Niektórzy mają talent. Z prostych rzeczy tworzą wielkie. Ot tak, jakby pstrykali palcami. Pstryk i już.
Laurie Erickson, założycielka i nos marki Sonoma Scent Studio, miesza poszczególne esencje z taką łatwością, jakby to było układanie dziecięcych puzzli z co najwyżej 25 elementów, a nie żmudna praca. Trzynaście sekund i obrazek gotowy. Nie znam (jeszcze) jej wszystkich kompozycji, pewnie też dlatego, że w swojej ofercie ma wiele kwiatowych, a z takimi najzwyczajniej nie bardzo mi po drodze. Niemniej te, które wpasowują się w moje gusta, są nadzwyczajne. Oryginalne, niepowtarzalne, mocne, głębokie, czasem dzikie, nawet drapieżne, zdecydowanie nieuładzone, nieprzeciętne, bezkompromisowe. Lubię odważne perfumy, prowokujące i te takie są. Wyraźne kadzidła, drewno, agar, niewiele tu - lub w ogóle brak – upiększania na siłę, łagodzenia, tłumienia. Doceniam to, że Erickson nie stara się podobać wszystkim, nie stara się o to, by jej poszczególne kreacje mógł nosić każdy... ale każdy w arsenale jej kompozycji znajdzie coś dla siebie. Jak nie lubisz kwiatów, szukaj kadzideł. A może wolisz tytoń? Lub piżmo? Aldehydy?
Tego mi czasem brakuje w projektach pewnych marek – tworzą perfumy, które mają mieć, dajmy na to, ostry, kadzidlany pazur, ale ponieważ nie wszyscy lubią kadzidło, łagodzi się kompozycję, tłumi tytułowego bohatera, wypacza, deformuje, zaciera się jego prawdziwe rysy i każe mu się udawać, że nie jest tym, czym jest, aż staje się własną karykaturą. I tak o to powstają: kadzidło dla mas, oud dla mas, ambra dla mas, ba, nawet róże, fiołki czy irys dla mas. Nie mówię, że to źle. Nie potępiam. Po prostu ja nie tego szukam.
Prawdziwe kadzidło jest jak Janus, ma dwa oblicza. Może być świetliste, wzniosłe, o czystym, anielskim spojrzeniu, białych skrzydłach i złotych lokach, tak dobrze znane z kościołów. Może być też dymne, ciężkie, żywiczne, czarne, bliskie ziemi, jakby o kruczych skrzydłach, nieokiełznane, niemające wiele wspólnego z rytuałami. I oba te oblicza, choć tak różne, są jednakowo piękne, jednakowo hipnotyzujące.
Incense Pure Sonoma Scent Studio pachnie prawdziwym kadzidłem. Ale zdecydowanie nie tym anielskim. Otwarcie to czysta kamfora – mocna, wiercąca w nosie. Ale - jak to kamfora – szybko znika i wtedy do nozdrzy dociera piękny aromat mocnego, dymnego, ciemnego kadzidła, brudnego, żywicznego labdanum, lekko zbutwiały zapach ziemi – bezsprzecznie piwniczna paczula. To jest chyba mój ulubiony moment – w jakiś sposób kojarzy mi się z otwarciem Black Tourmaline Oliviera Durbano, jednak bez (dla wielu: na szczęście) kminu. Zapach nie jest czarny, jest ciemnobrunatny, gęsty, ale nie lepki. Dla mnie – piękny!
Potem zaledwie delikatnie ewoluuje, wytraca brunatne odcienie i powoli staje się coraz bardziej szary. I choć żywice nadal dominują, łatwiej wyodrębnić z zapachu delikatną słodycz wanilii i małych, złotych grudek mirry, jakby orzechowość sandałowca i suche wiórki cedru.
Generalnie nie ma tu salt, piruetów, podskoków, zapach trwa niemal niezmiennie, niemal, bo zmiany są, choć subtelne, prawie niezauważalne. Zapach staje się mniej drapieżny, rozjaśnia się, by z wygasaniem być już szarością z gdzieniegdzie tylko ciemniejszymi, brunatnymi plamkami.
Nos: Laurie Erickson
Rok: 2010
Nuty zapachowe: kadzidło frankońskie, mirra, absolut labdanum, olej czystka, absolut mchu dębowego, indyjska paczula, sandałowiec, cedr, ambra, irys, absolut korzenia arcydzięgla, elemi, absolut wanilii
Ryc. 1. http://whitesagelanding.net
Ryc. 2. http://www.sonomascentstudio.com
Raju... Ależ błogo mi się zrobiło po lekturze.
OdpowiedzUsuńI Ty jeszcze masz czelność twierdzić, że nie powinnaś pisać o perfumach? A bój się Boga (lub dowolnie wybranej istoty :) )! Bo świetnie i celnie wypunktowałaś ducha Incense Pure. Dosłowność otwarcia, może nawet pewną drapieżność (acz nie jest to najszczęśliwiej dobrane słowo) i późniejsza przemianę zapachu, ów spodziewano-niespodziewany zwrot ku delikatnej jasności.
Kurczę, ale mi błogo. :)
Wiedźmo, dzięki wielkie za słowa uznania :)
UsuńKompozycje LE maja coś takiego w sobie, że nie pozostawiają obojętnym. Łatwo mi się o nich pisze. Najwidoczniej lubię takie "niewychowane" składniki, które nie siedzą prosto przy stole, pyskują, skaczą po kałużach, mają posiniaczone kolana i organizują zawody w pluciu na odległość. I zamierzam zmierzyć się z kwietnymi kompozycjami SSS (psyt, nawet z tymi z różą w nazwie ;))