2013/08/19

Trzy recenzje na trzecie urodziny - cz. II

Świętowania ciąg dalszy, czyli dmuchamy drugą świeczkę (taka była pierwsza świeczka). I wąchamy drugą oudową kompozycję.

Odlewkę tego zapachu mam od... hmmm... bardzo dawna i z przerażeniem patrzę, jak płyn kurczy się i kurczy. Nawet nie chcę myśleć o tym, jak skurczy się tak bardzo, że imploduje i nastanie wielka pustka. Będzie wielkie puf (zapewne wywołane dźwiękiem krztuszącego się ostatnim oddechem i ostatnimi kroplami atomizera) i skończy się ta cudowna przygoda zwana 10 Corso Como.

Jest wiele powodów, które sprawiają, że zapach ten na stałe znalazł miejsce w moim (pojemnym, nie wstydzę się do tego przyznać) sercu. Jednym z nich jest to, że mimo róży w składzie, nie czuję jej na skórze (tłumy złożone ze mnie i moich klonów, a raczej odbić w lustrze wiwatują, śpiewając pieśni dziękczynne i wymachując kolorowymi transparentami). Zatem Ci, którzy wiedzą o moich różanych przejściach, rozumieją tym bardziej mój zachwyt. 

Pierwsze chwile po rozpyleniu zapachu są w pozytywny sposób zaskakujące. Jest dymnie i brudno. Ziemista, dymna wetyweria, brunatny, gęsty oud i brudne kadzidło, które nawet w najmniejszym stopniu nie jest sakralne. To jedna z piękniejszych postaci niepozornej wydawałoby się wetywerii. Ta ziemista, gorzkawa, dymna barwa niemal hipnotyzuje, łapie za organ powonienia i ciągnie za sobą jak pieska na smyczy. Nie mogę przestać wklejać nosa we własną skórę.

W ciągu kilkunastu pierwszych minut dymna, brudna nuta słabnie, wycisza się, aż właściwie znika. Pojawia się więcej oudu. Nie jest on tłusty i lepki. Nie ma również lizolowej, mocno szpitalnej barwy. Jest balsamiczny. Ciepły. Kojący. Bardziej drzewny. Sandałowiec wydaje się ciepły, suchy i miękki. Kadzidło nadal nie jest czystym, jak w Avignon Comme des Garcons, bardziej przypomina to z Incense Pure Sonoma Scent Studio, choć jest go znacznie mniej. Słup dymu nie jest prosty i biały. Jest szary, a jego cień drga delikatnie, jakby poddawał się niewyczuwalnym podmuchom. 


10 Corso Como zawsze wydawało mi się nieco niepokojące. Jest w nim coś zmysłowego, coś cielesnego. Dosłownie. To nie zapach niemytego ciała, a aromat ciała czystego (choć niepokrytego dziesiątkami mocno perfumowanych kosmetyków), ciała rozgrzanego. Mogę tylko założyć, że za tę nutę odpowiedzialne jest piżmo, które wyjątkowo nie pachnie na mnie drogeryjnym mydełkiem.

Ta kompozycja nie ewoluuje drastycznie i w sumie to jest w niej piękne. Jest nieruchoma. Jakby zatrzymał się świat. Trwa na skórze niemal niezmieniona i tylko z kolejnymi ruchami wskazówek na zegarku cichnie coraz bardziej.


Rok: 1999
Nos: Olivier Gillotin
Nuty zapachowe: sandałowiec, kadzidło, piżmo, róża, geranium, wetyweria, oud

Ryc. 1. Salvador Dali, Remorse, or Sphinx Embedded in the Sand, 1931, http://arthistory.about.com 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz