Zawsze trudniej zabrać mi się do pisania po przerwie. Nawet bardzo krótkiej przerwie. Słowa nie przychodzą tak szybko, jak zawsze, myśli nie kleją się, jak powinny, obrazy są zamazane, niewyraźne, klawiatura staje okoniem i podstawia jedne literki na miejsce innych (przynajmniej tak tłumaczę sobie te wszystkie irytujące literówki, pominięte znaki i braki kropek, tudzież ogonków). Niemniej, miło było odpocząć, od komputera przede wszystkim, bo tak się pod koniec tygodnia zaczytałam w kolejnych tomach "A Song of Ice and Fire", że zapomniałam o tym, co się dzieje wokół mnie. Oj, błogo było, błogo, mimo ciężkich jak wór cegieł tomów i każdego kolejnego obszerniejszego od poprzedniego, a mnóstwo przyjemności nadal jeszcze przede mną, jupi! (Nadganiam lekturę, bo zaczęłam oglądać serial na podstawie tej sagi, a zdecydowanie wolę jedyną słuszną kolejność: najpierw książka, potem film). Czyli amerykański długi weekend uznaję za wielce udany. Tak święto pracy to ja mogę celebrować.
A przy okazji, jak już ułożyłam się wygodnie na mojej wielkiej kanapie z książką w ręce i kolejną filiżanką rozpieszczającej kubki smakowe kawy (mój pan połówek robi najlepszą kawę na świecie!) (a pewnie, że się teraz podlizuję, przecież muszę na te kawę jakoś "zasłużyć", bo inaczej sama będę sobie musiała ją robić, a to już nie to samo, bo moje dzieło tak dobre jak mężowe nie jest), różne aromatyczne mikstury lądowały na skórze wnętrza mojego łokcia, bo wąchanie jest równie boskie, jak czytanie. I były oudy, i kadzidła, i drewna i tak sobie wirowały, i unosiły się, i mamiły nozdrza.
Jako że podczas ostatniego potupania do butiku Atelier Cologne zdobyłam próbkę Gold Leather, właśnie to najczęściej parowało z mojej skóry. Otwarcie jest zaskakujące. Lampka koniaku, dużo gorzkiej, soczystej pomarańczy, ziołowa nuta, lekarstwiany, odrobinę kwaskowy, skórzasty oud, kilka rzemyków i... całe wirujące obłoki lekko gorzkawego, ciemnopomarańczowego jak późno popołudniowe słońce szafranu. Nigdy wcześniej aż takiej dawki tej najdroższej przyprawy świata w perfumach nie doświadczyłam.
Kolor tego zapachu jest dokładnie połączeniem kolorów poszczególnych jego składników. I nawet nie wiedząc, co za ingrediencje otwierają tę kompozycję, przed oczami nadal wirowałyby plamy pomarańczowe, złote, żółte i rudoczerwone. W powietrzu wisi obietnica cudownego oudu - można wyczuć lekarstwiano-balsamiczne gęste krople, które dodatkowo potęgują gorzkawą nutę szafranu i gorzkiej pomarańczy.
Po kilkunastu minutach ziołowa nuta w tej kompozycji staje się głośniejsza, listki bylicy wyglądają coraz dorodniej i zaczynają przysłaniać szafranowe słupki. Jednak dopiero pojawienie się eukaliptusa, który sprawia, że zapach staje się przestrzenny, kamforowy i przy każdym kolejnym wdechy mocniej udrożniający górne drogi oddechowe, tłumi szafranową nutę niemal całkowicie. I przypuszczalnie mogłoby mnie to w końcu zmęczyć, gdyby nie mocno dojrzała śliwka o ciemnofioletowej skórce i niemal pomarańczowym, soczystym, słodkim wnętrzu. Tak aromatyczna, że chciałoby się ją zjeść. I nieważne, że kompozycja sama w sobie nie jest jadalna, bo ma się wrażenie, że spomiędzy tych niejadalnych brzmień można wyłuskać dorodny owoc, wgryźć się w niego i cieszyć się cieknącym po brodzie i palcach gęstym, lepkim, słodkim sokiem.
Szafranowy akord prawie znika. Prawie. Bo choć zaczynają tłumić go inne elementy zapachowej układanki, jego barwa zaczyna się zmieniać i coraz bardziej przypomina kłącze irysa. Zaledwie jeden mały okruch. Do tego dochodzi delikatna skóra - miękka i w dość jasnym kolorze. Nie za dużo, w sumie w sam raz (choć nie przeczę, osobiście wolałabym więcej). Oud nie jest w tej kompozycji oudem-zabójcą (przypuszczam, że to "wina" użycia syntetyku, a nie składnika naturalnego), choć jego zapowiedź w otwarciu była obiecująca, niemniej jest wyczuwalny, nadaje kompozycji głębi, dodaje kolejne wymiary. A poza tym trochę cedru i odrobina gorzko-słodkiego gwajaka. Drzewna baza nie jest porażająca ni agresywna. Jest za to bardzo przyjemna i trwa naprawdę bardzo długo.
Gold Leather mógłby pachnieć podróżnik-poszukiwacz nowych przypraw, nowych smaków, który dzień zaczyna kilkoma kroplami szlachetnego alkoholu, a potem przenosi się z miejsca na miejsce, by znaleźć doskonały szafran na jednym z suków, a na drugim końcu świata kamforowy eukaliptus, Podróżnik, który w opuszczonym sadzie zrywa z drzew dojrzałe śliwki i naciera się agarowymi attarami zamkniętymi w drewnianych szkatułkach przechowywanych w skórzanej torbie. Po prostu zadowolony z życia człowiek.
Rok: 2013
Nos: Jerome Epinette
Nuty zapachowe:
Nuty głowy: gorzka pomarańcza, szafran, rum
Nuty serca: śliwka, bylica, eukaliptus
Nuty bazy: gwajak, cedr, oud, skóra
Ryc. 1. http://demorrieaux.wordpress.com
Ryc. 2. www.ilewazy.pl
Ryc. 3. www.neimanmarcus.com
O kurczę. Zapach wydaje się ciekawy. Śliwkowego oudu chyba jeszcze nie próbowałam. :)
OdpowiedzUsuńGdyby tylko oudu było więcej... No ale mi wiecznie mało ;)
Usuń