W moim ogromnym pudełku z próbkami perfum do dogłębnego przetestowania jest pewnie co najmniej jedna trzecia takich, które chciałabym "załatwić" szybko i bezboleśnie, by tylko mieć je już z głowy, bo jakoś tak nie do końca mi (lub na mnie) leżą, i dwie trzecie takich, w które wwąchiwania się nie mogę się doczekać. I zawsze mam problem z tym, jaką zasadę wybrać, w jakiej kolejności testować i opisywać. Odbębnić czy się rozkoszować? Obowiązek czy przyjemność? A jeszcze pojawiają się zapachy, które dopiero co do mnie dotarły i znowu wcinają się w kolejkę, bo już chcę je próbować, ale jest tyyyle innych, które też cisną mi się na skórę. Nie miała baba kłopotu, zdobyła kolejne fiolki. Jeden wielki dramat mojego życia (dobrze, że tylko taki).
Dla drobnego ułatwienia sobie rozwiązania tego meczącego mnie dylematu wyjmuję co jakiś czas z ogromnego pudła kilka(naście) próbek (nadal z podziałem jedna trzecia do dwóch trzecich) i to je obiecuję sobie przetestować i zrecenzować najpierw. Ale nawet w tej grupce znajdują się fiolki takie, które niby testuje, a potem odkładam, bo o nich mi się dywagować nie chce, ale za jakiś czas znowu je biorę, bo przecież czuję wewnętrzny przymus, bo powinnam, bo odbębnię i będę miała spokój, ale potem jednak znowu przekładam próbkę, aż do momentu, gdy kolejny raz poczuję przymus... i tak w kółko.
Dziś się ostatecznie zmobilizowałam. Do dzieła.
Nie wiem, czemu nastawiłam się na bicie dzwonów, fajerwerki i krzesanie hołubców. Blood Concept B to po prostu poprawna kompozycja, która na mojej skórze jest dość... nudna. Niestety.
Na początku dostaję wielką tacę, a na niej jabłka, dużo czerwonych jabłek i wiśnie.
Owoce są słodkie i soczyste. Słodycz mogłaby być nie do zniesienia, gdyby nie goryczka w tle - piołun, dosłownie jeden maleńki listek mięty, okruszek anyżu i wiśniowe pestki. Jednak mięta, anyżek i wiśniowe pestki znikają z tacy zdecydowanie zbyt szybko i zostają tylko słodko-gorzkie owoce. Za moment obok tacy pojawia się - na szczęście, bo same owoce mnie ciut męczą - herbata: najpierw czarne aromatyczne wiórki, które potem zostają zalane wrzątkiem, by przeistoczyć je w mocny, gorzki napar. Do nozdrzy dociera też aromat wilgotnego najpierw pieprzu, który z czasem się wysusza.
Następnie... nic. Przez długi czas nic się nie dzieje. Nie ma przykuwających moją uwagę zmian i wolt. Jest za to monotonia. Nuda. Jak już w końcu jakieś zmiany nadchodzą, to też nie są zbyt spektakularne. Ot, herbatka stygnie. I to zwietrzała herbatka. Gdzieś tam pobrzękują niby metaliczne nuty, ale zbyt mocno muszę się w skórę wwąchwiać, żeby je wyłapać. To tak, jakby w pitej właśnie herbacie wyszukiwać zapachu łyżeczki, którą kilkanaście minut wcześniej tę herbatę zamieszano. A wygasanie jest tak samo nieciekawe jak cała reszta. Ot, zwyczajna, cywilizowana paczula, trochę suchawego drewna i już.
Rok: 2011
Nos: ?
Nuty zapachowe: jabłko, czarna wiśnia, piołun, pieprz, granat, czarna herbata, paczula, drewno tekowe, metaliczne nuty
Ryc. 1. http://science.howstuffworks.com
Ryc. 2. www.123rf.com
Ryc. 3. www.luckyscent.com
Iiii... Dotąd jakoś nie miałam okazji poznać a to przecież moja grupa krwi. :D Myśliwych, wędrowców, szamanów, jak chcą mądrzejsi ode mnie.
OdpowiedzUsuńNo ja wiem, że nie zawsze dało się upolować mamuta, wtedy zamiast obiadu były jagódki ale żeby do tego stopnia?? Czuję się zaocznie zawiedziona. (Zaocznie, bo własna próbka wreszcie do mnie jedzie ;) ).
To także moja grupa krwi. I jestem strasznie, okropnie, koszmarnie zawiedziona tym zapachem. A u Sabbath wszystko tak ładne się wydawało. No nic, to zapewne moja skóra, czyli ja z tych myśliwych, co to mamuta nie upolują i zostają im tylko jagódki. Może na Tobie inaczej się ułoży :)
Usuń