Dziś rano, kiedy wybierałam się na szkolenie, stanęłam przed odwiecznym wyborem… no dobrze, nie przed odwiecznym wyborem, a przed półką, na której trzymam swoje perfumy, i sięgnęłam po jedne z tych, o których wiem, że nie zabiją połowy wolontariuszy słuchających wykładu o surrealizmie, a drugiej połowy nie zetną z nóg na kolejne półtorej godziny. Perfumy nadające się do wyjścia do ludzi (wierzcie lub nie wierzcie, nie zawsze jestem egoistką zapachową, zdarza mi się myśleć o innych, szczególnie jeżeli darzę ich sympatią), ale nadal z charakterem, nadal podkreślające moją niekoniecznie dziewczęcą, delikatną osobowość, nadal niebanalne. W końcu to nie tak, że mam samych urodzonych morderców zamkniętych w kryształowych flakonach, czekających tylko na uwolnienie, by ciąć, siepać, niszczyć, truć i mordować (albo jak napisał Tuwim w wierszu "Do prostego człowieka": „Mordować, grabić, truć i palić”). Po prostu myślę czasem o tym, żeby zapachowo i mnie było dobrze, i tym w pobliżu mnie.
Patchouli M.Micallef to idealna kompozycja delikatnie ziemistej, bardzo suchej, zakurzonej paczuli (to paczula idealna dla tych, których przeraża klasyczna jej piwniczność, a momentami stęchły oddech, to paczula ucywilizowana, ugrzeczniona, uładzona, ale nieprzesłodzona i nadal z charakterem) i zielonych liści fiołka. Zatem nie ma tu falujących pstrych wianków, a dwie małe zielone roślinki grające w niezwykle harmonijnym duecie.
Zaznaczę tylko, że zasadniczo nie lubię kwiatowych perfum (za drobnymi wyjątkami ale zapewne można je policzyć na palcach jednej ręki). Nie lubię fiołków, drażnią mnie, wywołując niewielkie, ale jednak, zawroty głowy, które niebezpiecznie potrafią zbliżyć się do migotania gdzieś za oczami, a tym samym migreny. Inna rzecz ma się z liśćmi – nawet jeżeli w pewnym sensie ich zapach jest zbliżony do zapachu fioletowych płatków. Zieloność tej nuty sprawia, że nie zalega ciężko na mojej skórze, a w połączeniu z ciepłą, ziemistą paczulą, słodkawą wanilią i cielistym labdanum staje się "fiołkowością" udoskonaloną.
Pierwszy, krótki akord to zdecydowanie liście fiołka – kobiece, pudrowe, zmysłowe. Bardzo szybko ta kobieca wersja zmienia się w zapach uniwersalny, nieprzypisany żadnej z płci, ponadczasowy, wyjątkowy – zielony, tylko z echem pudrowego fioletu, spleciony w gęsty warkocz z suchą, przykurzoną paczulą (to jest ten interesujący dla mnie moment, który na kilka sekund wywołuje w moim nosie rewolucję od nadmiaru pyłków unoszących się w ciepłym promieniu słońca, a jednocześnie sprawia, że raz za razem zaciągam się tą wonią i rozkoszuję nią bez opamiętania). Po chwili w warkocz zapachu wplatają się kolejne nuty, jak jedwabne wstążki – ciepła wanilia, nie za słodka, nie za puchata, zmysłowe piżmo i ambra, delikatne labdanum, na tyle jednak wyraźne, że w tym brązowo-złotym warkoczu widoczne jest cieniutkie, czarne pasemko kadzidła. Warkocz jest gesty, gruby, lśniący, a jego plecenie trwa i trwa.
Kiedy pierwszy raz powąchałam Patchouli M.Micallef, odłożyłam fiolkę z próbką wyraźnie zniechęcona (no jednak fiołek). Po jakimś czasie spróbowałam na skórze. Podejście nieudane, wynik 2:0 dla Patchouli. Jednak do trzech razy sztuka – za trzecim razem to już była miłość po sam grób, a raczej korek flakonu.
Nos: Geoffrey Nejman
Rok: 2006
Skład:
Nuty głowy: liście fiołka
Nuty serca: paczula
Nuty bazy: wanilia, czystek (labdanum), białe piżmo, ambra
Ryc. 1. http://paulkirtley.co.uk
Ryc. 2. www.luckyscent.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz