Albo mam zaniżony poziom oczekiwań tudzież przewysoką tolerancję i akceptację, albo wącham same piękności (nie wykluczam tej opcji, a wręcz przeciwnie, stawiam na jej zgodność z rzeczywistością), bo wszystko, co ostatnio testuję, mnie zachwyca. Mniej lub bardziej, ale zachwyca. Na fuje nie trafiam. Problem z tym jest taki, że w momentach zachwytu nie miałabym nic przeciwko powiększeniu kolekcji o flaszkę... lub dziesięć. A tego w gruncie rzeczy bym nie chciała. Bo ja lubię mój własny prywatny minimalizm, jest mi z nim dobrze, uwielbiam swoje wyselekcjonowane flakony, soczki, którymi zlewanie się to sama przyjemność, olfaktoryczna orgia. I wiem, że teoretycznie nie potrzebuję nic więcej, bo mam i kadzidła, i drewna, i oudy, i paczule, mam nawet kwiaty i ambry. Teoretycznie...
Mogę sobie tak powtarzać, ale co z tego? Zlewam się potem zawartością kolejnych próbek i się zaczynam łamać. Serce bije mocniej i bach! Trafionam strzałą zapachowego amora. A jak nie zakochana, to chociaż po przyjacielsku poklepana po plecach.
Kompozycje Odin nie są może rewolucyjne ani kontrowersyjne. To nie ciężkie działa, to nie zagadki olfaktoryczne, nie dzikie zwierzęta, które chce się oswajać, a miłe kocyki, szale kaszmirowe, jedwabne, to ciepłe skarpetki, ba, nawet miękkie dresy, w których przyjemnie spędza się czas w domu, z książką w ręce, z winem lub gorącą herbatą... Błogość, relaks, upragnione nicnierobienie, spokój.
Odin 01 Sunda (kiedyś 01 Nomad) to własnie taki upragniony spokój w ulubionym fotelu, wygodnych ubraniach, z niezłą lekturą, smacznym napojem i nieinwazyjną muzyką w tle (bez względu na to, czy to muzyka poważna, jazz, czy death metal). I w moim przypadku jak najbardziej z rozkosznie mruczącym kotem na kolanach. Czyli to, co każdemu z nas się od czasu do czasu należy.
Początkowy akord nienachalnej bergamotki, miękkiego, a nawet lekko kremowego cedru od razu sprawia, że robi się cieplej. I odrobinę leniwie, jakby wystawiało się twarz do słońca w niezbyt upalny dzień (w końcu nie chcemy poparzeń słonecznych). Pod powiekami robi się ciepło pomarańczowo, twarz delikatnie się ogrzewa, relaksujemy się, robimy się senni... No dobra, pobudka!
Już po kilku minutach pojawiają się zielone niuanse, stawiam na palmarosę. Nie za mocne, takie w sam raz. Pieprzna nuta jest tylko naszkicowana delikatną kreską, zaznaczona i to w zupełności wystarcza. Nie potrzeba tu grubej krechy czarnym węglem, całych garści łaskoczącego w nos pieprzu. Kremowy sandałowiec uwydatnia lekko migdałowy, waniliowy akord złożony z heliotropu i bobu tonka. Co jakiś czas stają mi przed oczami przepyszne lody waniliowe, lody z prawdziwej wanilii, w których dostrzec można maleńkie czarne ziarenka wyłuskane wprost z cieniutkiego strączka. Dosłownie czuję ich aromat i smak.
A potem to już tylko hymn na cześć miękkich, kremowych drew, nie za słodkich waniliowych niuansów i miękkiego, puszystego, dającego poczucie bezpieczeństwa piżma. Wszystko jest perfekcyjnie wyważone, niczego nie ma za dużo, niczego za mało. Doskonała równowaga.
Nos: Kevin Verspoor
Rok: 2009 (w 2012 zmieniono nazwę zapachu z 01 Nomad na 01 Sunda)
Nuty zapachowe:
Nuty głowy: jałowiec, cedr, bergamota
Nuty serca: palmarosa, czarny pieprz, heliotrop
Nuty bazy: bób tonka, sandałowiec, piżmo
Ryc. 1. www.apartmenttherapy.com/
Ryc. 2. Cheddar, czyli mój własny prywatny termofor stosowany na kolana, bez względu nawet na to, czy to mi się podoba, czy nie.
Ryc. 3. www.odinnewyork.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz