W Nowym Jorku jest strasznie. Nie, że generalnie, a od kilku dni. Słońce pali bez litości jak krwiożerczy inkwizytor, temperatura wydostała się spod klucza i jak pijana nastolatka szaleje na mieście bez umiaru, wilgotność poci się potrójnie, nic, tylko koszulki wykręcać. Beton i asfalt w koło nie pomagają, bo jak się diabły rozgrzeją, to nawet wieczorem w czasie spaceru można się poczuć jak na piekielnym rożnie. A jak pojawia się wiaterek, to bardziej przypomina podmuch z suszarki niż orzeźwiającą nadmorską bryzę. Moje miasto to darmowa, koedukacyjna sauna. Jednym słowem: bleee (niesamowite bogactwo językowe, nawet jak na polonistkę, nieprawdaż?) i mówię to ja, ciepło-, ba, gorącolubna istota, która zamarza, kiedy temperatura spada poniżej 16 stopni, albo przynajmniej nabawia się odmrożeń na rękach.
Kiedy temperatura za oknem przekracza normy przyzwoitości (dziś oscyluje między 35 a 36 stopniami Celsiusza, jak łatwo się domyślić: w cieniu), a wysoka wilgotność tylko jej wtóruje, intensywnie poszukuję zapachu, który jeżeli nie przyniesie ulgi, to przynajmniej mnie nie dobije. Perfumy zbyt ciężkie i długoogoniaste odpadają. Oczywiście, nieważne czy zapach na upalne lato, czy siarczysty mróz, musi mieć nuty, które lubię. Bardzo lubię. I już.
Na półce z moimi skarbami stoi sobie prosta, niepozorna zdawałoby się buteleczka*. A to, co przezroczyste szkło zawiera, jest również proste i zdawałoby się niepozorne. Ale to tylko pozory. Bo L'Eau Trois Diptyque to jedno z najpiękniejszych połączeń ziół, drewna i kadzidła, jakie było mi dane powąchać. Amen (i to będzie ostatnia dziś religijna konotacja).
Oto rozpoczyna się euforia zmysłów. Laur, tymianek, rozmaryn i sosna, a właściwie zielone, pokryte iglakową żywicą igły. To pierwsze nuty, które docierają do nozdrzy. Najpiękniejszy bukiet świeżych ziół i sosnowych gałązek. Kiedy ta nuta słabnie, pojawia się kolejna, tym razem mirra i czystek, które doskonale harmonizują z ziołami. I o ile na początku zapach wydaje się wilgotniejszy, o tyle po kilkudziesięciu sekundach schnie, robi się bardziej drzewny. Ma się nieodparte wrażenie, jakby ktoś na zielone zioła rzucał suche gałązki, które z łatwością i suchym trzaskiem łamią się pod ciężarem stopy. A następnie pojawia się odrobina szarego dymu, który niesie zapach palonych na ognisku iglaków... aż słychać strzelające w płomieniach szyszki. Zioła słabną jeszcze bardziej, natomiast suche drewno, dużo suchego drewna i cieniutka stróżka palącego się kadzidła unoszą się znad skóry.
Zapach jest piękny. Co mogłabym mu zarzucić, gdybym bardzo chciała, to to, że jest dość jednolity i nie zmienia się jak w kalejdoskopie. Ale zarzucać nie chcę. Bo czy to tak naprawdę jest wadą? Mnie podoba się taki, jaki jest. L'Eau Trois nie jest kompozycją ekstrawertyczną, która krzyczy i skacze, tupie nóżętami, by tylko zwrócić na siebie uwagę, a dojrzałą, spokojną, dającą wytchnienie. Nie wymaga szaleńczego śledzenia poszczególnych nut, ganiania za nią w tę i we w tę, a tym samym nie wywołuje kompleksów, że się za nią nie nadąża. Jest jak spokojna twarz starego Indianina, który - ma się wrażenie - czyta nam w myślach.
I bardzo nam to odpowiada, bo nie musimy męczyć się snuciem opowieści naszego życia, nie musimy bawić się w udawaną kurtuazję, wszystkie te niepotrzebne rozmowy o pogodzie, by tylko wypełnić czymś ciszę. Tu nie ma niezręcznej ciszy. Jest wspólne przebywanie i patrzenie sobie w oczy z głębokim zrozumieniem.
Rok: 1975
Nos: Serge Kalouguine
Nuty: mirra, oregano, mirt, czystek, sosna, laur, tymianek, rozmaryn
Ryc. 1. www.kciuk.pl
Ryc. 2. www.old-picture.com/
Ryc. 3. www.fragrantica.com
* Uwielbiam proste, nieudziwnione flakony perfum. Im bardziej minimalistyczne, tym lepsze. Zatem, jak łatwo się domyślić, zdecydowanie wolę starą wersje flakonów Diptyque.
Zgadzam się. Dzieło. I jego statyczność, ten szczególny, zadumany bezruch zupełnie mi nie przeszkadza.
OdpowiedzUsuńPiękna recenzja - prosta, czysta, z głębi. Godna zapachu.
Dziękuję Ci.
Dziękuję :) To jedna z doskonalszych kompozycji. Jedyne "szkoda" - zbyt płoche to to. Nie trzyma się za długo na skórze. Ale jak już na skórze jest, to osiągam zen.
UsuńPiękna opowieść. Nigdy nie próbowałam nosić Trzeciej Wody w upale, może spróbuję.
OdpowiedzUsuńRychłego ochłodzenia życzę. Aury, nie emocji do pachnidła Diptyque.
Spróbuj, spróbuj. Zdecydowanie warto.
UsuńA na ochłodzenie się nie zanosi - dziś w cieniu o stopień więcej :/ Pocieszenie takie, że niektóre zapachy w taką pogodę trzymają się mnie i 24 godziny (mimo kąpieli, kremów z filtrem i takich różnych przypadłości związanych z upałem, o których nie wspomnę ;) )
A niechże Cię uściskam!
OdpowiedzUsuńCo prawda niczego innego się po Tobie nie spodziewałam ale zawsze to miło poczytać, kiedy ktoś na upały proponuje nie kąpanie się w oranżadkach czy innych wodniaczkach ale porządne kadzidła. ;) I to jeszcze jakie!
Flaszki L'Eau Trois z całego serca Ci gratuluję (oraz trochę zazdroszczę ;) ). Także dlatego, że jej zawartości nie skalała paskudna butelka w kształcie podróżnej mydelniczki. ;) Wiesz, z takich najtańszych, plastikowych.
Mam jeszcze jeden niezawodny upałowiec, taka tam zieleninka ;) Jade od Durbano :]
UsuńDziękuję :)
No co mam zrobić, że ja trochę oceniam książkę po okładce, czyli perfumy po flaszce. Ostatnio miałam rozmowę z mężem (no dobra, raczej monolog, i nawet nie jestem pewna, czy mąż go słuchał ;)), że mam problem z uwierzeniem, że we flaszce bogatej, ozdobnej mogą się mieścić proste, doskonałe, moje ulubione nuty... i czasem pewnie przez to tracę, bo do wąchania (gdy mam spory wybór w perfumerii) wybieram to, co ukryte we flakonach minimalistycznych. I nie wiem już, czy przeklinać ten mój minimalizm, czy też nie.