2010/10/08

Jestem gorsza od Prousta...

No jestem gorsza. Dziś skojarzeń będzie bowiem ponad miarę. A to powinno się już leczyć.

Lubię muzea. Uspokajają mnie, czuję się w nich zrelaksowana, bezpieczna. Niewiele mam takich miejsc, w których czuję się naprawdę dobrze. No może to nie do końca tak. Jestem z tych, którzy nie zapuszczają korzeni, którzy dryfują co najwyżej przez świat, zawieszają się niejako w próżni... nie przywiązują się za bardzo do miejsc, miast, domów. Daje mi to tę swobodę, że wszędzie jestem u siebie. Czyli wszędzie czuję się dobrze.
W muzeach jednak znajduję dodatkowy spokój. Może to brzmi śmiesznie, bo jak można znaleźć spokój w miejscu, które bardziej przypomina mrowisko, pełne robotnic-turystów pędzących na oślep, fotografujących co popadnie, przegapiających perełki umieszczone w kątach sal. A jednak oglądanie tych wszystkich zgromadzonych skarbów przynosi mi ukojenie.
Jestem szczęściarą. Mieszkam teraz w mieście, w którym muzea są ogromne, galerie można znaleźć na każdym rogu ulicy. I tak ostatnio spacerowałam po Metropolitan Museum of Art (MET), przemierzając kolejne sale, zatrzymując się przy cudach, które najmocniej mnie poruszają. Dotarłam w końcu do sali z rzeźbami europejskimi. Stoi tam "Ugolino z dziećmi" Jeana-Baptiste Carpeaux. Mam słabość do tego tematu, ale o tym kiedy indziej. W każdym razie przed rzeźbą siedział starszy mężczyzna w kaszkiecie na głowie, eleganckiej, błękitnej, prążkowanej koszuli z białym kołnierzykiem. Siedział i rysował. Rysował rzeźbę. Stałam za jego plecami i podziwiałam miękkie, delikatne ruchy, kiedy cieniował ołówkiem stopy Ugolino. Obserwowałam, jak miękki grafit ołówka przesuwał się niemal bezszelestnie po kartce papieru, wygładzając rysunek, oddając z ogromną precyzją grę świateł na ścięgnach napiętych w cierpieniu stóp, odwzorowując załamania, cienie, wypukłości. Pewny ruch nadgarstka rysownika, jego szybkie, a dokładne spojrzenia, oddanie, podziw. Bo żeby tak oddać w dwóch wymiarach piękno rzeźby, trzeba zachwycić się modelem, podziwiać twórcę, oddać się pasji.



Dlaczego o tym wspominam? Czemu ma służyć ten przydługi, zapewne męczący wstęp? Bo Tam Dao jest jak ten ruch nadgarstka, jest jak grafit ołówka przesuwający się miękko po papierze tylko z lekkim, ledwo słyszalnym skrzypieniem. Jest jak ten spokój, który ogarnia mnie w kolejnych salach. Tam Dao jest nieinwazyjny, jest jak kaszmirowy szal otulający szyję, jest jak promienie słońca na twarzy, jest jak relaks pod drzewem...

Tam Dao jest sandałowcem. Od początku do końca. Odkrywcze, prawda? Nie przechodzi zawrotnych ewolucji wywracających zastały świat do góry nogami, nie jest agresywnym rewolucjonistą, który posługuje się całym arsenałem sztuczek, zwodów i uników. Tam Dao jest sandałowcem, który Jest. Otwarcie to mocny olejek prawdziwie sandałowy, trwały, gęsty, lepki niemal. Ma się wrażenie, jak gdyby po aplikacji Tam Dao zostawiał tłuste, błyszczące plamy na skórze. To jest jedyny moment, o którym można powiedzieć, że zapach jest mocny, że wibruje. Ten skok jest jednak krótki i niewysoki, jak u początkującego sportowca. Tam Dao osiada na orzechowo-kremowej poduszce i pozwala drapać się za uszkiem. I mruczy jak kot. I w rozkoszy z drapania wysuwa przednie łapki, rozprostowuje paluszki i wysuwa niegroźnie pazurki. Zapach staje się delikatnie kadzidlany. Nie przypomina katedry, świątyni, tylko smuży drgającym od podmuchów kadzidlanym dymem. I taki już pozostaje. Miękki, puszysty, nadal tłustawy, z minimalną ilością kadzidła, niemniej spokojny, łagodny. Powoli i niewysoko unosi się znad skóry. Mości się w zagłębieniu pod obojczykiem i wydaje się, że pozostaje w stanie uśpienia. Jego miękkość i delikatność są odprężające, łagodne, zapewniające bezpieczeństwo.

Na koniec historyjka. Wypachniona po niebo Tam Dao zawoziłam kiedyś mojego kota do weterynarza. Pani wet ogląda mojego malucha, zagląda mu tu i ówdzie... wącha go. "Ale on jakoś dziwnie pachnie". "Jak to dziwnie?" - pytam. - "Coś nie tak"? Pani wet odpowiada, "pachnie jakoś tak dziwnie, kadzidłem". Zaczerwieniłam się i odpowiedziałam, że to pewnie moje perfumy, bo kot w drodze wtulał się we mnie niemiłosiernie. "Piękny zapach", odpowiedziała pani wet.


Nos: Daniel Moliere
Rok: 2003
Nuty: sandałowiec, cyprys, drewno różane, ambra.


ryc. 3. www.luckyscent.com

6 komentarzy:

  1. Wszystkie wielkie epickie opowieści mają to do siebie, że akcja rozwija się w nich powoli, stopniowo nabiera rozpędu, także bohaterów poznajemy systematycznie. Więc nie desperuj, Esco! ;) To "walenie prosto z mostu" w tekście jest nieeleganckie (choć modne). ;)
    Tam Dao jest piękne, aksamitne, gładziutkie, mrucząco-przymilne, ale pazury także ma (i to jakie!). Kusisz mnie do własnej recenzji. :) ...ale na razie plany są ździebko inne.
    I jeszcze pan artysta: lubię w muzeach takich czy owakich (pałace czy skanseny też się liczą) spotkać tego typu ludzi; wtedy się wie, że miejsce naprawdę żyje, że sztuka żyje i przemawia do nam współczesnych. Krótko mówiąc: gdzieś pomiędzy szkolną wycieczką, która ma istotę miejsca głęboko w dupie, a "zaliczającymi" kolejne punkty turystami jest miejsce dla mojej odradzającej się wiary w ludzkość. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj, pisz recenzję, koniecznie, bardzo ładnie proszę :)
    Nie lubię "walenia prosto z mostu", zdecydowanie wolę kluczyć wokół tematu odrobinkę. Mam nadzieję, że to nie jest znęcanie się nad czytelnikiem, bo zasadniczo mam się za osobę pokojowo nastawioną do świata i absolutnie bez inklinacji sado-maso ;)
    Zgadzam się z tym, że Tam Dao pazurki ma... ale często je chowa, a zaraz potem pokazuje je sobie niby od niechcenia. Zdecydowanie byt o mocno rozwiniętej samoświadomości.
    Z ostatnim akapitem Twojej wypowiedzi zgadzam się w 100%!

    OdpowiedzUsuń
  3. Nieeleganckie "walenie prosto z mostu" zdarza mi się nadzwyczaj często, bo głupio mi pisać wstępy, choć to wstępy najbardziej lubię. ;) Takie, jak ten na przykład.

    Zgadzam się, że Tam Dao jest miękki i statyczny i jednocześnie wcale nie nudny. na kota mi jednak za gruby. Chyba, że to gruby kot. Z resztą ja się na kotach nie znam. ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Niech Cię ręka jakiejś mitycznej opatrzności broni przed niepisaniem wstępów, bo Ci głupio. Ja lubię wstępy! Bardzo :) Ale walenie prosto z mostu między oczy też może być. Bo ja w ogóle lubię czytać - to jakaś nerwica natręctw albo działanie kompulsywne ;)
    Przez przygodę z wetką Tam Dao chyba zawsze będzie mi się kojarzył z kotem... a mój zdecydowanie do grubych nie należy ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Twój należy do ścisłej czołówki moich ulubionych kotów. Ścisłej, jednokociej czołówki dodam. A może to Twój talent fotograficzny należy do mojej czołówki? ;)

    A kompulsy mam te same. Potrafię czytac instrukcję obsługi suszarki w nieznanym mi języku, jeśli tylko nie mam żadnych innych literek do wyboru. Kiedyś ludzie potrafili odpoczywać naprawdę - złożyć ręce na podołku i tkwić w bezruchu sycąc się nim. Współczesne umysły, przynajmniej te bardziej rozbestwione, nie potrafią docenić błogosławieństwa pustki. Kiedy nie mam czym zając myśli, odczuwam dyskomfort, robię się nerwowa. Szukam stymulacji. To nienormalne. :)

    OdpowiedzUsuń
  6. W imieniu Cheddara bardzo dziękuję za komplementy :) W imieniu swoim również, choć policzki pąsowieją.
    Jak nie mam czego czytać, to i słoiczek z przyprawami się nada. Język nieważny. Byle były literki.
    Nie potrafię odpoczywać, nic nie robiąc. No choćby i listę zakupów spożywczych sklecić, ale czymś się zająć! Jest tylko jedna okoliczność, w czasie której nie idzie mi czytanie, pisanie, robienie na drutach, cokolwiek. Kiedy wgapiam się w ogień (ognisko, kominek), ale to się ociera o efekt hipnozy, zatem do nicnierobienia się chyba nie zalicza. Zatem dobrze Cię rozumiem, znam ten dyskomfort. I jeżeli to nienormalne to tworzymy czołówkę świrów :)

    OdpowiedzUsuń