Testuję sobie różne zapachy i czekam, aż zrodzą mi się w głowie recenzje. Ale ponieważ ostatnio strasznie, potwornie, okropnie się rozgadałam, to jakoś tak dziwnie nic nie napisać.
W butikach z perfumami jest coś magicznego. Pomijam same perfumy, które można wąchać bez opamiętania, przynajmniej do czasu aż zaczepi Cię sprzedawca/sprzedawczyni i zacznie wtykać pod nos swoje ulubione kompozycje albo takie, które jego/jej zdaniem na pewno Ci się spodobają. No cóż, czasem, gdy w dużych perfumeriach pytam o zapachy z dominantą drzewną cz kadzidlaną, dostaję w odpowiedzi jadalne przyprawy, góry kwiatów lub kosze owoców. Na szczęście nie dzieje się tak za często, bo straciłabym wiarę w rozwój cywilizacji, w lot Apollo 11 na księżyc i w to, że ludzie są w stanie porozumieć się między sobą, używając tych samych słów w tym samym języku i na dodatek pomagając sobie rękami oraz pozostałym arsenałem mowy ciała, a nawet pismem obrazkowym.
W małych perfumeriach, najczęściej tych poświęconych konkretnej marce, lub perfumeriach niszowych buszowanie jest przyjemniejsze. Przynajmniej dla mnie. Czasem ktoś o coś zapyta, ale generalnie jestem zostawiona sama sobie, wącham, co mi w rękę wpadnie (no dobrze, przesadzam, mimo wszystko jestem selektywna i najpierw obwąchuję te kompozycje, z którymi - jak zakładam - jest mi bardziej po drodze niż pod górkę). No i krążę sobie wśród regałów i regalików, flakoniki przesypują się niemal przez moje ręce, jak piasek w klepsydrze, póki coś mnie nie zachwyci. A najlepiej, jak sklep w ofercie ma jeszcze świeczki. I te też mogę obwąchiwać do woli. Aromat spryskanych bloterów, wosku świec, zapach rozchodzący się z bardzo często już zapalonej świecy... Relaks.
Uwielbiam świeczki Diptyque. Po pierwsze, pachną nieziemsko, po drugie, prezentują się tak, jakby były małymi dziełami sztuki. Uwielbiam prostotę szklanych form, kolor wosku i klasyczny owal biało-czarnej etykiety. Jedyne, czego w nich nie lubię to cena. Oj, bardzo jej nie lubię. Do tego stopnia nie lubię, że szukam "niecnych" wybiegów, by je zdobyć. Ostatnio wymyśliłam sobie, że chcę prezent walentynkowy, choć walentynek nie znoszę i gardzę nimi wielce. Ot, tak upadłam. Ale do rzeczy. Z całego arsenału, okadzałam się tylko trzema:
Patchouli (jak widać, od dawna wypalona, niestety) - piękna, gęsta paczula, ziemisto-kakaowa, odrobinę słodsza, bardzo sucha. Do tego kropla kadzidła i delikatny podkład z sandałowca.
Feu de Bois - dym z ogniska, skwierczące drwa, płat garbowanej skóry, rzucony w ogień jak ofiara całopalna, paczula i całe mnóstwo kadzidła.
Chene - jedna z najpiękniejszych postaci dębu, twardego, suchego, o lekko kwaskowym aromacie, tak podobna do tej z Chene Lutensa, dębowe liście, odrobina mchu. To moja ulubiona świeca.
Zapachy są intensywne, po kilku minutach od zapalenia knota, świece wypełniają pokój swoim aromatem. I gdyby nie te powalające ceny, na moich półkach stałyby na pewno Santal, Myrrhe, Ambre, Cedre, Cuir, Vetyver, Figuier, Essence of John Galliano...
Chciałabym też kiedyś spróbować świec Carrière Frères Industrie (Agarwood, Firewood), Odin (szczególnie 03 Century), Le Labo, Scent Bar (Feu de Bois) i jeszcze kilka innych. I nie miałabym nic przeciwko, gdyby Laurie Erickson z Sonoma Scent Studio postanowiła stworzyć świece powtarzające nuty znane z jej perfum (Winter Woods, Fireside Intense, Ambre Noir, Incense Pure).
kotek w oknie:) prosi o powietrze;)
OdpowiedzUsuńHa, kotek bardzo chętnie świece obwąchuje ;)
OdpowiedzUsuń