Jestem człowiekiem rozczarowanym…
Głównie z powodu mojej skóry. Skóra jest “piątym elementem” każdej perfumeryjnej przygody, jest tchnieniem dającym życie, kamieniem filozoficznym olfaktorycznych alchemików, słońcem, wokół którego krążą planety nut zapachowych. To moja skóra, jej chemia, umożliwia wegetację składników, zmienia pory roku, ogrzewa, ożywia, czasem uśmierca. I właśnie ona mnie niekiedy zawodzi, rozczarowuje.
Ma pewną złośliwą skłonność: w niezrozumiały dla mnie, przewrotny sposób podbija pewne nuty i tłamsi inne. A podbija głownie różę. Zatem jeżeli w kompozycji znajduje się róża, nawet jej niewielki dodatek, moja skóra robi z niej Różę, zagęszcza ją, mutuje w różanego giganta, w różaną Godzillę, King Konga, barwi jej płatki na karminowo, na ciemnobordowo, niemal na czarnoczerwono, mnoży. Jedną malutką różyczkę zmienia w różany ogród ciągnący się po horyzont (zresztą już kiedyś o tym pisałam). Niestety, za różą w perfumach nie przepadam (unikam perfum różanych, różano-różanych i innych różanych konstelacji), choć doceniam jej ciekawe, nadzwyczajne ujęcia.
A teraz do rzeczy.
Bardzo lubię kompozycje Laurie Erickson z Sonoma Scent Studio. Uwielbiam ich moc i siłę, cenię w nich to, że nie boją się pokazywać swojego potężnego piękna. Pociąga mnie w nich przepych drzew, kadzideł, agaru. Lubię je do tego stopnia, że chcę mieć na półce. A że staram się poznać i może tym samym polubić ambrę, sięgnęłam po tę z arsenału SSS.
Otwarcie Ambre Noir Sonoma Scent Studio to gęsta, oleista, ciężka, ciemnobordowa – uwaga! - róża na słodkawej olibanowo-labdanowej łodydze, zroszona słodkawo-żywiczną mirrą. Gdyby ktoś dał mi nieopisaną fiolkę, pomyślałabym, że doświadczam otwarcia jednej z oudowo-różanych kompozycji Montale. Tym bardziej, że mogłabym się założyć, mogłabym przysiąc, że jak kolce na łodyżce, czai się gęsty, lepki, narkotyzujący agar, czeka, by utoczyć kroplę krwi z serdecznego palca. I gdybym kochała różę, w tym momencie wpadłabym w niemy zachwyt, bo znalazłam różę doskonałą: ciemną, mroczną, drapieżną i w połączeniu z pięknym agarem.
Z niecierpliwością czekam jednak na ambrę. No cóż, róża całkowicie dominuje zapach (ech, z tą moją skórą!), cały czas pozostaje nutą najmocniejszą. Spod ciężkich płatków niezmiennie wydostaje się równa kadzidlana smuga, czasem przedostanie się sandałowiec, cedrowa drzazga i choć zapach staje się mniej oleisty, mniej gęsty, nie przycicha. Dopiero po kilku godzinach mogę powiedzieć, że moce się wyrównały i nie ma już dominanty w zapachu. Piękna to kompozycja – doskonały mariaż róży z dymnym kadzidłem. Niemniej, pamiętajmy, cały czas czekam na ambrę...
Moja skóra się na mnie brzydko wypina. Choć róża przycicha i wreszcie oddaje pierwsze skrzypce kadzidłu, przez długie, długie godziny nie wyławiam z zapachu nawet krzty ambry. W zapachu nie ma też niepokojącej, brudnej zwierzęcości kastoreum. Niestety, nie ma też paczuli, czy to suchej, czy ziemistej, żadnej. Brak wetiweru i mchu dębowego. To nie jest wina zapachu samego w sobie. Przypominam, że jest piękny, z fiolki wydobywają się wszystkie elementy, to moja skóra płata mi figle. Dlatego tylko z jednym elementem nazwy perfum mogę się - dzięki mojemu wyrodnemu narządowi - zgodzić. Zapach jest na pewno Noir.
Wyobraźcie sobie zatem ten zapach jako kobietę. Piękną, smukłą, wysoką, ubraną na czarno, z lśniącymi, czarnymi włosami, bladą cerą, karminowymi ustami i paznokciami. Kobietę piękną i mroczną jednocześnie. Nieprzeciętną. Inteligentną, diabelnie inteligentną, zdecydowaną, owijającą sobie mężczyzn (i kobiety zapewne też) wokół małego palca. O spojrzeniu wywołującym ciarki ekscytacji i lekkiej obawy. Kobietę o aurze imperatorowej. Ambre Noir to ona.
Rok: 2008; w 2009 reformulacja.
Nuty zapachowe: absolut labdanum, ambra, róża, olibanum, mirra, wetirer destylowany z glinka mitti, absolut mchu dębowego, paczula, cedr, drzewo sandałowe, goździk, kastoreum
Ryc. 1. http://www.fanpop.com
Ryc. 3. http://shopsuasion.com
Ryc. 4. http://www.sonomascentstudio.com
No kurczę! NAWET w Ambre Noir??? O.O
OdpowiedzUsuńRóżana z Ciebie dziewczyna, nie ma co! ;) Nawet, jeśli dzieje się to wbrew Twojej woli.
A szkoda, bo zapach jest doskonale piękny. Nie ładny ale właśnie piękny. :)
BTW, przypomniałam sobie właśnie motyw z jednej z baśni Grimmów, w której dobra wróżka nagrodziła biedną a piękną sierotkę za przysługę w taki sposób, że przy każdym wypowiadanym słowie z ust dziewczyny sypały się klejnoty oraz płatki róż. Zawsze jej współczułam, nawet jako małe dziecko. Taki dar to jak klątwa (i nie pomaga myśl, że zła przyrodnia siostra za nieudzielenie pomocy czarownicy pluła wężami i ropuchami :] ).
No nawet w Ambre Noir :/ Czy ty wiesz, jakie to potrafi być, za przeproszeniem, wkurzające? Przypuszczam, że może ktoś, kto by mnie powąchał, nie wyczułby aż takiej ilości róży. Ale dla mojego nosa to, przez przynajmniej 60% czasu trwania tych perfum na skórze, RÓŻA i coś tam w tle. A wiesz, jak ja strasznie, okropnie, koszmarnie chciałam poczuć to, co w Ambre Noir czują wszyscy?
OdpowiedzUsuńMimo to piękny to zapach, nie mój, ale piękny :)
niezły psikus ;) na mnie Incense Pure SSS to cytrus. wielgachny nadęty retro cytrus ;)
OdpowiedzUsuńPociecha z psikusów skóry taka, że każdy - nawet tymi samymi perfumami - pachnie inaczej (np. na mojej koleżance Rock Crystal Durbano pachnie jak Black Tourmaline, a Tea for Two, jak sama to określiła, płynem do naczyń), a że w moim przypadku różano po horyzont? Może powinnam w końcu polubić różę :)
Usuń