2010/09/20

Williamsport, czyli prawdziwa Ameryka

Znacie ten teledysk do piosenki "Home" Sheryl Crow?

Za każdym razem, kiedy oglądałam kolejne sceny, marzyłam o tym, żeby zobaczyć właśnie taką Amerykę. Bez krawatów i markowych garniturów, bez szpilek od Blahnika, bez sukienek wprost z wybiegów i takich też kobiet, bez sportowych, malutkich samochodów, ale tę w caterpillarach, jeansach, zwykłych podkoszulkach, czapkach z daszkiem, pędzącą w ogromnych pick-upach. No i w końcu mi się udało.
W pewien piękny weekend wybraliśmy się na farmę naszego przyjaciela do Williamsport w Pensylwanii. John przygotował dla nas kilka atrakcji. Najpierw lody robione na miejscu w małej, miejscowej lodziarni. Uwielbiam sorbety, których tam nie mieli. Wzięłam zatem małą porcję (nie wiedziałam, że dla wtajemniczonych jest jeszcze mniejsza), czyli dwa smaki: masło fistaszkowe i orzechy włoskie z syropem klonowym. Nie mogę powiedzieć, że były to dwie gałki tudzież kulki, bo skłamię. To były dwie ogromne gały, dostałam chyba jakieś pół litra lodów. Co nie zmienia faktu, że były to lody przepyszne! A co! Jak szaleć, to szaleć... a następnie lub jeszcze w trakcie konsumpcji umierać z przejedzenia.
Potem pojechaliśmy na festyn (159th Sullivan County Fair). No i dostałam to, o co się prosiłam. Prawdziwa Ameryka ścieliła się przed moimi oczami. Wszędzie budki, w których można kupić frytki, hot-dogi, hamburgery, amerykańską pizzę, typowe słodycze, czyli funnel cake, smażone w głębokim tłuszczu ciasteczka oreo, smażone w głębokim tłuszczu snickersy, smażone w głębokim tłuszczu twinkie (kto oglądał "Zombieland", ten wie, za czym szalał bohater grany przez Woody Harrelsona), ba, nawet smażone w głębokim tłuszczu pikle!


Jak już się człowiek najadł, to mógł sobie pójść pooglądać świnie, prosiaczki, krowy, cielaczki, króliki, kury i gołębie wystawowe, ha, nawet lamy tam mieli.


Ewentualnie można było rzucić okiem na sprzęt rolniczy, ofiarować co nieco na kościół, zarejestrować się, co oznacza deklarację: jestem demokratą czy republikaninem.


W tłumie przechadzały się wicemiss okręgu, na parkingu przyjeżdżających witała sama królowa piękności (żeby nie było wątpliwości, wszystkie przepasane są szarfami z tytułami i noszą "śliczne", malutkie tiary. A, i cały czas się uśmiechają, machają do wszystkich wystudiowanym gestem królowej brytyjskiej, czyli ogólnie sielanka).


Ale muszę przyznać się do tego, że festyn przyciągnął mnie z dwóch powodów. Pierwszy to demolition derby: czyli wszystkie chwyty dozwolone, musisz rozbić samochody konkurencji, wtedy wygrywasz. Zawody z podziałem na grupy wiekowe i rozmiar... samochodów, oczywiście. Techniki dowolne: zablokowanie przeciwnika poprzez wepchnięcie go na barierki, zmasakrowanie błotników, by te zablokowały koła, zarżnięcie silników, zablokowanie przeciwnika między nienadającymi się już do użycia wcześniej wykończonymi samochodami innych konkurentów do nagrody i tak dalej, i tym podobne... Dodam tylko, że w grupie juniorów zwycięzcą okazała się dziewczyna.





Tak więc przez długi czas oglądaliśmy samochodową jatkę w ogłuszającym ryku silników, zgrzytach gnącej się blachy, uderzeniach błotnika w błotnik, w smrodzie palonych gum i gotujących się masek, dymie wylatującym z bebechów mechanicznych bestii, w okrzykach zachwytu podziwiającej widowisko gawiedzi. Niektórzy widzowie byli świetnie przygotowani na tę okoliczność.


Drugi powód: łapanie wymazanego w tłuszczu prosiaka, a w zasadzie kilku prosiaków, mniejszych lub większych w zależności od kategorii wiekowej uczestników. Zabawa przeznaczona dla dzieci i młodzieży od 7-15 lat (choć jeden "chłopiec" wyglądał tak, że spokojnie wpuściliby go do klubu, sprzedali piwo i papierosy, a kobiety rzucałyby mu się w ramiona; miał jakieś 180 centymetrów wzrostu minimum i fantazyjny zarost... całkiem dojrzałego mężczyzny ;)). No po prostu bajka. W każdym razie wykrzyczałam się, kibicując wybranym zawodnikom, i wybawiłam za wszystkie czasy.



Poznawanie prawdziwej Ameryki miało również polegać na korzystaniu z wszelkich jej praw, gwarantowanych obywatelom w konstytucji. Skoro mam w tym kraju spędzić jeszcze kilka lat, to trzeba czasem "wtopić się" w tłum. No dobra, to był tłum trzyosobowy. Ale huku narobiliśmy, jakby nas tam cała armia była.



Największą radość przyniosło nam strzelanie z Magnum .44... bo przecież nie byle kto, a sam Brudny Harry z takiej pukawki uczył pokory pewnych opornych na nauki osobników. Jedno małe "ale", a raczej dwa. Mam za małe dłonie, za drobne, kolba zatem jest dla mnie ciut za duża, co nie zmienia faktu, że dla takiego uparciucha jak ja, nie ma rzeczy niemożliwych. Druga rzecz, Magnum kopie jak diabli. Wprawdzie po Johnie w ogóle nie było widać, żeby coś go kopało, ale jak ja zabrałam się do strzelania, to gdyby nie John za moimi plecami, po każdym strzale lądowałabym na własnym, szanownym, za przeproszeniem, tyłku.


Ale to nie koniec doświadczania praw konstytucyjnych. Wieczorem bowiem zrobiliśmy ognisko, na którym najpierw piekliśmy kiełbasę (przywieźliśmy ją specjalnie z polskiej dzielnicy, czyli Greenpointu), a potem... jak prawdziwi Amerykanie piekliśmy pianki marshmallow. I jeżeli o mnie chodzi na kiełbasach można było poprzestać. Ale John koniecznie chciał, żebyśmy spróbowali. Specjalnie piekł dla mnie (ach, ci szarmanccy mężczyźni!) pianki na dwa sposoby: sposób dla cierpliwych, czyli golden & crispy, ale trzeba uważać, skupiać się i pilnować; sposób drugi, dla niecierpliwych, czyli włóż piankę w ognicho, jak po 2 sekundach zrobi się czarna jak węgiel, wyjmuj i wcinaj (w środku nadal jest biała i płynna). Tylko dla porządku oświadczę, że sposób pierwszy jest zdecydowanie lepszy, a efekt smaczniejszy.


To był niezapomniany weekend. Wypad do knajpy na piwo, siedzenie między miejscowymi, oglądanie wiszących na ścianie baru zdjęć z polowań (to jedyny punkt, którego nie lubię. Wszyscy polują na jelenie, a czasem i niedźwiedzie albo i rysie. Z tego prawa nie chcę korzystać, nigdy!), noc spędzona na farmie Johna w domu, w którym, choć stary, nie straszy, siedzenie przy ognisku i oglądanie rozgwieżdżonego nieba (na Manhattanie takiego nieba nie uświadczysz), wsłuchiwanie się w pohukiwanie sów, w muzykę świerszczy, podziwianie pięknych wzgórz, poznawanie uroków Pensylwanii. Już chcę tam wrócić.




7 komentarzy:

  1. Krótko mówiąc; sielski weekend na prowincji. :)
    Mnie najbardziej przypadł do gustu sposób na pofolgowanie zapędom destrukcyjnym. Łii! ;)

    I jeszcze pytanie dość luźno związane z tematem notatki: zawsze mnie zastanawiało, skąd w USA bierze się taka popularność lokalnych konkursów piękności? Przecież dziewczyny muszą coś z tego mieć, poza chwilową popularnością. Stypendium jakieś...? Czy to jakieś "powiatowe eliminacje" do Miss America? Jak myślisz?

    OdpowiedzUsuń
  2. To był rewelacyjny weekend. Sielanka jak z marzeń :)
    Co do zapędów destrukcyjnych: jak ja żałowałam, że nie mam jakiegoś podrasowanego gruchota, bo gdybym miała, od razu rzuciłabym się w wir demolition derby ;)

    Co do lokalnych konkursów piękności. Na pewno nie są to "powiatowe eliminacje" do Miss America. To raczej wybory miss serów dojrzewających, miss zbioru ziemniaków, miss traktorów... coś w ten deseń, przynajmniej tak dawał do zrozumienia nasz przyjaciel. Ale czy dziewczyny coś z tego miały poza pięcioma minutami sławy? Nie mam pojęcia.

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak przypuszczałam... ;)

    Kiedyś zobaczyłam Miss Grzechotników (czy jakoś tak) któregoś hrabstwa w Teksasie i od tej pory - jeśli chodzi o konkursy kobiecej piękności - niewiele może mnie zdziwić. ;) Jeśli rzeczywiście dziewuchy robią to tylko dla podziwu sąsiadów i wywiadu dla lokalnych mediów, to mamy do czynienia z ciekawym trendem antropologicznym, nie sądzisz? :) Ciekawe, czy np. w Polsce przeszłyby wybory Dożynkowej Miss? :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Mnie w ogóle niewiele dziwi ;) Po prostu jedno jest pewne, najładniejsze dziewczyny w takich konkursach udziału nie biorą.
    A wiesz, podziw sąsiadów i wywiady dla lokalnych mediów to ważna rzecz. Nawet z filmów czasem pamięta się takie momenty, w których jakiś bohater się chwali, że jego żona była miss-czegoś-tam-ileś-tam-lat-temu, o, albo królową balu. Oni tym naprawdę żyją! To jest niesamowite.

    A nie wybierają w Polsce jeszcze Dożynkowej Miss?

    OdpowiedzUsuń
  5. Nic mi o tym nie wiadomo. Podobno w poprzednie wakacje ktoś zorganizował tego typu konkurs na Podhalu (ale to już jest dobry przykład, że na razie nikomu nie chce się... inwestować w tiary i kwiaty ;) ).

    Rzeczywiście, się słyszało takie cóś. W dziwnym kraju żyjesz. ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Ludzi nie trzeba zachęcać tytułami. Dla samej sławy (czy raczej złudzenia sławy) zrobią wiele. Jeśli kobieta może dostać na piśmie, że jest ładna - zostanie nawet miss zbiorów buraków. Grzechotniki to pikuś. ;)
    Patrzcie, jak ludzi jara pokazanie się w telewizji - nawet jeśli nie wiąże sie to z zaszczytnymi tytułami.

    Ale demolowanie samochodów... Na to mym się skusiła. Łapanie prosiąt jakoś mniej mnie pociąga. O zabijaniu czegokolwiek nie wspomnę.

    W ramach podsumowania - wpis arcyciekawy. czyta się jak reportaż z podróży w dzikie kraje. ;)))

    OdpowiedzUsuń
  7. I am American but you are showing me a part of my country that I seldom ever see. Wish I could understand what you wrote . . .

    OdpowiedzUsuń