Dobra, dobra, wiem, że z dużym opóźnieniem, ale Muza zagubiła mi się po drodze, a umysł zaciął nawet bardziej niż moja zalana coca colą klawiatura (dopiero takie doświadczenie uświadamia mi, ile w tym diabelstwie cukru. Równie dobrze pewien osobnik płci odmiennej mógłby klawiaturę zalać miodem, a nie colą, na jedno by wyszło).
No nic, do rzeczy.
Znam ludzi, którzy uważają, że muzea to największa, przepraszam za wyrażenie, ale to cytat: trupiarnia. Zatem ich noga nigdy nie przekracza progów takich przybytków. No w sumie wolna wola, ale... Ja te trupiarnie lubię. I to bardzo. Szwędam się po nich z całkiem sporym zamiłowaniem. Może to jakieś zboczenie, skrzywienie. Zwał, jak zwał. Lubię takie zboczenie.
W Meksyku jest kilka muzeów wartych odwiedzenia. Ja niestety nie miałam wystarczajaco dużo czasu, żeby się poszwędać po wszystkich. Ale tego jednego odpuścić sobie nie mogłam – Muzeum Antropologiczne (Museo Nacional de Antropologia). I zastanawiam się, co o nim napisać, bo słów brak. Takie robi wrażenie.
Na to muzeum nie można sobie zarezerwować zaledwie godziny. Nie można zarezerwować dwóch. Trzeba przeznaczyć na nie co najmniej pół dnia... bo warto. Takich skarbów nie zobaczy się w żadnym europejskim muzeum.
Przemierzanie kolejnych sal muzeum to jak wycieczka w przeszłość. Zresztą w każdym muzeum można tego doświadczyć. Ale z kulturą europejską, afrykańską, ba, nawet azjatycką jestem bardziej zaznajomiona niż z kulturą środkowej i południowej Ameryki. Zatem wyobraźcie sobie małego brzdąca płci żeńskiej w sklepie z cukierkami albo i zabawkami, a będziecie mniej więcej mieli zarys tego, jak ja się w tym konkretnym muzeum zachowywałam. Szaleństwo na kółkach, nieustająca umysłowa ekstaza, potrzeby estetyczne uszczęśliwione na jakiś czas i wyjątkowo nie zawieszony mąż (i będzie, że brzydko o nim mówię, a raczej piszę, ale on z tych, co mają skłonność do zawieszania się, gdy doświadczają nadmiaru bodźców, czyli innymi słowy po godzinie, no może dwóch w muzeum najczęściej spuszcza głowę, chodzi za mną, czyli przewodnikiem stada i najpierw mruczy, że już jest głodny, zmęczony, a potem już w całkowitym geście poddania się i rezygnacji, snuje się jak cień i nawet już mu się nie chce buzi otwierać, żeby wydawać słabe jęki). Zatem mąż mi się nie zawiesił, a nawet cały rozochocony ciągał mnie po kolejnych salach (jakby mnie trzeba było ciągać!) i fotografował, co się dało. A do fotografowania było całe mnóstwo cudowności!
Oczywiście moja obsesja architektoniczna ma sie dobrze, a nawet wyśmienicie się rozwija (pewien znajomy kiedys zauważył, że rzadko fotografuję ludzi, natomiast z upodobaniem fotografuję budynki, skupiam się na detalach architektonicznych, okiem aparatu szukam okien, wrót, stiuków, filarów, żebrowań i co tam sobie jeszcze możecie wymyślić. Zgadzam się z tym i nie zgadzam jednocześnie – owszem, fotografuję architekturę, ale naturę i ludzi również. Howgh!). Na Zocalo stoi architektoniczna mieszanka renesansu, baroku i neoklasycyzmu, czyli Katedra Metropolitalna (Catedral Metropolitana de la Asunción de María), do której przylega kaplica Sagrario Metropolitano o tak pięknej, barokowej fasadzie, że aż dech zapiera w piersiach. I tym razem to ja obfotografowywałam te wszystkie cudowności i muszę przyznać, że cały czas było mi mało. Ale tylko spójrzcie na te zdjęcia i wszystko stanie się jasne.
Wnętrze Katedry też jest oszałamiające. Poza tym dawno nie widziałam takiej pięknej gry wpadajacego przez okna światła na strzelistych filarach podtrzymujących ciężkie sklepienie. Białe plamy na szarym kamieniu, to wrażenie lekkości – bezcenne.
Cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz