Czy da się coś polubić na siłę? Nie mówię tylko o masochistycznych testach zapachów, które - mimo że maltretują nos i wykręcają żołądek na drugą stronę - przeprowadzamy, żeby przekonać się, że może kolejne fazy będą lepsze, że może w którymś momencie cierpień znajdziemy ulubioną nutę w oprawie idealnej, w końcu żeby napisać recenzję. Mówię o polubieniu polubieniu. Ja nie potrafię.
Nigdy nie komplementuję, kiedy uważam, że coś/ktoś na komplement nie zasługuje. Inna rzecz, że zjechać jakoś szczególnie też nie potrafię, bo nie przepadam za sprawianiem przykrości (jak nie mam nic miłego do powiedzenia, to po prostu siedzę cicho).
Jednak zdarzają się zapachy, których nijak skomplementować niepodobna, a milczenie wydaje się jakieś tanie, choć jest złotem. Krytyka wyjątkowo w gardle mi nie staje. Czyli, jak się domyślacie, dziś będzie - nazwijmy to eufemistycznie - oschle.
Laurie Erickson ma niesamowity nos, nawet jak na Nosa. Mam wielki szacunek dla niej, dla jej małej indie marki i sentyment do kolejnych kreacji (a niektóre nawet uwielbiam). Tym razem Laurie na warsztat wzięła składniki tylko i wyłącznie naturalne - powiła już dwa zapachy (Cocoa Sandalwood i Spiced Citrus Vetiver), z trzecim jest przy nadziei (Amber Incense). Dziś będzie o noworodku.
Spiced Citrus Vetiver Sonoma Scent Studio w pierwszych sekundach pachnie bardzo słodką pomarańczą i suchym wetiwerem. Ale przesłodzony towarzyszką wetiwer szybko bierze nogi za pas, a opuszczona dama pachnie jeszcze intensywniej. Następnie przyłącza się do niej bergamota i obie panie śpiewają w donośnym duecie. Jak już sobie tak pośpiewają, aż ochrypną, dopuszczają do głosu imbir (choć nadal swoim skrzekiem próbują go zagłuszyć). A potem pojawia się konkurencja - osmanthus, pachnący owocowo z domieszką czegoś lekko chemiczno/plastikowego. Nawet jaśmin ze swoim mormorando nie bardzo może się przez te upojone brzmieniem własnego głosu śpiewy przebić (no ale przynajmniej chór robi się zacniejszy). I właśnie słodkie pomarańcze i osmanthus czuję w postaci niemal niezmienionej kilka godzin. Przyznam szczerze, że nie jest to dla mnie najprzyjemniejsze doznanie, walczę z przyczajonym bólem głowy, a kolorowego ptaka staram się trzymać w ryzach, byle nie uciekł na wolność. Na szczęście po kilku godzinach głośne śpiewy zmieniają się w pomrukiwania i choć nadal mam wrażenie, że siedzę na wirującej z prędkością światła karuzeli, gdzieś tam widzę światełko nadziei w tunelu.
Nie wiem, czy to dlatego, że na horyzoncie zaczyna majaczyć wanilia, bo to nie jest mój ulubiony składnik w perfumach, choć w tym przypadku odwraca niemrawo uwagę od śpiewaków. Masochistycznie wwąchuję się w skórę w poszukiwaniu wetiweru, ale nie znajduję. Dostrzegam natomiast w zapachu drobne plamki, plameczki cedru i miękkiego, kremowego sandałowca (może kapkę zbyt woskowego). Nadal brakuje mi czegoś dosadniejszego, co zrównoważyłoby słodycz i kremowość kompozycji. Nie pomaga i to, że z plamki, plameczki, sandałowiec przeistacza się i objawia jako całkiem, całkiem miła plama.
Gdyby końcówka zapachu stanowiła jego początek (a właściwy początek nie istniał), to moje wrażenia byłyby inne. Zapach podobałby mi się. A ponieważ jestem zmęczona wcześniejszymi jego fazami, nie bardzo potrafię dostrzec urodę wygasania i docenić wytchnienie, jakie mi przynosi. I choćbym chciała polubić, na siłę, nie mogę.
Rok: maj 2013
Nos: Laurie Erickson
Nuty: czerwona pomarańcza, bergamota, imbir, cynamon, goździk, absolut jaśminu, absolut osmanthusa, wetiwer, cedr, sandałowiec, wanilia
Ryc. 1-2. www.sonomascentstudio.com
Podziękuję. :/ Obawiam się, ze nawet od Laurie nie da się lubić wszystkiego...
OdpowiedzUsuńPowiem tak: końcówka by Ci się podobała... ale nie warto na nią czekać. Zapachu już nie ma, a ból głowy nadal się czai, tak bardzo został sprowokowany.
UsuńA mnie pewnie podobałby się i początek, i środek Chemiczny jaśmin, przebijający się przez osmantus i pomarańcze,mniam. Pierwszy raz jestem tutaj i bardzo mi się podoba. Jasno! Lekko! czysto!
OdpowiedzUsuńDziękuje, Justyno, i bardzo miło mi Cię tu widzieć.
UsuńNiewykluczone, że będę testować ponownie, może zimą... Jeżeli się odważę. A jaśmin generalnie lubię. Gorzej z cytrusami ;)
Opisywanego przez Ciebie zapachu nie znam, testowałam za to Cocoa Sandalwood i potwierdzam kiepską trwałość organicznej serii SSS. W ogóle ów zapach nie przypadł mi do gustu i zaskoczyło mnie to tak samo, jak Ciebie podobne odczucie wobec SCV.
OdpowiedzUsuńLecz ten tylko się nie myli, kto nic nie robi. ;) A Laurie robi wiele; wiele dobrego, zaznaczmy. :)
Cocoa Sandalwood też czeka na swoją kolej, niemniej też nie wywraca mojego świata do góry nogami :/
UsuńLaurie uwielbiam, to naprawdę wg mnie jeden z lepszych nosów. Nawet zapachy "niemoje" są świetnie skonstruowane, mają moc i nie są banalne. Mam tylko jedną butelczynę z SSS, ale planuje co najmniej jeszcze jedną :)
Prawda, że jest świetna? IMO lepsza od wielu nie-niezależnych, uznanych i kształconych w szkołach perfumiarskich nosów. ;)
UsuńJak najbardziej prawda! :)
UsuńOsmantus jest jedną z moich zapachowych traum, sama jego obecność w nutach wystarczy bym do pachnidła odnosiła się... ostrożnie. Delikatnie mówiąc.
OdpowiedzUsuńTwoja opowieść zaś utwierdza mnie w przekonaniu, że nie tracę wiele nie pałając pragnieniem poznania- bo zapachy Sonoma Scent Studio raczej nie wpadają w ręce z przypadku, zwykle trzeba się porządnie postarać o przywilej testowania.
Zdecydowanie wczoraj osmantus plus spółka mi nie podeszły. Co do traumy - nie dziwię się, nie jest to mój ulubiony składnik, a ta chemiczność była bardzo męcząca.
UsuńZdecydowanie polowałabym na inne zapachy SSS, bo baaaardzo warto: uwielbiam Fireside Intense [mam flaszunię], Winter Woods są rewelacyjne [chyba będzie flaszunia], Forest Walk też niczego sobie, Incense Pure, czyli czysta przyjemność wąchania... a to tylko te bezkwiatowe, bo jak ktoś kwiaty lubi, to jeszcze więcej cudów można od Laurie znaleźć.