Z pisaniem jest jak z rysowaniem – zamykasz oczy, wyobrażasz sobie obiekt, który chcesz oddać za pomocą kresek, plamek, rozcierania grafitu palcem; wyobrażasz sobie każdy kolejny ruch ręką, każde drgnienie nadgarstka, mocniejsze lub słabsze uchwycenie ołówka; wyobrażasz sobie kolejne etapy pracy, białe miejsca, które jako pierwsze wypełnisz szarym kolorem lub jako ostatnie, rozplanowanie obiektów, skalę, w końcu widzisz efekt, ostateczne dzieło, a potem próbujesz oddać to wszystko na papierze, krok po kroku. Czasem to, co sobie wyobrazisz, a to, co powstanie na papierze, nie ma ze sobą wiele wspólnego.
Zawsze tak mam, kiedy próbuję szkicować, w głowie widzę spójną całość ze wszystkimi detalami, widzę coś, co mnie zadowala, co jest kształtne, proporcjonalne... ale spod mojej ręki wychodzą niemal dziecięce bohomazy, nieudane, niezadowalające próby oddania tego, co zrodziło się w umyśle. Brak mi porozumienia między głową a ręką, jakby te dwie części ciała zostały sklejone z całkowicie różnych osób.
Kiedy piszę, wyobrażam sobie słowa, zdania, widzę postaci, miejsca, chwile, słyszę dialogi i dźwięki za wyimaginowanym oknem, tworzę prawdopodobne i nieprawdopodobne biografie, oglądam postaci, jakby stały przede mną, choć kleję je z nieistniejących atomów. To, co powstaje w głowie, wydaje mi się dobre, czasem niemal doskonałe, ale to na papierze... Niestety, jak z rysowaniem, zamiast pięknych konstrukcji, dostaję splątane z przypadkowych słów abstrakty, słowne bohomazy, karykatury istnień. Coś mi umyka. Nie pomaga również, że zadręczam się perfekcjonizmem i nigdy nie jestem zadowolona z efektu. Wymazywanie słów gumką tylko wszystko pogarsza, bo pigmentu nigdy nie udaje się całkowicie wywabić z bieli kartek, zatem pozostają cienie, smugi, powidoki.
Na dodatek nie jestem systematyczna. Zazdroszczę tym, którzy byli lub są w stanie skłonić się do pisania, jakby pracowali w biurze i odbijali na zegarze kartę: od – do. Ośmiogodzinny dzień pracy. Kolejna kawa w ręce, najprawdopodobniej kolejny papieros, popielniczka wypełniona popiołem służąca jako przycisk do papieru; skrobanie ostrą stalówką lub zatemperowanym ołówkiem w pokrytą papierowymi porami tkankę kartki lub miarowe uderzenia opuszek palców, stwardniałych od powtarzalności czynności, w klawiaturę - kiedyś maszyny do pisania, teraz komputera; uruchamianie systemu drobnych dźwigni i cięgien układów mechanicznych i chrobot przesuwającej się powoli taśmy barwiącej czy też zwarcia lub rozwarcia w układzie elektronicznym; potok słów płynący niemal bez przerwy przez kilka kolejnych godzin, nawet jeżeli z drobnymi przerwami na zebranie myśli, na wyostrzenie opisywanego obrazu w głowie; potem czytanie, nanoszenie poprawek, korekta. Następnego dnia to samo. I kolejnego.
Od kilku dni staram się. Powtarzam sobie: Napisz choć kilka słów, zdań, może dwa akapity, a potem jeszcze jeden. W głowie mam teksty, wiele tekstów. Teksty kłębią się, rodzą się kolejne, niekiedy mutują Ale ręka czasem po prostu nie słucha. I cały czas systematyczności brak.
Hemingway był systematyczny.
W swoim domu na Key West (mieszkał tam w latach 1931-1939) miał przytulną pracownię. W powozowni, stojącej zaraz obok budynku głównego, na piętrze stworzył sobie miejsce, w którym powstały „Śniegi Kilimandżaro” czy „Krótkie szczęśliwe życie Franciszka Macombera”. Miejsce magiczne, przesiąknięte ideami i obecnością wspaniałego pisarza. Wydaje się, że w takim miejscu nie można nie pisać, że inspiruje każde spojrzenie przez okno, każdy szmer i szelest liści, miarowe migotanie światła wieczorem na latarni morskiej zaraz po drugiej stronie ulicy, pianie niezliczonych kogutów żyjących na ulicach i w ogrodach Key West, być może kubańskie rytmy dobiegające z oddali. Wydaje się, że w takim miejscu ręka zawsze słucha, zawsze poddaje się woli głowy i temu, co w tej głowie się zrodziło, zmieniając się w precyzyjny instrument, doskonałe narzędzie. I nieważne, że prawdopodobnie żadna z wyeksponowanych w pracowni rzeczy, żaden mebel, nie należały pierwotnie do Hemingwaya, a zostały zebrane w tym miejscy długo po tym, jak jego już tam zabrakło. Naprawdę nieważne. Liczy się wyobraźnia. To, że z czystego powietrza formuje się przed moimi oczami pochylona nad klawiaturą maszyny do pisania postać, że słyszę kolejne, rytmiczne uderzenia palców w klawisze, jestem świadkiem wyimaginowanego procesu twórczego, ułudy wprawdzie, ale niemal namacalnej. Liczy się to, że być może wśród takich przedmiotów – zwykłych, najzwyklejszych, niczym się niewyróżniających - pisarz przelewał na papier swoje pomysły, rodzili się, kochali i umierali kolejni bohaterowie kolejnych jego opowieści, majaczyły zielone wzgórza Afryki, być może z oddali dobiegały pierwsze, głuche jeszcze dźwięki bijącego dzwonu...
Mogę sobie wyobrazić też siebie, siedzącą w takiej pracowni przy solidnym, drewnianym biurku, siebie przy pracy, pochyloną nad mnogimi zapiskami, stukającą w klawiaturę starej maszyny, bez wahania skrobiącą coś wiecznym piórem w jednym z niezliczonych notatników w czarnej okładce, pijącą kolejną, wystygłą już pewnie kawę; lub też siebie zwiniętą wygodnie w miękkim fotelu, po prostu czytającą kolejną z wielu, tłoczących się na półkach książek, szukającą spokoju, szukającą natchnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz