2010/09/08

Dominikana: Isla Sanoa

Czasem człowiek w najmniej spodziewanych okolicznościach dowiaduje się o sobie "całej prawdy". I wyszło szydło z worka. Leżenie na plaży w Boca Chica okazało się wielce frapujące, aczkolwiek dla kogoś, kto leżenia plackiem na słońcu (no dobra, w cieniu parasolki) nie traktuje jako najlepszej formy wypoczynku, po prostu w pewnym momencie niewystarczające. Co w takiej sytuacji robi zblazowany turysta z Europy Środkowej... i nie tylko? Wykupuje sobie miłą, całodniową wycieczkę w jakieś przyjemne miejsce. No i tak też zrobiłam ja wraz z moim przybocznym samcem. Wybraliśmy się w miejsce piękne, magiczne, czarowne, niemal nietknięte przez człowieka (no dobra, tknięte i to nawet nie przypadkowo), czyli do Parku Narodowego (Parque Nacional del Este). A gdzie dokładnie? Na uroczą, malowniczą wyspę Sanoa (Isla Sanoa). To 116 kilometrów kwadratowych przyrody, do której dostępu "broni" gorące Morze Karaibskie. Można tam, w zależności od plaży lub kierunku "podejścia" do wyspy, podziwiać na przykład Flamingi lub manaty.
Z Boca Chica zabrał nas mały autobus do miejscowości Bayahibe. Po drodze rewelacyjny, sympatyczny przewodnik Frankie opowiadał nam o Dominikanie po angielsku (dla mnie, mojego męża i pary Greków), po francusku (dla całej rodzinki Francuzów), po włosku (dla dwóch włoskich par) i po hiszpańsku (dla mnie, ha!, i grupki Urugwajczyków). Jak on w tej istnej wieży Babel pozostał normalny i przytomny, nie wiem. Ale podziwiam go mocno.
W Bayahibe zmieniliśmy środek transportu.


Wsiedliśmy w łodzie motorowe, które niemal z prędkością światła zabrały nas do celu. Po drodze zatrzymaliśmy się, żeby popluskać się w Piscina Natural (naturalny basen). To cudowna laguna kilkaset metrów od brzegu, w której woda jest płytka, gorąca, czyli idealna dla rozgwiazd (ja nawet jedną trzymałam w ręce).


Zaobserwowano tam również pluszczącego się Moby Dicka... zaraz po tym, jak z motorówki wskoczyłam do wody dodatkowo zrelaksować swoje nad wyraz blade kończyny.


A żeby zblazowanym turystom nie nudziło się zbytnio w czasie postoju, dostali coś na odprężenie. Nieograniczone ilości Cuba Libre, czyli rumu z colą (przypominam, woda była płytka, prawdopodobieństwo utonięcia - w zasadzie żadne). Zatem wszyscy bardzo zgodnie, dzielnie, bez ociągania się raz za razem wyzwalaliśmy Kubę... aż w końcu ogłoszono część dalszą wycieczki (niestety, nie ogłoszono wolnej Kuby). I wkrótce ujrzeliśmy raj na ziemi.




Na wyspie czekały na nas hamaki, leżaki, grill i ponownie nieograniczone ilości Cuba Libre i innych napitków. Ja w końcu zdecydowałam się na krok odważny. Uraczyłam się mamajuana, czyli dominikańskim afrodyzjakiem (właściwości zmiękczających serce nie zanotowałam, za to zmiękczających kolana a i owszem, bo mocne to diabelstwo było). Smak afrodyzjaku mnie nie zaczarował, ot, rosołek na korzonkach, gałązkach i listkach z rosołkowymi ziołami podlany sporą ilością zwalającego z nóg alkoholu. Jednak co polska krew, to polska krew - zwalić z nóg się nie dałam.
Kiedy już od dzielnego wyzwalania Kuby umysły turystów zmiękły i ich ciała również, na scenę wkroczyły tancerki. Dosłownie na scenę. Przygotowano program, co by wszystkich zmiękczonych wyciagnąć do tańca. Działo się, oj działo. Panie w bikini pląscające merengue, tudzież pachangę, panowie przyglądajacy się z uśmieszkiem w kacikach ust i klaszczący zgodnie z rytmem, a wszystko to na scenie ocienionej daszkiem, ocienionym liśćmi ogromnych palm.



I tak na nicnierobieniu, tudzież opalaniu się, pływaniu, spacerowaniu, piciu, rozmowach, tańcach... upłynęło nam kilka godzin. Po czym wybraliśmy się w drogę powrotną do Bayahibe (w parku można przebywać tylko do godziny 15).
A wybraliśmy się katamaranem (wszystko byłoby fajniej, gdyby był to mniej turystyczny, a bardziej wyczynowy katamaran, no ale jak się nie ma co się lubi...).


Żeby nie było wątpliwości. Na pokładzie nadal można było wyzwalać Kubę (w szczytnym celu i własną wątrobę można poświęcić). I były tańce... bo tancerki z wyspy popłynęły z nami. I dlatego właśnie na pokładzie katamaranu, z okrzykiem Cuba Libre na ustach, po raz pierwszy zatańczyłam merengue. A potem kolejny raz i jeszcze raz. Nigdy się tego nie uczyłam, za to naobserwowałam sporo (szczególnie w Boca Chica na dyskotekach organizowanych przez hotel, na których młodzi ludzie z obsługi dawali się porwać wyrytym w ich sercach rytmom, a tancerzami wszyscy, bez wyjątku, byli wspaniałymi). Tak więc przypomniałam sobie ich ruchy i oddałam się gorączce wtorkowego popołudnia. Oczywiście, dałam się porwać również dominikańskim ramionom Frankiego, a co!
To był naprawdę cudowny dzień, żałuję tylko, że jeden.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz