Jak łatwo się domyślić, najciekawsze zostawiłam na sam koniec (wiem, wiem, w budowaniu napięcia jestem „mistrzem”, szczególnie, że z pisaniem zwlekałam dość – a raczej zbyt – długo. No ale co się odwlecze, to nie uciecze!).
Pewnego pięknego, słonecznego, choć dość zimnego poranka wybraliśmy się na małą, organizowaną przez coś a la biuro podróży wycieczkę. Wraz z Argentynką, Chilijka, Hiszpanką, Amerykanami (którzy na pytanie, z jakiego kraju pochodzą, odpowiedzieli: Północna Karolina) i kilkoma innymi osobnikami płci i nacji przeróżnych wsiedliśmy do busa i daliśmy się uprowadzić przewodnikowi w oczekiwane z zapartym tchem nieznane (wprawdzie dobrze wiedzieliśmy, gdzie jedziemy, ale umówmy się tym razem, że informacje zdobyte z przewodników i filmów dokumentalnych się nie liczą).
Zaczęliśmy od znajdującego się na terenie miasta Meksyk Tlatelolco. Plac trzech kultur – prekolumbijskiej, hiszpańskiej i współczesnej meksykańskiej – to miejsce, gdzie obok ruin azteckiej świątyni zbudowano w XVI wieku katolicki kościół, a w XX wieku kompleks budynków mieszkalnych.
Następnie udaliśmy się do bazyliki – Basilica de Nuestra Señora de Guadalupe. Obok starej bazyliki, którą budowano od 1531 roku, stoi nowa, zbudowana w latach 1974-1976 (ponieważ miasto powstało w miejscu, w którym kiedyś było jezioro, grunt nie jest najstabilniejszy – stara bazylika zaczęła się zapadać). Pod względem liczby pielgrzymów, nowa bazylika jest drugim po Watykanie, najważniejszym dla katolików świętym przybytkiem. To tutaj można zobaczyć znajdujący się nad ołtarzem wizerunek Matki Bożej z Guadelupe. Żeby łatwiej było zachować porządek podczas zwiedzania, pod ołtarzem zbudowano ruchome, „pędzące” w dwóch kierunkach pasy (takie same jak na lotniskach). Stajesz sobie na takim pasie, zadzierasz głowę do góry i podziwiasz święty wizerunek. Jazda trwa w przybliżeniu 30 sekund. Pas się skończy, robisz krok do przodu i stajesz na pas biegnący w przeciwną stronę, zadzierasz głowę i podziwiasz jeszcze raz. Tylko od twojej, drogi pielgrzymie, fantazji zależy, ile takich wycieczek tam i z powrotem zaliczysz. Poszłam na całość, zaliczyłam dwie.
A jak już nasyciliśmy się świętymi obrazami i nasyconymi świętymi obrazami pielgrzymami, pojechaliśmy za miasto. Pan przewodnik sprytnie wymyślił, że trzeba nam pokazać miejscowe rękodzielnictwo. Zatem zobaczyliśmy, jak się wytapia srebro, jak i jaką bizuterię się z niego wykonuje, dowiedzieliśmy się, na czym polega doskonałość agawy (dokładnie maguey), jak się tka tradycyjne, meksykańskie materiały (nawet ja co nieco potkałam, używając w tym celu metody tradycyjnej, czyli wszystkich czterech kończyn). A potem nastąpiła najciekawsza część tej części programu: degustacja. Oczywiście napojów wyskokowych, czyli pulque, tequili, mezcalu (oczywiście z robakiem, czyli gusanos!) i jakiegoś zielonego likieru, którego nazwy za grzyba nie pamiętam (zrzućmy winę na chorobę wysokościową, a nie na procenty lub zwykłą sklerozę).
Jednak to, co było potem... Moje najpiękniejsze wspomnienie – Teotihuacan, miejsce, w którym rodzą się bogowie. Według mitów indiańskich to właśnie tutaj nastąpiło oddzielenie światła od ciemności, to tutaj powstały słońce i księżyc.
Całość zbudowana jest wzdłuż osi północ-południe, zwanej Aleją Zmarłych (o długości 2 kilometrów), która swój początek (lub też koniec) ma u stóp Piramidy Księżyca (można się na nią wspiąć, ale tylko do połowy). Wzdłuż alei zbudowano świątynie, a także Piramidę Słońca (wyższą od Piramidy Księżyca, 243 stopnie na sam szczyt). Obie piramidy to najstarsze budowle Teotihuacan (tak, wspięłam się na obie po niesamowicie stromych schodach, wraz z różnymi, sapiącymi z wysiłku turystami, którzy, żeby nie stoczyć się w dół, używali wszystkich czterech odnóży, a czasem nawet i pośladków, innymi słowy poruszali się na czworaka lub zsuwali się ze schodów na pupach). Jednak najpiękniejszą według mnie budowlą jest Świątynia Quetzalcoatla (Pierzastego Węża). Ozdabiają ją rzeźby głów bogów – pierzastego węża i Tlaloca (no co ja mogę, mam słabość do smoków i węży, a przede wszystkim wszelakich ich wyobrażeń).
Spacer Aleją Zmarłych, wśród tych niesamowitych starych budowli, w palącym już wtedy słońcu (zdjełam z siebie wszystko, co mogłam, z zachowaniem przyzwoitości oczywiście, ale zapomniałam posmarować się filtrem, który był w plecaku, zatem skończyłam z upiornie czerwonymi łapkami), między próbującymi mi wcisnąć azteckie gadżety sprzedawcami w rozłożystych sombrero, podekscytowanymi (zapewne jak i ja) turystami, wśród leniwie wyciągniętych w poprzek drogi psów... Tego wspomnienia nikt mi nie zabierze.
I jeszcze jeden bonus – el mariachi łapie stopa. Ciekawe co on tak naprawdę ma w tym futerale...
Ech, wycieczka jak marzenie! :) Gratuluję z całego serca. [niby "tylko" kraj ościenny, a proszę: jakie bogate wrażenia ;) ]
OdpowiedzUsuńMariachi? Hmm, pewnie spryciarz się wycwanił i dla niepoznaki schował gitarę. ;>
Szkoda tylko, że była to krótka wycieczka... bo jeszcze tyle zostało do zobaczenia...
OdpowiedzUsuńMyslisz, że to gitara? ;)