2013/07/08

Oda do figowca

Do tej recenzji (rozmiar XS) zabieram się już od dawna, tylko cały czas było mi nie po drodze. A na dodatek jakoś pisanie w ostatnich miesiącach mi nie szło (jak zwykle mogę winę zrzucać na brak weny, choć tym razem, ku zaskoczeniu wszystkich, jako przyczyny dodam jeszcze najzwyklejsze w świecie... lenistwo, no i wyjątkowo długie wakacje w międzyczasie, ale o tym - mam nadzieje - w niedalekiej przyszłości). Jednak dziś nadszedł ten dzień. Philosykos Diptyque EDT.




Pamiętam, kiedy pierwszy raz powąchałam tego figowca i w ogóle mi się nie spodobał. Krzywiłam nos (no dobrze, głównie walczyłam z mdłościami), bo nie cierpię kokosa, a tylko te nutę odczuwałam. Powtarzałam sobie, że nigdy więcej, że nie będę wracać ani ponownie próbować. No i co? Przemogłam się. Wróciłam i znowu spróbowałam. I od tamtej pory tak trwam sobie w błogim uniesieniu, rozważając zakup flakonu albo wersji solid (przepraszam wyczulonych językowo, ale jakoś, nie wiedzieć czemu, nie znoszę formy "perfumy w kremie").

Otwarcie jest pięknie zielone. Soczyste, odrobinę trawiaste, jakby w dłoniach gniotło się młode liście, rozcierało między palcami, próbowało się łamać elastyczne gałązki, a świeży sok plamił lekko opuszki. Nie wiem, gdzie ja ten mordujący mnie kokos czułam, bo choć czasem pojawia się jego delikatny podmuch w dalszych fazach, nie zabija, a podkreśla subtelną mleczność kompozycji.




Bo taka właśnie staje się ta kompozycja z czasem. Lekko mleczna, bez przesady, a nadal zielona. Nadal świeża. I coraz wyraźniej daje się wyczuć drzewną bazę. Nie żeby wióry sypały się na głowę, a belki spadały na stopy. Po prostu gdzieś tam pojawia się cedr, czasem jakby dosłownie jedna drzazga sandałowca.

To kolejny z tych zapachów, które rozwijają się spokojnie. Kompozycja lekko się wzbogaca, zmienia zaledwie odrobinę, nos wychwytuje delikatne niuanse, ale nie ma tu zmian o 180 stopni, nie ma szybkich zwrotów akcji. To jak czytanie książki na kanapie, a nie bieg przełajowy z przeszkodami.

Testowałam również wersję solid. Zapach jest identyczny, choć nie jest tak trwały, szybciej znika i trzyma się zdecydowanie bliżej skóry. Niemniej kusi mnie wielce, jak wąż Ewę. A w walce z pokusą nie pomaga to piękne czarne puzdereczko, w którym ukryta jest figowa piękność. Od razu włącza się chciejstwo, żeby zerwać to jabłko.


Uwielbiam nosić kompozycję Giacobetti latem - im upalniej, tym lepiej. Zapach odświeża, chłodzi i przenosi z betonu miasta na rajskie łąki, gdzie bosymi stopami miażdży się źdźbła traw, gdzie lekka bryza rozwiewa włosy, a słońce przebija się przez drgające liście wielkiego figowca, którego gałęzie uginają się pod ciężarem  owoców.





A jak dobrze pójdzie, następna recenzja też będzie figowa.

Rok: 1996
Nos: Olivia Giacobetti
Nuty: drzewo figowe (liście, drewno, owoce), cedr, nuty drzewne

Ryc. 1. http://thinkhebrew.wordpress.com
Ryc. 2. www.floridahillnursery.com
Ryc. 3 i 4. www.diptyqueparis.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz