co o nim tak naprawdę myśleć, bo zawarty w tej kompozycji oud jest jednym z dziwniejszych i... ciekawszych. 

Z zaskoczenia pisnęłam, gdy pierwszy raz wylałam co nieco z próbki na skórę. Chmura ozonu, całe jego morze, a nawet ocean i wyjątkowo ciemny, gesty, brudny, ziemisty, brzydki, dymny i przypominający spaloną skórę oud. A do tego kropla bergamotki. Nic tylko strzelające w koło pioruny, strzelające zdecydowanie w jakąś tkankę żywą. Niesamowite połączenie! Brzydkie, odpychające i magnetyczne, hipnotyzujące jednocześnie.




Tak, początek to zdecydowanie twór doktora Frankensteina, tym bardziej, że po chwili wszelki brud i dym znikają, zostaje ozon, drzewny oud, a do tego towarzystwa przyłączają się mocno zwierzęcy cybet i skóra, choć ta skóra przypomina bardziej skajową tapicerkę starych PKSów, której "aromat" do tej pory przyprawia mnie o zaczątki choroby lokomocyjnej.




Na szczęście skaj nie trwa wiecznie, nuty animalistyczne wychodzą po angielsku, oud jest piękny i suchy, ozon aż gesty i nagle pojawia się coś pudrowego. Domyślam się, że to kolejne wcielenie aldehydów, które mogą przybierać postać irysa tudzież fiołków. I im dłużej wącham i analizuję poszczególne akordy, tym wyraźniejsza wydaje mi się paczula, tak fiołkowo podobna do tej z Patchouli M.Micallef. Gdzieś tam też zakwita maleńka różyczka, nie za duża, jasnoróżowa, na cieniutkiej łodyżce. Potwór przechodzi operację plastyczną i nabiera nieco ogłady.




Z czasem zapach tylko pięknieje. Ozon przestaje być tak męczący, oud pozostaje suchy i drzewny, a na skórze wykwita balsamiczna ambra. Odpowiednia dawka piżma sprawia, że zapach coraz bardziej kojarzy się z czystością, delikatnością.  W pewnym momencie czuję, jakby ta kompozycja była bańką mydlaną, którą ktoś wydmuchuje przez rurkę, pozwala jej przez chwilę szybować, w końcu przekłuwa, a maleńkie mydlane kropelki rozpryskują się na wszystkie strony. 




Końcówka zapachu jest zdecydowanie kobieca - delikatna, kwiatowo-pudrowa, miękka. Długo utrzymuje się na skórze, ale projekcja jest raczej niewielka. 



Rok: 2011
Nos: Gerald Ghislain
Nuty zapachowe: oud, bergamotka, aldehydy, ambra, cybet, skóra, paczula, piżmo

Ryc. 1. Boris Karloff jako potwór stworzony przez doktora Frankensteina w filmie "Frankenstein" z 1931 roku w reż. Jamesa Whale'a.
Ryc. 2-3. Kadry z filmu "The Skin I Live In" ("La piel que habito") z 2011 roku, w reż. Pedro ALmodovara.

2013/08/23

Testowanie synchroniczne

Dziś znowu figowo i znowu na temat Philosykos Diptyque. Tym razem jednak będzie o obwąchiwaniu raz prawego, raz lewego ramienia, czyli krótkie porównanie wersji EDT i EDP.

EDT jest od początku bardzo zielona, soczyście zielona, zielono-gorzka, zieloność aż świdruje w nosie - rozcierane w palcach liście, niedojrzałe jeszcze owoce, łamane młode, elastyczne gałązki i sok płynący po palcach, sporo trawy i wręcz zielonego iskrzenia na skórze. Natomiast otwarcie EDP jest bardziej subtelne, od razu głębsze, mniej świeże, mniej zielone, spokojniejsze, bardziej drzewne, niemal lekko orzechowe, a jeżeli wyczuwa się owoce, to te bardziej dojrzałe, słodsze. Zapach jest cieplejszy, miękki.


Im dalej w las (figowy, oczywiście), tym w obu przypadkach bardziej drzewnie, niemniej EDT nadal ma zieloną barwę. Można również zauważyć, że im dłużej EDT się rozwija, tym bardziej przypomina otwarcie EDP.

Na mojej skórze wersja EDT skrzy się, błyska, a EDP trwa przyczajona, przytulona niemalże. Nie ewoluuje jakoś szczególnie (podobnie EDT), po prostu z czasem staje się coraz bardziej drzewna. Trwałość obu wersji jest podobna, jednak - o dziwo - EDT trzyma się dłużej i zdecydowanie wyraźniej. EDP pozostaje przyskórne.


Nie ma wątpliwości, że obie wersje spłodził ten sam nos. Są do siebie bardzo podobne. Różnica jest tylko w wieku pociechy - EDT to umorusany trawą urwis, który wspina się na drzewa i podkrada sąsiadom niedojrzałe owoce, a EDP to starszy brat, grzeczny nastolatek, który spokojnie siedzi pod drzewem i czyta książki.

Nos: Olivia Giacobetti
Nuty zapachowe EDP: liście figowe, nuty drzewne, cedr

2013/08/19

Trzy recenzje na trzecie urodziny - cz. III

Urodzinowych zmagań część ostatnia, co chyba bardzo Was cieszy, bo ileż można zanudzać (a zanudzanie nieźle mi dziś idzie, oto dowody: pierwsza świeczka, druga świeczka). Zatem dmucham  trzecią świeczkę i nurzam się w oparach ostatniego na dziś agaru.

Tym razem oud niezwykły, ale dla mojego nosa nie ma oudów zwykłych - wszystkie są wyjątkowe, nawet kiedy powielają utarte schematy agar plus róża. Jednak ten, choć jest agarem bezróżanym, ma niespodziewanie dziwny kolor i to sprawia, że najpierw nie chcę uwierzyć własnemu powonieniu, a w końcu z uporem maniaka węszę każdy oudowy krok. Ale o tym we właściwym momencie.

Nie takiego otwarcia się spodziewałam po Oud Francisa Kurkdjiana. Kwiatowo-cytrusowe, otulające łagodny, cichutki oud, który bardziej przypomina cienki, miękki zamsz niż grubą, niemal spalaną w ogniu skórę (aż chce mi się mruczeć na samą myśl o mocnym, ciężkim agarze). Nie jest gęsty, nie jest oleisty, nie ma ciemnych odcieni. Jest miękko, łagodnie, upojnie i... Chciałabym coś dodać  ale niestety jedyne co ciśnie się na usta, znaczy opuszki palców, to niestety stwierdzenie, że brakuje mi tu oudu agresywnego. 


Za cytrusową nutę odpowiada prawdopodobnie elemi, natomiast za kwiatową... sam oud. A dokładnie oud z Laosu (oud wietnamski ma zdecydowanie bardziej zwierzęcą barwę). Na szczęście na pluszowym niemal zamszu rozsypano ciut świeżo zmielonego pieprzu (kolejna barwa elemi), zatem odrobinę wierci w nosie.  I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt, że oba składniki - agar i pieprz - mają barwę... różową. Różową! Na szczęście ten róż z czasem ciemnieje i przestaje być uroczy, słodki. Jest coraz lepiej, coraz bardziej agarowo. Zamsz staje się twardszy, bardziej sztywny i zamienia się w delikatną skórkę, której zapach podkreśla delikatny aromat szafranu. Nos nieustająco węszy, tropi każdą kolejną zmianę brzmień.

I to jest najpiękniejszy moment, w którym moja ulubiona nuta jest najwyraźniejsza. I gdyby wyekstrahować oud dokładnie w takiej postaci z kompozycji Kurkdjiana, byłby oudem niemal idealnym, nęcącym zmysły, uzależniającym


Jest też coś ciekłego w tej kompozycji. Jakby dotykało się płynącej z kranu gorącej, parującej wody albo leżało na gorącej plaży i pozwalało, by jedna za drugą bryzy omiatały twarz i przynosiły lekko słony zapach (herezje? miejcie pretensje do jego wysokości mojego nosa).

Żeby wyłapać głębsze, mocniejsze, ciemniejsze niuanse zapachu, muszę spokojnie wwąchać się w zagłębienie wnętrza łokcia. Wtedy do nozdrzy dotrze zapach suchego, gładkiego cedru i łagodnej paczuli, która od czasu do czasu pokaże swoje oprószone kakaowym pyłkiem oblicze. Jest rajsko.


I wszystko byłoby pięknie, bo zapach jest cudowny, agarowy, wspaniale leży na skórze. Ale... No właśnie, jest jedno "ale". Im bliżej końca, tym bardziej wydaje się perfumeryjny. Zbyt perfumeryjny, zbyt gładko poskładany, zbyt normalny, by całkowicie, bezkonkurencyjnie zdobyć moje serce i skłonić mnie do zakupu większej ilości. Inna rzecz, że jest na tyle piękny, że gdyby ktoś miał ochotę podarować mi cenne mililitry, przyjęłabym je z dziką, nieokiełznaną rozkoszą.

Rok: 2012
Nos: Francis Kurkdjian
Nuty zapachowe: elemi, szafran, cedr, paczula, oud

Trzy recenzje na trzecie urodziny - cz. II

Świętowania ciąg dalszy, czyli dmuchamy drugą świeczkę (taka była pierwsza świeczka). I wąchamy drugą oudową kompozycję.

Odlewkę tego zapachu mam od... hmmm... bardzo dawna i z przerażeniem patrzę, jak płyn kurczy się i kurczy. Nawet nie chcę myśleć o tym, jak skurczy się tak bardzo, że imploduje i nastanie wielka pustka. Będzie wielkie puf (zapewne wywołane dźwiękiem krztuszącego się ostatnim oddechem i ostatnimi kroplami atomizera) i skończy się ta cudowna przygoda zwana 10 Corso Como.

Jest wiele powodów, które sprawiają, że zapach ten na stałe znalazł miejsce w moim (pojemnym, nie wstydzę się do tego przyznać) sercu. Jednym z nich jest to, że mimo róży w składzie, nie czuję jej na skórze (tłumy złożone ze mnie i moich klonów, a raczej odbić w lustrze wiwatują, śpiewając pieśni dziękczynne i wymachując kolorowymi transparentami). Zatem Ci, którzy wiedzą o moich różanych przejściach, rozumieją tym bardziej mój zachwyt. 

Pierwsze chwile po rozpyleniu zapachu są w pozytywny sposób zaskakujące. Jest dymnie i brudno. Ziemista, dymna wetyweria, brunatny, gęsty oud i brudne kadzidło, które nawet w najmniejszym stopniu nie jest sakralne. To jedna z piękniejszych postaci niepozornej wydawałoby się wetywerii. Ta ziemista, gorzkawa, dymna barwa niemal hipnotyzuje, łapie za organ powonienia i ciągnie za sobą jak pieska na smyczy. Nie mogę przestać wklejać nosa we własną skórę.

W ciągu kilkunastu pierwszych minut dymna, brudna nuta słabnie, wycisza się, aż właściwie znika. Pojawia się więcej oudu. Nie jest on tłusty i lepki. Nie ma również lizolowej, mocno szpitalnej barwy. Jest balsamiczny. Ciepły. Kojący. Bardziej drzewny. Sandałowiec wydaje się ciepły, suchy i miękki. Kadzidło nadal nie jest czystym, jak w Avignon Comme des Garcons, bardziej przypomina to z Incense Pure Sonoma Scent Studio, choć jest go znacznie mniej. Słup dymu nie jest prosty i biały. Jest szary, a jego cień drga delikatnie, jakby poddawał się niewyczuwalnym podmuchom. 


10 Corso Como zawsze wydawało mi się nieco niepokojące. Jest w nim coś zmysłowego, coś cielesnego. Dosłownie. To nie zapach niemytego ciała, a aromat ciała czystego (choć niepokrytego dziesiątkami mocno perfumowanych kosmetyków), ciała rozgrzanego. Mogę tylko założyć, że za tę nutę odpowiedzialne jest piżmo, które wyjątkowo nie pachnie na mnie drogeryjnym mydełkiem.

Ta kompozycja nie ewoluuje drastycznie i w sumie to jest w niej piękne. Jest nieruchoma. Jakby zatrzymał się świat. Trwa na skórze niemal niezmieniona i tylko z kolejnymi ruchami wskazówek na zegarku cichnie coraz bardziej.


Rok: 1999
Nos: Olivier Gillotin
Nuty zapachowe: sandałowiec, kadzidło, piżmo, róża, geranium, wetyweria, oud

Ryc. 1. Salvador Dali, Remorse, or Sphinx Embedded in the Sand, 1931, http://arthistory.about.com 

Trzy recenzje na trzecie urodziny - cz. I

Postawiłam dziś przed sobą bardzo trudne zadanie (no ale przecież nikt nie mówił, że będzie łatwo). Trzy recenzje na trzecie urodziny Silva rerum. Na dodatek recenzje nie jakiś tam zapachów, a tych z moją ulubiona nutą - oudem/agarem. Zatem do dzieła. Czas na zdmuchnięcie pierwszej świeczki i na pierwsze perfumy.

Kilian Hennessy uraczył nas już pięcioma kompozycjami z serii Arabian Nights Collection. Dziś na warsztat weźmiemy Amber Oud.

Zapach to nietypowy. Szczególnie dla tych, co oud kochają. To też zapach nietypowy dla tych, którzy za oudem nie przepadają i mocno kręcą nosem, kiedy go czują. A dlaczego nietypowy? Bo oudu w nim jak na lekarstwo. Za to bardzo szczęśliwi będą Ci, co uwielbiają benzoes. Bo w zasadzie na nim zapach jest zbudowany.

Otwarcie to  szare, o kształcie doskonałej kuli grudki ambry, tylko przez pierwsze sekundy przybrane mocniejszymi nutami odzwierzęcymi przypominającymi kastoreum. Kilku sekund później drażniące nuty znikają i zostaje balsamiczna ambra. Jednak nie trwa ona zbyt długo, bo zaledwie po kilku krótkich minutach pojawia się... (zawieszam głos, wszyscy trwają w niemym oczekiwaniu...) benzoes. Niemal w czystej postaci benzoes. To w zasadzie jednonutowiec. I piękna z niego bestia. Jest jak mieszczący się w dłoni bursztyn: gładki, ciepły i w dziwny sposób kojący.


Jego kolor zmienia się pod wpływem temperatury ciała. Gdy bardziej się ogrzewa, pojawia się więcej wanilii, a bursztyn staje się jaśniejszy, miodowo-złoty, skrzący. Gdy skóra się ochładza, a przez brzmienie benzoesu przebije się suchy cedr, ta kopalna żywica staje się ciemniejsza, załamuje mniej światła. Korzennik sprawia, że kolor nie jest jednolity, czasem pojawiają się małe plamki, a dochodzące do nozdrzy i chwilę później znikające ambrowe halo to delikatne matowe pręgi na gładkiej, lśniącej powierzchni. I jak każdy bursztyn i ten, choć z wierzchu twardy, zastygły, wydaje się, że wewnątrz nadał jest półpłynny.

Ale najpiękniejsze jantary to te z inkluzjami. Ten też je ma. W jego wnętrzu  jak mały owad zamknięty został agar. Bo oud w zapachu jest, ale w sumie jakby go nie było. Nie możemy dotknąć go palcem, sprawdzić, jaką ma fakturę. Przez grubą warstwę zastygłej żywicy możemy zobaczyć tylko jego kształt, ale nie możemy go poczuć.


Ten bursztyn jest po prostu piękny. Chciałoby się go nosić jak ulubioną biżuterię, która pasuje nam do wszystkiego i czujemy się w niej komfortowo. Jesteśmy sobą, nikogo nie udajemy. Bo ten zapach to ubranie, a nie przebranie.

Ambre Oud trzyma się bardzo blisko skóry, można powiedzieć nawet, że jest drugą skórą. Za każdym razem gdy wącham swoje ramię w miejscu, w którym zostało skropione tą kompozycją i zamknę oczy, niewytłumaczalna głębia tego w gruncie prostego zapachu niemal mnie wciąga. I nie pogardziłabym choćby maleńką odlewką tego nektaru bogów*. 



*Na szczęście oczekiwanie może mi uprzyjemnić wąchanie esencji benzoiny z The Perfumer's Apprentice.

Rok: 2012
Nos: Calice Becker
Nuty zapachowe: ambra, oud, korzennik, cedr, wanilia

2013/08/16

"Mała czarna - to jest kawa, duża czarna - to jest noc"*

Poszukiwanie kawy w perfumach trwa. Nie powiem, że szukam szaleńczo i bez opamiętania, raczej wierzę w to, że jak przyjdzie odpowiedni czas, zapach sam wpadnie mi w ręce, czyli odszukam go w najmniej spodziewanym momencie. Czcze marzenie? Być może. Tymczasem przypomniałam sobie o istnieniu pewnej próbki (i po co ja kłamię? Wcale sobie nie przypomniałam, tylko jakoś pisanie o zapachu w niej ukrytym do tej pory mi nie wychodziło, mimo że szklana fiolka patrzyła na mnie z pudełka smutnymi oczami, prosząc: Teraz ja! Teraz ja!). Oczywiście, próbki perfum z nutą kawy. Kawy, której naprawdę niewiele brakuje do kawowego ideału.

Wyobraźcie sobie, że ta kompozycja przybiera formę ludzkiego ciała. Gładka, ciemna jak kawa i czekolada skóra, napięta, lekko lśniąca, jakby niektóre jej miejsca zostały pokryte niewielką ilością aromatycznego oleju konopnego. Pod skóra prężą się twarde, hebanowe mięśnie, widać paczulowe ścięgna przymocowane do zbudowanych z pieprzu, ziela angielskiego i tytoniu stawów. W żyłach pulsuje cedrowa krew. Po gładkiej skórze co jakiś czas przepłynie, jak kropla potu, kropla wanilii. 




Ciało to jest tak doskonałe jak ciało Dawida stworzone dłutem Michała Anioła. Proporcjonalne, idealne, odwzorowujące klasyczny kanon piękna. Aż prosi się, by je podziwiać, by zachwycać się jego urodą, by dotknąć i poczuć jego ciepło, pulsujące pod tkanką skóry tętno. 



Czy ktoś zgadł, co to za zapach?.

Otwarcie 02 Coze Perfumerie Generale  to dobra, stara whisky i suche, gorzkie, pyliste niemal kakao. Do tego garść suchej, lekko ziemistej paczuli i ciężar konopnego oleju. Jest ciemno, czarno niemal i lekko brudno. Powiedziałabym nawet, że gdzieś tu unosi się dym. Potem znika alkohol, znika brud i pył, kakao ciut się wysładza, pojawiają się lśniące ziarna czarnej jak noc kawy (aromatycznej, mocnej, gorzkiej i na szczęście baz grama kwasowości). Do nozdrzy zaczyna docierać aromat pieprzu i ostrej papryki - im dłużej trwa na skórze, tym więcej kapsaicyny i kapsaicynoidów-  całość wierci w nosie. 

Po godzinie różnica w zapachu jest bardziej ewidentna. Kompozycja staje się bardziej "pralinkowa" - cedr, taki jak z Cedre Sadaraque, słodkawy, korzenno-przyprawowy, suchy. Czuję też ziele angielskie o jego specyficznej "przewietrzającej" barwie połączonej z lekkim brzmieniem między innymi cynamonu, gałki muszkatołowej i goździków (w końcu nie bez przyczyny angielska nazwa tych uroczych kuleczek to allspice). Zatem nie dziwi, że pod ciemnymi kawą, czekoladą i paczulą delikatnie drga kilka okruchów czarnego jak noc piernika.

Do tej delikatnej słodyczy dołączają ciemnomiodowe liście tytoniu - długie, suszone na słońcu. I wreszcie mocna staje się hebanowa nuta (tylko zakładam, że to heban, bo nigdy nie miałam przyjemności wąchania tego drewna). Wyraźne drewno, suche, ciemne, twarde, o głębokiej barwie, a jednocześnie gładkie jak tafla szkła. I po tej gładkiej tafli toczą się kropelki wanilii. Wcale nie za słodkiej, niepuchatej, niekremowej. Jej strąki są ciemne, tak samo jak drobne ziarenka zamknięte w ich wnętrzu.



Zapach jest tak idealnie piękny, że momentami, kiedy się w niego zanurza, można poczuć niemal fizyczny ból zachwytu. I uzależniający - ciężko przestać wwąchiwać się we własną, skropioną nim skórę.

*Tytuł to fragment wiersza Jonasza Kofty "Małe jasne".

Rok: 2002
Nos: Pierre Guillaume
Nuty zapachowe: olej z nasion konopi siewnych, pieprz, ziele angielskie, kawa, heban, czekolada, wanilia burbońska

2013/08/12

Nie lubię czekolady

Nie lubię czekolady. Proszę. Przyznałam się. Nie lubię, i już (proszę nie palić mnie na stosie dla uciechy gawiedzi za tę herezję). Ze słodyczy za to lubię frytki. I chipsy. I wszystko inne, co jest słone i ostre. Czyli absolutnie niesłodkie. Jedyna opcja czekoladowa, jaką miałam tylko dla siebie, na wyłączność (towarzysz niedoli zwanej życiem nie chciał tego tknąć), to była gorzka czekolada wypełniona ogromną ilością chili. Nie dałam rady zjeść całej. Była zbyt czekoladowa.


Nie powinno się zatem wydawać dziwnym, że nie poszukuję również słodyczy w mydełkach, żelach pod prysznic, balsamach czy masłach do ciała (dostałam raz malutkie opakowanie masła do ciała od Laury Mercier o zapachu karmelu; czy muszę dodawać, że używałam tylko do smarowania kończyn dolnych, które z prędkością światła chowałam pod kołdrę lub okrywałam długimi spodniami, byle zapach nie docierał do mojego nosa?), a przede wszystkim w perfumach. Owszem, zdarzyło mi się mieć odlewkę lub dwie czegoś słodszego (na przykład L'Oiseau de Nuit Perfumerie Generale), ale przez myśl by mi nie przeszło kupowanie flakonu. Po prostu nie jestem, przepraszam za przekleństwo, targetem.

Ale lubię Laurie Erickson, a w zasadzie twory, które z jej perfumeryjnego studia wychodzą. I choć wiedziałam, że jedna z najnowszych kompozycji moja nie będzie, przetestować musiałam.

Nowa kolekcja zapachów stworzonych w stu procentach z naturalnych składników i na bazie organicznego alkoholu lub organicznego olejku to coś dla tych, którzy - jak sama Laurie dodaje - lubią zapachy o mniejszej projekcji, raczej przyskórne. Spiced Citrus Vetiver Sonoma Scent Studio już recenzowałam. Z niecierpliwie, aczkolwiek z niepokojem czekam na Ambre Incense, którego premiera zapowiadana jest na jesień. A dziś? Dziś będzie o Cocoa Sandalwood.

Kompozycja jest w sumie tym, czym być obiecuje. Orzechowy sandałowiec, słodkawe, tłuste kakao i brzoskwinia. Nie zachwyca mnie, niestety, takie otwarcie. Połączenie tłustych, lekko zjełczałych orzechów w olejku z sandałowca z tłustym, niemal lepkim kakao i mleczną, mdławą brzoskwinią jest dla mojego nosa najzwyczajniej w świecie męczące i nieprzyjemne. Wszystko jest gęste, lepkie, kremowe i drażniące moje powonienie. Brzoskwinia miała zapewne łagodzić tę niekoniecznie pierwszej świeżości czekoladę z orzechami, ale niestety tylko pogarsza sytuację na linii frontu.


Nie pomaga też to, że po dłuższym trwaniu takiej mikstury czasem można wyczuć kawowy oddech i drobniutkie, mięsiste płatki róży. Nawet suchy cedr niewiele już tu może wskórać. Goździki też są jakieś takie wymoczone i wyprane ze swojego często inwazyjnego aromatu.  Całość jest zbyt gęsta, tłusta i zatyka moje górne drogi oddechowe zapachową kluską.

Potem jeszcze można wyczuć kremową wanilię (ale jej zapach przypomina raczej wanilinę niż naturalną wanilię - jest mdławy i syntetyczny). Nawet jestem w stanie wyczuć jakąś woskową nutę (już sama nie wiem, co może za nią odpowiadać; zakładam również, że największy organ mojego ciała wypacza wszystko tak, że nawet z goździków czy cynamonu zrobi woskową figurkę).

I jak normalnie nie zachwyca mnie krótka trwałość zapachów na skórze, ich ciche brzmienie, brak nawet niewielkiej projekcji, tak tym razem cieszę się, że właśnie w ten sposób, a nie inaczej zapach układa się na mojej skórze. Szczerze powiedziawszy z utęsknieniem czekam na to, aż z mojej skóry całkowicie zniknie. 


Z jednej strony żałuje, że jak na razie kompozycje z serii Sonoma Naturals nie należą do moich ulubionych (dlatego właśnie z niepokojem czekam na Amber Incense, choć mam nadzieję na odmianę tej złej dla mnie passy), a z drugiej - wcale mnie brak sympatii do tego zapachu nie martwi, bo jest tyle innych, pięknych kompozycji stworzonych przez Laurie, że mam czym się zachwycać. Zakładam, że na innej skórze, dla innego nosa zapach okaże się wymarzonym. A co do mnie? Przecież nie musi mi się podobać wszystko.

Rok: 2013
Nos: Laurie Erickson
Nuty zapachowe: absolut kakao, absolut kawy, imbir, cynamon, absolut goździka, brzoskwinia, absolut róży, cedr, absolut sandałowca, piżmian właściwy, wanilia



2013/08/08

Wielkie nadzieje

Z wielkimi nadziejami na obwąchanie City Exclusive szłam ostatnio do butiku Le Labo (tak, wiem, trąbię o tym miejscu, trąbię, aż wszystkich pousypiam). Pomyślałam, że jak na stronie można już kupić próbki zapachów niedostępnych, to i w butiku będą mieli flakony. A tu klops! Będą mieli, owszem, ale dopiero we wrześniu. Nic to, kolejny powód, żeby udać się z godnością, eleganckim spacerem kilkadziesiąt ulic w jedną stronę. Nie żebym narzekała i nie żebym potrzebowała jakiegokolwiek powodu, by odwiedzić Le Labo. Im częściej, tym przyjemniej!

Wprawdzie zapachów "na wyłączność" nie było, ale pustego przebiegu robić nie lubię. "Co mi się ręce będą marnować!" - pomyślałam i ukwieciłam sobie skórę jaśminem. Jaśmin bywa piękny - jasny, słodki, niewinny. Bywa też przerażający (przynajmniej dla niektórych) - z dominującą nutą zwierzęcą, brudną, fekalną. Zdarza się też jaśmin taki pośrodku, w sam razy, nie za słodki, nie za brzydki. Niemniej niezmiennie odurzający.


Jasmin 17 Le Labo otwiera się lekko, świetliście jaśminem i cytrusową nutą - najpierw cytrynową, ostrą, a potem bardziej gorzką, kojarzącą się wręcz z czymś plastikowym, za którą zdecydowanie odpowiada neroli (przynajmniej na mojej skórze neroli tak właśnie lubi się czasem zachowywać). A potem jeszcze wykwitają gorzka pomarańcza i kwiat pomarańczy. Ta cytrusowość trwa przez cały czas, wibruje niekiedy mniej, niekiedy więcej, a im dłużej żyje na skórze, tym robi się słodsza, łagodniejsza.

Jaśmin jest piękny - leży na osi dokładnie pośrodku, pomiędzy tym zbyt urokliwym, a zbyt zwierzęcym. Jest odurzający. Nadal wyczuć w nim można animalne tło, nie przeczę, ale bez tej straszącej dzieci, krzywiącej nos  i robiącej złą markę jaśminowi fekalnej nuty (wcale mi ona nie przeszkadza). Wyczuć można też zieloność. Nie są to listki, ni gałęzie, to zieloność, która można czasem odnaleźć w samych kwiatach jaśminu. Całość żyje, kwitnie, rośnie. Im dłużej na skórze, tym więcej piżma, miękkiego, przytulnego, białego. Jest czysto. Kropla ambry zaokrągla całość, a sandałowa baza i słodkawa, jakby lekko pikantna wanilia sprawiają, że kompozycja jest bardziej kremowa, puchata.

Zapewne czytaliście "Wielkie nadzieje" Karola Dickensa. Jasmin 17 jest zapachem Estelli. Jest Estellą: w dzieciństwie niby jeszcze niewinną, choć już mocno zepsutą i skrzywioną (słodki jaśmin i cytrusy), potem kobietą fatalną, uwodzącą mężczyzn i łamiącą im serca - w tym Pipowi (ostrzejszy jaśmin, ciut więcej "plastikowej" nuty), a w końcu, po 11 latach udręczania biednego chłopca, dającą mu w końcu nadzieję (miękka, pluszowa, śliczna wręcz baza).


I choć kocham jaśmin, Jasmin 17 nie jest dla mnie. Ciut za wiele tu neroli, zbyt mało to drapieżne,  a jeszcze bardziej łagodnieje z wygasaniem, robi się coraz wolniejsze, subtelniejsze, samo wygasanie natomiast momentami wydaje się zdecydowanie za śliczne. Jednak coś mi tu nie leży.


Rok: 2006
Nos: Maurice Roucel
Nuty zapachowe: neroli, gorzka pomarańcza, jaśmin, kwiat pomarańczy, ambra, piżmo, sandałowiec, wanilia

Ryc. 2-3. znalezione w sieci zdjęcia z filmowej adaptacji "Wielkich nadziei" z roku 1998.

2013/08/07

Ambrowe cudo

Uwielbiam wpadać do sklepu firmowego Le Labo na Elizabeth Street i wąchać, co popadnie (zastrzegam, że nie obwąchuję współwąchaczy i obsługi, czyli z tym "co popadnie" jednak się hamuję). Świece są cudowne, zapachy do wnętrz nieziemskie. Że o samych perfumach nie wspomnę! Mają też takie miłe coś na ladzie - nazwijmy to zapachowym podręcznikiem (choć tak na chłopski rozum bardziej przypomina to zestaw małego chemika vel małego perfumiarza), a w nim około czterdziestu malutkich buteleczek z surowymi składnikami perfum. Zatem ostatnio wąchałam (po raz kolejny) całe mnóstwo cudowności. Od wanilii i jaśminu zaczynając, a na kastoreum i cybecie kończąc. A czego nie było w owym podręczniku, też powąchałam: nad ladą wiszą półki, a na nich stoją w równych rzędach dziesiątki butelek i buteleczek z cudownymi ingrediencjami, które obsługa z uśmiechem na twarzy zdejmuje i podtyka pod nos. 


Chcę tam zamieszkać!

Zatem najpierw zaserwowałam sobie olfaktoryczną przystawkę, a potem przyszedł czas na danie główne, czyli przy okazji po raz kolejny przetestowałam co nieco.

Labdanum 18 Le Labo to kompozycja w całości balsamiczna. I ambrowa. Ma bardzo przyjemny, gładki, kolisty kształt, który przetacza się po skórze tak, jakby się przetaczał po języku, by wypychać po kolei najpierw prawy policzek, potem lewy. A potem od nowa. I jeszcze raz.


Tu nic nie jest przypadkowe. Gęste, lekko kadzidlane labdanum, czekoladowa, sucha paczula, wszystko to na gęstym kastoreum i cybecie (wcale nie w swoich najgorszych wydaniach, a takich, co to zapierają dech w piersiach i zostawiają wąchacza w niemym zachwycie oraz z niezbyt "wyjściowym" wyrazem twarzy, czyli otwartą buzią). Wanilia przypomina tę z Patchouli 24. Jest gęsta, słodka (ale niejadalna) i pikantna jednocześnie, kremowa. Czasem puchnie, potem znowu kurczy się. Szczególnie widoczne jest to podobieństwo, gdy wwącha się w skórę i zacznie rozbierać zapach na czynniki pierwsze. I wtedy dostrzega się ciemny, brunatny, dymny, o skórzastej aurze dziegieć brzozowy. A jak pięknie komponuję się on z migdałowo-kumarynową tonką. Aż się mruży oczy z zachwytu i mruczy z rozkoszy.

Kiedy ponownie zaczynam się zastanawiać nad tym, co czuję, dociera do moich nozdrzy nuta cynamonu. Nie za dużo, czyli nie tyle, by poczuć świąteczny piernik, jednak wystarczająco, by kompozycja nabrała kolejnego wymiaru. 

Piękna drzewno-zwierzęca baza, niezmiennie balsamiczna, nadal okrągła zatacza na skórze koła, przetacza się powoli, leniwie. O ile początek może być ostrzejszy, tak schyłek zapachu jest zdecydowanie kojący i miękki. Z czasem staje się też bardziej zmysłowy, uwodzicielski.



Zapach ten bardzo przypomina Musc Ravageur od Frederica Malle (podobna krągłość, zmysłowość). Ale czy to dziwi? Przecież stworzył je ten sam, wspaniały nos.

Rok: 2006
Nos: Maurice Roucel
Nuty zapachowe: labdanum, tonka, wanilia, kastoreum, cybet, cynamon, dziegieć brzozowy, paczula


2013/08/06

O piżemku

Dziś będzie bardzo krótko, czyli mały opis małego zapachu.

Idea perfumowania dzieci jest mi generalnie obca. Nie tylko dlatego, że dzieci nie mam, ale też dlatego, że jej po prostu nie rozumiem. Zakładam, że niemowlak ma pachnieć niemowlakiem (najlepiej, jak łatwo się domyślić, czystym i podpudrowanym) i świeżym, czystym ubrankiem. Perfumy? Jakoś to do mnie nie przemawia. Jestem natomiast w stanie zrozumieć młodą matkę, której ciężko zrezygnować z jakichkolwiek perfum, ale robi to, bo mogą być dla malucha męczące. Jednak nadal chce czymś pachnieć - delikatnym, nieinwazyjnym, łagodnym. I tutaj teoretycznie z pomocą przyszło Le Labo, tworząc Ambrette 9, czyli (jak można wyczytać na stronie Le Labo) zapach noworodka i matczynej czułości.


Zapach od początku do końca jest słaby, subtelny i przyskórny do trzeciej potęgi. Otwarcie jest lekko chemicznie owocowe. Soczysta gruszka, a raczej gruszeczka, jabłuszko, delikatne cytrusy (powinnam napisać cytrusiki).  Po jakimś czasie, gdzieś w tle za owocami, pojawia się kwiatowy powiew i piżmo, piżemko - czyste, czyściutkie, bielutkie jak łabędzie piórka i takie też leciutkie i mięciutkie. Puch. Świeżo umyta skóra. I nic więcej. Tyle.

Testowałam zapach "dla mam", czyli roztwór alkoholowy, bo "dla dzieci" Le Labo oferuje roztwór wodny. Nie wiem, jak mocno i długo pachnie wersja wodna. Wiem tylko tyle, że alkoholowa pierzcha wyjątkowo szybko, półtorej godziny, góra dwie, jak się bardzo uprę (i wmówię sobie, że jeszcze coś czuję), i, puf!, znika.


I teraz pytanie: po co kupować perfumy, którymi się w zasadzie nie pachnie, a jak już się coś tam wyczuwa, to zdecydowanie zbyt krótko? Toż to drogeryjne mydełko pachnie na skórze zdecydowanie dłużej.

Rok: 2006
Nos: ?
Nuty zapachowe: subtelne nuty kwiatowe, gruszka, jabłko, piżmian właściwy.

2013/08/05

Owocowa dieta dla grupy krwi B

W moim ogromnym pudełku z próbkami perfum do dogłębnego przetestowania jest pewnie co najmniej jedna trzecia takich, które chciałabym "załatwić" szybko i bezboleśnie, by tylko mieć je już z głowy, bo jakoś tak nie do końca mi (lub na mnie) leżą, i dwie trzecie takich, w które wwąchiwania się nie mogę się doczekać. I zawsze mam problem z tym, jaką zasadę wybrać, w jakiej kolejności testować i opisywać. Odbębnić czy się rozkoszować? Obowiązek czy przyjemność? A jeszcze pojawiają się zapachy, które dopiero co do mnie dotarły i znowu wcinają się w kolejkę, bo już chcę je próbować, ale jest tyyyle innych, które też cisną mi się na skórę. Nie miała baba kłopotu, zdobyła kolejne fiolki. Jeden wielki dramat mojego życia (dobrze, że tylko taki).

Dla drobnego ułatwienia sobie rozwiązania tego meczącego mnie dylematu wyjmuję co jakiś czas z ogromnego pudła kilka(naście) próbek (nadal z podziałem jedna trzecia do dwóch trzecich) i to je obiecuję sobie przetestować i zrecenzować najpierw. Ale nawet w tej grupce znajdują się fiolki takie, które niby testuje, a potem odkładam, bo o nich mi się dywagować nie chce, ale za jakiś czas znowu je biorę, bo przecież czuję wewnętrzny przymus, bo powinnam, bo odbębnię i będę miała spokój, ale potem jednak znowu przekładam próbkę, aż do momentu, gdy kolejny raz poczuję przymus... i tak w kółko.

Dziś się ostatecznie zmobilizowałam. Do dzieła.


Nie wiem, czemu nastawiłam się na bicie dzwonów, fajerwerki i krzesanie hołubców. Blood Concept B to po prostu poprawna kompozycja, która na mojej skórze jest dość... nudna. Niestety. 

Na początku dostaję wielką tacę, a na niej jabłka, dużo czerwonych jabłek i wiśnie. 


Owoce są słodkie i soczyste. Słodycz mogłaby być nie do zniesienia, gdyby nie goryczka w tle - piołun, dosłownie jeden maleńki listek mięty, okruszek anyżu i wiśniowe pestki. Jednak mięta, anyżek i wiśniowe pestki znikają z tacy zdecydowanie zbyt szybko i zostają tylko słodko-gorzkie owoce. Za moment obok tacy pojawia się - na szczęście, bo same owoce mnie ciut męczą -  herbata: najpierw czarne aromatyczne wiórki, które potem zostają zalane wrzątkiem, by przeistoczyć je w mocny, gorzki napar. Do nozdrzy dociera też aromat wilgotnego najpierw pieprzu, który z czasem się wysusza. 

Następnie... nic. Przez długi czas nic się nie dzieje. Nie ma przykuwających moją uwagę zmian i wolt. Jest za to monotonia. Nuda. Jak już w końcu jakieś zmiany nadchodzą, to też nie są zbyt spektakularne. Ot, herbatka stygnie. I to zwietrzała herbatka. Gdzieś tam pobrzękują niby metaliczne nuty, ale zbyt mocno muszę się w skórę wwąchwiać, żeby je wyłapać. To tak, jakby w pitej właśnie herbacie wyszukiwać zapachu łyżeczki, którą kilkanaście minut wcześniej tę herbatę zamieszano. A wygasanie jest tak samo nieciekawe jak cała reszta. Ot, zwyczajna, cywilizowana paczula, trochę suchawego drewna i już. 


Rok: 2011
Nos: ?
Nuty zapachowe: jabłko, czarna wiśnia, piołun, pieprz, granat, czarna herbata, paczula, drewno tekowe, metaliczne nuty

Ryc. 2. www.123rf.com