Dziś będzie tak sobie na temat. Ostatnio przeżywam bowiem więcej zawodów niż zachwytów – o czym niedługo, jak tylko zbiorę się w sobie, zakończę testy i zasiądę do pisania. Zawodów oczywiście miłosnych. Bo przecież poznawanie nowych zapachów to takie trochę zakochiwanie się, umacnianie w uczuciu lub gubienie różowych okularów. Ale żem jeszcze nie gotowa na dzielenie się gorzkimi doświadczeniami, to będzie zupełnie o czymś innym.
Niech podniesie rękę ten, kto nigdy nie marzył o tym, żeby przejechać się żółtym, szkolnym autobusem – dokładnie takim, jakie pokazują na amerykańskich filmach. Na mnie nie liczcie, ręki nie podniosę, czytaj: zawsze marzyłam. Zieleniałam jako dziecię z zazdrości, kiedy na ekranie szkolny autobus podjeżdżał pod dom delikwenta i uprowadzał go do szkoły.
A kiedy dorosłam tamto małe marzenie nadal kołatało się gdzieś w podświadomości. I wiecie co? Marzenia się spełniają. Z tym, że los to przebiegła gadzina.
Moi znajomi mają dzieci. Ciężko pracują (znajomi, nie dzieci; od jakiegoś czasu przyłączyłam się do nich i pracujemy sobie wspólnie). Kiedy byłam jeszcze niebieskim ptakiem i samotnie przemierzałam ulice Manhattanu, bo reżim porannego wstawania do pracy mnie nie dotyczył (ach, gdzie ten błogi czas, no gdzie? Leżałam na kanapie i bosko pachniałam, już miałam związki zawodowe zakładać, tak się w tym leżeniu wyspecjalizowałam), zostałam poproszona o to, by pojechać na wycieczkę szkolną jako opiekunka. No dobrze, doświadczenie z dziećmi jako takie mam, bo w końcu powinnam była zostać nauczycielem (ale, jak łatwo się domyślić, wywinęłam się zgrabnie, do czego przekonały mnie praktyki w szkołach). Zatem ja, dumna i blada ciocia, zgodziłam się.
Zasady opieki nad dziećmi są ciut inne niż w Polsce. W Polsce poza nauczycielem powinien być przynajmniej jeden rodzic (lub inny nauczyciel). W Stanach jeden rodzić dostaje pod opiekę od czterech do pięciu małych istot, czyli – prosta matematyka – na jedną wycieczkę powinno się zgłosić około pięciu "chaperonów". Nauczyciel z wycieczką jedzie, ale podczas zwiedzania upłynnia się nie wiadomo gdzie, dziećmi zajmują się tylko rodzice.
Zasadniczo ta część nie jest ciekawa, przejdźmy do najważniejszego. Na wycieczkę pojechaliśmy… żółtymi, szkolnymi autobusami. Czułam się jak dziecko w sklepie z cukierkami! Żółty autobus! I jedno siedzenie dla mnie! Czy muszę dodawać, że bardzo mnie to ucieszyło?
Wybraliśmy się tym żółtym cudem na kółkach do Old Bethpage Village Restoration. Czyli do skansenu, w którym przedstawiono „scenki” z życia przeciętnego, dziewiętnastowiecznego zjadacza chleba, ale o tym kiedy indziej, jak będę miała wenę i nie będę ze zmęczenia padała na górne jedynki. Przejeżdżając przez zatłoczone ulice mojego miasta, musiałam bardzo ze sobą walczyć, żeby nie przykleić nosa do szyby i nie machać szaleńczo wszystkim tym, których z pieskiem opon mijaliśmy bez litości, zostawiając daleko w tyle.
Pan kierowca był bardzo wyrozumiały. Uśmiechał się od ucha do ucha, kiedy dzieciaki zaczęły swoje występy. Wyobraźcie sobie teraz… „We Will Rock You” w wykonaniu małych gardełek, nóżek i rączek (no tak, małych, w sensie nie najmniejszych bo około dziesięcioletnich w ilości jakiś dziesięć do piętnaście sztuk). A brzmieli lepiej niż oryginał (wyjątkowo mi uwierzcie, to najprawdziwsza prawda). Słuchałam z otwartą buzią!
Inna rzecz, że siedzenie w takim śpiewającym tłumku, w falującym na zakrętach i podskakującym na wybojach oraz dziurach autobusie (nawet zółtym!) może się skończyć migreną diabelną. Oczywiście pod warunkiem, że jest się królową brytyjską. Ja nie jestem, zatem po prostu łeb mi napierdzielał… ale warto było. Bo przecież jechałam żółtym autobusem! Jak to pięknie, że marzenia jednak się spełniają.
ryc. 1. i 2. http://brooklynlens.com
A kiedy dorosłam tamto małe marzenie nadal kołatało się gdzieś w podświadomości. I wiecie co? Marzenia się spełniają. Z tym, że los to przebiegła gadzina.
Moi znajomi mają dzieci. Ciężko pracują (znajomi, nie dzieci; od jakiegoś czasu przyłączyłam się do nich i pracujemy sobie wspólnie). Kiedy byłam jeszcze niebieskim ptakiem i samotnie przemierzałam ulice Manhattanu, bo reżim porannego wstawania do pracy mnie nie dotyczył (ach, gdzie ten błogi czas, no gdzie? Leżałam na kanapie i bosko pachniałam, już miałam związki zawodowe zakładać, tak się w tym leżeniu wyspecjalizowałam), zostałam poproszona o to, by pojechać na wycieczkę szkolną jako opiekunka. No dobrze, doświadczenie z dziećmi jako takie mam, bo w końcu powinnam była zostać nauczycielem (ale, jak łatwo się domyślić, wywinęłam się zgrabnie, do czego przekonały mnie praktyki w szkołach). Zatem ja, dumna i blada ciocia, zgodziłam się.
Zasady opieki nad dziećmi są ciut inne niż w Polsce. W Polsce poza nauczycielem powinien być przynajmniej jeden rodzic (lub inny nauczyciel). W Stanach jeden rodzić dostaje pod opiekę od czterech do pięciu małych istot, czyli – prosta matematyka – na jedną wycieczkę powinno się zgłosić około pięciu "chaperonów". Nauczyciel z wycieczką jedzie, ale podczas zwiedzania upłynnia się nie wiadomo gdzie, dziećmi zajmują się tylko rodzice.
Zasadniczo ta część nie jest ciekawa, przejdźmy do najważniejszego. Na wycieczkę pojechaliśmy… żółtymi, szkolnymi autobusami. Czułam się jak dziecko w sklepie z cukierkami! Żółty autobus! I jedno siedzenie dla mnie! Czy muszę dodawać, że bardzo mnie to ucieszyło?
Wybraliśmy się tym żółtym cudem na kółkach do Old Bethpage Village Restoration. Czyli do skansenu, w którym przedstawiono „scenki” z życia przeciętnego, dziewiętnastowiecznego zjadacza chleba, ale o tym kiedy indziej, jak będę miała wenę i nie będę ze zmęczenia padała na górne jedynki. Przejeżdżając przez zatłoczone ulice mojego miasta, musiałam bardzo ze sobą walczyć, żeby nie przykleić nosa do szyby i nie machać szaleńczo wszystkim tym, których z pieskiem opon mijaliśmy bez litości, zostawiając daleko w tyle.
Pan kierowca był bardzo wyrozumiały. Uśmiechał się od ucha do ucha, kiedy dzieciaki zaczęły swoje występy. Wyobraźcie sobie teraz… „We Will Rock You” w wykonaniu małych gardełek, nóżek i rączek (no tak, małych, w sensie nie najmniejszych bo około dziesięcioletnich w ilości jakiś dziesięć do piętnaście sztuk). A brzmieli lepiej niż oryginał (wyjątkowo mi uwierzcie, to najprawdziwsza prawda). Słuchałam z otwartą buzią!
Inna rzecz, że siedzenie w takim śpiewającym tłumku, w falującym na zakrętach i podskakującym na wybojach oraz dziurach autobusie (nawet zółtym!) może się skończyć migreną diabelną. Oczywiście pod warunkiem, że jest się królową brytyjską. Ja nie jestem, zatem po prostu łeb mi napierdzielał… ale warto było. Bo przecież jechałam żółtym autobusem! Jak to pięknie, że marzenia jednak się spełniają.
ryc. 1. i 2. http://brooklynlens.com
http://blogfilipinki.com/2009/11/06/zolty-szkolny-autobus/
OdpowiedzUsuń:-)
Przy okazji pozdrawiam z drugiego wybrzeza tego ogromnego kraju!
Ej, a gdzie relacja ze skansenu?! Nie chcę o autobusach, chcę o skansenach i odtwarzaniu dziewiętnastowiecznych realiów!
OdpowiedzUsuńI nie, nigdy nie marzyłam o żółtym autobusie. Zazdrość zżerała mnie dopiero w momencie, kiedy gówniarze z college'u jeździli do szkoły własnymi Pontiacami. Co mi tam, że starymi? :>
no no no - jak miło znowu poczytać... a po dojściu do opisu o zakrętach i pieskach opon... z radością (i już wyzbywszy się wahania) podniosę rekę - oczywiście wciąż ciesząc się Twoim szczęściem i wypełniona wiarą, że marzenia się spełniają i jak to cudownie, iż są tak różne!
OdpowiedzUsuńps. czekam na perfumowany ciąg dalszy ;-)
Mario, a widzisz, Twoje też się spełniło :D I również pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńSabb, no będzie relacja, będzie, ale zabieram się do niej, jak pies do jeża. No weny mi w tym temacie brak... i zdjęcia muszę jakieś wybrać, a na nich głównie dzieciaki :/
Szlonko, rany, Ty tutaj :) A zółte autobusy fajne som i basta ;)
W kwestii perfumowej może nawet dziś coś wymodzę... albo jutro ;)
Też wolałabym więcej ze skansenu. :/ Ale nie marudzę tylko cieszę się Twoim szczęściem. Bo spełnienie marzeń z dzieciństwa w dorosłym wieku to TAKA FRAJDA! :))
OdpowiedzUsuńA swoją drogą: w USA w czasie wycieczki gubią się nauczyciele, w Pl - dzieci. Z dwojga złego wolę pierwszą opcję; niech się szlajają w czasie pracy, byle nie dezorganizowali planu. :)