2010/11/23

Wschody i zachody słońca nad Manhattanem

Nie wiem, czy to miejsce, w którym przyszło mi żyć, czy wiek, który jeszcze o sobie nie przypomina, ale w końcu kiedyś zacznie… chyba robię się coraz bardziej romantyczna. Nie wiem, czy powinnam zacząć się martwić, czy samo przejdzie. Jak już kiedyś wspominałam, jedyny romantyzm, jaki znałam do tej pory, to był ten, który w wilgotne dni łapał mnie w kolanie. A teraz? Teraz mogę godzinami wyglądać przez okno, najlepiej z kubkiem kawy w ręce, albo włóczyć się ulicami, w poszukiwaniu nowych zakamarków, gry światła.
W życiu kilka rzeczy mi się udało, przyznaje. Jedną z nich jest znalezienie najlepszego z mężów (no musze to napisać, bo się przecież obrazi, bestia jedna), drugą – mieszkania z widokiem. Przed moimi oczami ściele się Midtown, niemal niczym nie osłonięte, podziwiam je w całej krasie, codziennie obserwuję zmianę świateł na Empire State Building, patrzę też na motorówki i statki sunące East River, na budynki panoszące się na Brooklynie.
Mój kot również to uwielbia. Zdarza mu się całe dnie spędzać na parapecie – albo śpi, wylegując się w słońcu, albo patrzy w dal i podziwia widoki… no dobrze, czasem, jak jakiś gołąbek przeleci, najważniejsze staje się polowanie. Skacze, skrada się, wyczekuje, podchodzi ofiarę, która z futrzaka za oknem niewiele sobie robi.
Możecie się ze mnie śmiać. Uzależniłam się od patrzenia. Uzależniłam się do tego stopnia, że na dodatek niemal codziennie robię zdjęcia nieba nad Manhattanem. Jest ono tak fascynujące, że nawet obawa przed spóźnieniem się do pracy, nie może mnie powstrzymać od pstrykania. A że wstaję wcześnie rano (zdarza mi się, że nawet o mocno nieprzyzwoitej godzinie, tylko i wyłącznie po to, żeby o szóstej rano skoczyć na basen, kiedy jeszcze pełna noc króluje nad miastem, wrócić, wysuszyć włosy, przygotować się do pracy, którą zaczynam o ósmej, a w międzyczasie z kubkiem parującej pobudki obserwować budzący się dzień – pierwsze promienie słońca na budynkach, ludzi, których powoli coraz więcej na ulicy, samochody, których potok wzbiera z każdą chwilą).




Nie wiem, pewnie to wina zanieczyszczeń, ale niebo nad tym miastem przybiera najbardziej niesamowite z kolorów. Czasem wygląda, jakby całe płonęło, czasem, jakby krwawiło rozszarpane drapaczami chmur, czasem jest jak ulepione z puszków waty, które w zabawie poszatkował kot. A puszki są nie tylko białe; czasem natura farbuje je na szaro, czasem na ciemnogranatowo. Rano lekko różowa poświata przychodzi znad Brooklynu i rozlewa się powoli nad cały Manhattan, budynki z szaroburych zmieniają się w różowopomarańczowe. Budzę wtedy męża i zachęcam go, żeby wstał i podziwiał ze mną… a on burczy, niemal straszy rozwodem i odwraca się na drugi bok. Co jest najbardziej zrozumiałe – na jego miejscu robiłabym dokładnie to samo.








A teraz wyobraźcie sobie mgłę – gęstą, mleczną, więżącą w sobie każdy obraz. I teraz wyobraźcie sobie jak ta mgła wieczorem powoli spływa z góry i kradnie z każdą chwila kolejny metr Empire State Building, wyobraźcie sobie, jak najpierw rozprasza światło do tego stopnia, że ma się wrażenie obcowania ze świętością, która przyprawia aureole nawet budynkom, a potem powoli pochłania obraz, aż w końcu nic nie widać. Empire znika. Znika też każdy inny wysoki budynek, a całe Midtown sprawia wrażenie wypełnionego zaledwie kilkupiętrowymi kamienicami. Jak wtedy ciężko przychodzi uzmysłowić sobie, że nadal mieszka się w wielkim mieście, nad którym królują ogromne drapacze chmur.



A kiedy w końcu czarna noc nastanie… Manhattan nigdy nie zasypia. Samochody pędzą ulicami, obcasy stukają na chodnikach, światła rozpalają Times Square, na którym bez względu na godzinę dnia czy nocy zawsze jest tłoczno, dinery otwarte są 24 godziny na dobę, Empire płonie światłami niemal przez całą noc, niektórzy ludzie palą światło w mieszkaniach… I ja, kiedy nie mogę spać, wstaję z łóżka, idę do salonu, siadam w fotelu z widokiem na Manhattan i patrzę, patrzę. Czarna noc otacza mnie niemal ze wszystkich stron, czarne niebo i ciemne wnętrze mieszkania. Czasem kot przybiegnie do mnie z tęsknym miauczeniem, bo zostawiłam go w łóżku, a przecież śpi przytulony tylko do mnie. I miauczeniem strofuje mnie, popędza do sypialni. A ja patrzę w ciemną noc, w światła Empire. W końcu kot mości się na moich kolanach, mruczy i układa się do snu. Po kilku chwilach biorę kota na ręce i wracamy do łóżka. Bez problemu usypiam.

9 komentarzy:

  1. Mmm.. poetycko się zrobiło. Podobno chmury to "taki banalny temat" fotografii ale, kurczę!, co z tego, że banalny, skoro taki piękny?! ;) Wiesz, że rzuciłaś właśnie na łącza małą cząstkę ducha Nowego Jorku? Poważnie; to nie jest tanie pochlebstwo. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. cudne zdjęcia, cudny opis - prawie przeniosłam się na chwilę na Manhattan... Twój kot to szczęściarz - mieć parapet z takim widokiem:))pozdrawiam, I.

    OdpowiedzUsuń
  3. Patrzę i marzę.. marzę i patrzę...a tych marzeń jest co raz więcej i więcej... Zdjęcia i tekst...Brawo Dziewczyno!!!

    OdpowiedzUsuń
  4. Wiedźmo, obawiam się nawet, czy nie nazbyt poetycko - papram sobie imidź! ;) Zdaje sobie sprawę z tego, że chmurki to taniocha, no ale lubię je, lubię bardzo i pstrykam nieustannie.
    I bardzo Ci dziękuję za uznanie :)

    Anonim 1, a w zasadzie I., dziękuję bardzo :) Oj chciałabym, żeby kot przyznał, ze należy do szczęsciarzy ;)

    Anonim 2, dziękuję ogromnie, bardzo mi miło :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Byłam tu rano już... I do głowy mi przyszedł komentarz żałośnie nadęty. Że świat jest tylko tak piękny, jakim potrafimy go zobaczyć. I że dostajemy tylko to, co świadomie potrafimy przyjąć. I nie napisałam tego, bo pomyślałam, że głupio tak się wybebeszać.
    A potem doszłam do wniosku, że u Ciebie mogę przecież. No to się wybebeszyłam. ;)
    Cały dzień chodziły za mną te zdjęcia...

    OdpowiedzUsuń
  6. Sabb, ja to się tym tekstem wybebeszyłam! No ale rozckliwia mnie to niebo przeogromnie, lepię się do szyby, sąsiedzi pomyślą, że może ich podglądam, żem zboczuch pewnie, wojerysta albo kogoś śledzę z tym aparatem non stop. No mówię, psuję sobie imidż ;)
    A tak na serio - często patrzę na ludzi i wiesz, prawie nikt nigdy nie podnosi głowy, żeby spojrzeć na budynki, na drzewa, na niebo... a ja najwidoczniej cały czas z "zadartym" w górę nosem, bo nad głową tyle cudowności. Ups, imidż już się potłukł ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. No trudno. Będę udawała, że nie zauważyłam. :)
    Takie momenty zatrzymania, zagapienia na świat też mam. Staję, wlepiem się w niebo, gałęzie, liście; albo przy oknie patrzę jak słońce wyłazi zza wieży kościelnej, albo idąc na zakupy mówię dziecku: Patrz, jak słońce pięknie zachodzi. Bo to cholerne słońce na obrazkach takie kiczowate, a w naturze to wszystko ma moc.
    Idę stąd, bo bredzę.
    W każdym razie imidż psujesz sobie w towarzystwie. :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Sabbath, nie bredzisz. A jeżeli bredzisz, to ja bredzę tym bardziej ;)
    Coś muszę wymyślić, żeby imidż właściwy odbudować... oby sie udało ;)

    OdpowiedzUsuń
  9. Hm, chciałoby się powiedzieć, zaparz kawę, za pięć minut będziemy...

    OdpowiedzUsuń