No dobrze, może nie będzie to nowojorski „njus” miesiąca, nie będzie to nawet nowojorski „ekskluziw”… no ale jak o tym nie napisać.
Wydarzenie owo miało bowiem przebieg ogólnoświatowy. Wiele miast państw wszelakich przeżyło podobne oblężenie… na większą lub mniejszą skalę. W Nowym Jorku to czyste szaleństwo miało miejsce na Union Square w pewne ciepłe, słoneczne, choć lekko wietrzne sobotnie popołudnie. Setki „zaciężnych”, gotowych na wszystko, z błyskiem woli walki w oku stawiło się na placu boju na długo przed godziną zero. Niektórzy okryli się kolorami maskującymi, inni opuścili przyłbice, gdzieniegdzie dało się zauważyć mącące w oczach połączenia kolorów typowe dla… piżam. Każda z tych gotowych do walki osób dzierżyła broń niebezpieczną, siejącą postrach, która choć wygląda niewinnie, uzależnia od siebie, a w niewłaściwych rękach zamienia się w narzędzie zniszczenia. Kiedy ostatecznie wybucha, odłamki lecą we wszystkie strony. Nie uniknęłam rykoszetu, choć byłam tylko niewinnym cywilem, a nie zaangażowanym w walkę mrocznym rycerzem. Wielu cywilów znalazło się w tej samej, co ja, sytuacji. Niby kryli twarze, chowali się za innych, ale odłamki były sprytniejsze. I na dodatek sprzyjała im pogoda – wiatr, który niósł je na wszystkie strony świata. Powiem tylko, że ofiary ścieliły się gęsto.
Wojna na poduszki to jedno z najzabawniejszych moich nowojorskich doświadczeń. Młodzi i starzy, dziewczyny i chłopcy, turyści i miejscowi, wszyscy stanęli ramię w ramię do równej walki, żeby okładać poduszkami tych, którzy znaleźli się w zasięgu machnięcia. Punktualnie o godzinie 15 zabrzmiały fanfary nawołujące do rozpoczęcia walki. I walka trwała i trwała, i trwała. Zmęczeni schodzili z pola walki, ustępowali miejsca kolejnym wojownikom, którzy pojawili się trochę i całkiem sporo później. To była naprawdę baaaaaardzo długa walka, wypełniona bojowymi okrzykami i gromkim śmiechem.
Reguły były jasne – np. przynieś swoja własną poduszkę, do walki przystępujemy po zdjęciu okularów, nie okładamy fotografujących, poduszki nie mogą być z wkładem z pierza (phi, kto by tego przestrzegał) itp. Oczywiście pierze było i to w ilościach sporych – falowało na wietrze i opadało na walczących oraz obserwujących niby pierwszy śnieg: miękki, delikatny i niosący nieograniczone pokłady frajdy.
Wydarzenie owo miało bowiem przebieg ogólnoświatowy. Wiele miast państw wszelakich przeżyło podobne oblężenie… na większą lub mniejszą skalę. W Nowym Jorku to czyste szaleństwo miało miejsce na Union Square w pewne ciepłe, słoneczne, choć lekko wietrzne sobotnie popołudnie. Setki „zaciężnych”, gotowych na wszystko, z błyskiem woli walki w oku stawiło się na placu boju na długo przed godziną zero. Niektórzy okryli się kolorami maskującymi, inni opuścili przyłbice, gdzieniegdzie dało się zauważyć mącące w oczach połączenia kolorów typowe dla… piżam. Każda z tych gotowych do walki osób dzierżyła broń niebezpieczną, siejącą postrach, która choć wygląda niewinnie, uzależnia od siebie, a w niewłaściwych rękach zamienia się w narzędzie zniszczenia. Kiedy ostatecznie wybucha, odłamki lecą we wszystkie strony. Nie uniknęłam rykoszetu, choć byłam tylko niewinnym cywilem, a nie zaangażowanym w walkę mrocznym rycerzem. Wielu cywilów znalazło się w tej samej, co ja, sytuacji. Niby kryli twarze, chowali się za innych, ale odłamki były sprytniejsze. I na dodatek sprzyjała im pogoda – wiatr, który niósł je na wszystkie strony świata. Powiem tylko, że ofiary ścieliły się gęsto.
Wojna na poduszki to jedno z najzabawniejszych moich nowojorskich doświadczeń. Młodzi i starzy, dziewczyny i chłopcy, turyści i miejscowi, wszyscy stanęli ramię w ramię do równej walki, żeby okładać poduszkami tych, którzy znaleźli się w zasięgu machnięcia. Punktualnie o godzinie 15 zabrzmiały fanfary nawołujące do rozpoczęcia walki. I walka trwała i trwała, i trwała. Zmęczeni schodzili z pola walki, ustępowali miejsca kolejnym wojownikom, którzy pojawili się trochę i całkiem sporo później. To była naprawdę baaaaaardzo długa walka, wypełniona bojowymi okrzykami i gromkim śmiechem.
Reguły były jasne – np. przynieś swoja własną poduszkę, do walki przystępujemy po zdjęciu okularów, nie okładamy fotografujących, poduszki nie mogą być z wkładem z pierza (phi, kto by tego przestrzegał) itp. Oczywiście pierze było i to w ilościach sporych – falowało na wietrze i opadało na walczących oraz obserwujących niby pierwszy śnieg: miękki, delikatny i niosący nieograniczone pokłady frajdy.
Ach! Jak chciałabym tam być! Wojna na poduszki do niesamowita frajda. Dwa lata temu na Polconie w Łodzi organizowaliśmy taką na bloku dziecięcym, a ja, zajęta obowiązkami organizatora, nie zdołałam wziąć udziału. Chcę do Nowego Yorku...
OdpowiedzUsuńW Warszawie też była taka wojna, ale uczestniczyło w niej, ja wiem, około 50 osób? Tu było setki, naprawdę setki :) Tym razem skupiłam się na oglądaniu i fotografowaniu :) Ale byle do przyszłego roku ;) Bo jak już mam mieć problem z wyczesaniem pierza z futra, to niech chociaż komuś poduchą przyłożę ;) Przyjeżdżaj! :)
OdpowiedzUsuńU mnie na wsi nie ma, ale to przecież wszystko można zmienić. Pogadam z Zielonymi, oni lubią takie zabawy. :D
OdpowiedzUsuńA tym przyjazdem kusisz, oj kusisz... Wyobrażam sobie nasze szlajanie się po perfumeriach, spacery do "wszędąt" i kolejne przegadane noce.
Może na razie uda się spotkać, kiedy będziesz w Polsce?
Wygląda tak, że aż żal się nie włączyć. :) Ciekawe, czy Pan Zakuty Łeb sięgnął po "zapasy na czarną godzinę" skryte wewnątrz hełmu? ;) Naprawdę odjechana akcja, w pozytywnym sensie, oczywiście. Swoją drogą, obawiam się że w Pl jesteśmy jeszcze "zbyt poważni" na takie dziecinne ekscesy. Pięćdzisiąt osób, może nawet dwieście, jeśli akcja zadzieje się podczas jakiegoś festynu, ale taki tłum, jak na ostatniej fotografii? Jeszcze nie teraz.
OdpowiedzUsuńChciałabym się mylić, niech mnie ktoś poprawi! :)
Nie widziałam, żeby sięgał, chyba wystarczyło to, co miał... pod ręką ;)
OdpowiedzUsuńW Warszawie zebrało się ok. 50 osób, nawet krótki film widziałam. Ale jakoś to takie nudne, sztuczne i sztywne było. Niby naparzali się poduszkami, ale w sposób taki, jakby byli z łapanki i kazano im to robić.
A ostatnie zdjęcie... zostało zrobione 45 minut po rozpoczęciu walki ;)
No właśnie, taki sztuczny niby-entuzjazm. Za mało dystansu do siebie..
OdpowiedzUsuńSkoro minęło TYLKO 45 miut, to jak to wyglądało pod koniec imrezy? ;)
A w ogóle, wrobiłam Cię w wyjawienie paru optymistycznych szczegółów z własnego dossier:
http://pracownia-alchemiczna.blogspot.com/2011/04/nadrabiam-zalegosci.html
Witaj Escritorio,
OdpowiedzUsuńmam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku? Dawno nic nie pisałaś... czekałam i co jakiś czas (czyli prawie codziennie) zerkałam na Twojego bloga i ostatnio bardzo się zasmuciłam, że go zamknęłaś (ja jestem wielkim antytalentem komputerowym - miałam zapamiętany Twój II blog "mniej znaczy więcej" i wystraszyłam się, że już całkiem straciłam kontakt do Ciebie... na szczęście odnalazłam chociaż ten:))) Czekam zatem dalej cierpliwie i pozdrawiam Cię serdecznie:) I. (Twoje zniknięcie "zmusiło" mnie nawet do zalogowania na bloggerze, czego cały czas unikałam;)