2010/08/23

Dominikana: Boca Chica

- Teo, powiedz mi, proszę, jak określacie kolor dzisiejszego morza?
Siedzimy w taksówce w drodze do Boca Chica, a ja, łamiąc przepisy bezpieczeństwa (oczywiście, że europejskie), moim ubogim hiszpańskim na całego zagaduję naszego sympatycznego kierowcę.
- Nasze morze ma trzy kolory: azul oscuro, azul claro i azul turquesa (nie obrażajcie się za uparte trzymanie się hiszpańskiego w tej dokładnie materii, ale przyznajcie sami, ciemny niebieski, jasny niebieski i turkusowy niebieski nie brzmią już tak magicznie).
- A dzisiaj jest?
- Azul oscuro.
No i rzeczywiście był.



Głęboki niebieski kolor, miejscami niemal granatowy, barwa bardzo ciemnego szafiru. Nie mogłam oderwać oczu. Teo (zdrobnienie od pięknego imienia Doroteo) oczywiście zauważył mój zachwyt i niewiele myśląc, zahamował na środku, jakby nie patrzeć, ruchliwej drogi, żeby łatwiej nam było zrobić zdjęcia. Jeżeli spodziewaliście się przekleństw, trąbienia, wygrażania, ataków agresji ze strony innych kierowców... to się zawiedziecie. Ja nie wiem, jakie przepisy drogowe obowiązują na Dominikanie, bo ja nie zanotowałam żadnych. No może jeden: nieważne, czy poruszasz się pojazdem cztero-, czy dwukołowym, przejedź każdego pieszego przekraczającego jezdnię czy to na "dziko", czy zgodnie z przepisami. Przechodzenie przez czteropasmową ulicę w Santo Domingo było jednym z tych życiowych doświadczeń, w czasie których uderzenie adrenaliny do mózgu niemal rozsadza czaszkę. Dosłownie. Polecam wszystkim lubiącym życie na krawędzi.
Naszym celem w Boca Chica było ostentacyjne obnażenie nad wyraz bladych ciał i leżenie plackiem na plaży (wiadomo, że pod ochroną zrobionego z liści palmowych parasola i wysokich, niemal najwyższych dostępnych na rynku filtrów przeciwsłonecznych), przerywane wcale nie orzeźwiającą kąpielą w gorącym Morzu Karaibskim.


Przygotowaliśmy się na ucztę duchową, czyli zabraliśmy ze sobą książki (w moim przypadku to "Pygmy" Chucka Palahniuka), i na strawę cielesną, bo przecież będzie nas pieściło słonko w słonych, morskich oparach i będziemy się rozkoszować drinkami, koniecznie z palemką. Ale na niektóre doznania nie byliśmy przygotowani. Powiem tyle, momentami ciężko się było skupić na literaturze.






Na plaży można kupić wszystko. Masz ochotę na biżuterię z kamieniem zwanym larimar (minerał występujący tylko i wyłącznie na Dominikanie), proszę bardzo - możesz wybierać, przebierać w czeluściach walizeczek, które po plaży obnoszą sympatyczni, w sumie nienachalni sprzedawcy. Chcesz ręcznik, chustę, czapkę z daszkiem, kapelusik, okulary? Mówisz, masz. Obrazy, rzeźby, popielniczki, koguciki i papugi z drewna tylko czekają na kolejnego amatora sztuki. Hmmm, jednak nie nazwę jej ludową. Chcesz smażone krewetki? Świeże ostrygi? No dobra, możesz ryzykować; ja bym się nie odważyła, bo w świeżość tychże nie wierzę, szczególnie kiedy oferowane są po całym dniu noszenia ich w pseudolodóweczkach, w pełnym słońcu... Placki? A może kokosy? Owoc zwany limoncillo (albo mamoncillo lub też spanish lime)? Nic prostszego. Możesz kupić nawet jajko na twardo. Nie żartuję.





Jeżeli "zmęczy" biednego turystę forsowne leżenie na plaży, może on sobie zafundować masaż całego ciała. Miłe panie rozkładają chustę wprost na piasku, układają na niej swojego klienta i smarują go olejkiem, najprawdopodobniej kokosowym, co w sumie nie ma znaczenia, bo piasek klei się do każdego tłustego specyfiku. Po masażu możesz sobie przy pomocy tych samych pań zrobić pedicure i manicure, możesz wpleść koraliki we włosy. A jak masz dość leżenia na plaży i marzysz o pobujaniu się na delikatnych falach lub chcesz po prostu bezpiecznie czuć się w wodzie sięgającej do pasa, możesz zawołać takiego pana i on Cie uratuje.


Jesteś samotnym turystą/samotną turystką? Na plaży możesz znaleźć miłość (no dobra, bałam się słowa kupić, ale bliższe ono prawdy). Wystarczy opłacić swojej miłości pobyt w Twoim hotelu, sprezentować jakiś ciuch, może dwa, a może małą kopertę z pewną zawartością. Masz kilka opcji do wyboru, choć na właściwą drogę naprowadzi Cię adresat lub adresatka Twojej czułości.
Ja tam zdecydowanie podbojami miłosnymi zainteresowana nie byłam (przyczyny obiektywne i własny osobnik płci męskiej przy boku), za to chętnie szukałam innych przyjaźni.


3 komentarze:

  1. Świetna gawęda, świetne zdjęcia, lekkie pióro i mnóstwo dobrych emocji. Oj, będę śledzić nie tylko wpisy o perfumach u Ciebie... :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo Ci dziękuję. O rany, postaram się nikogo nie zawieść :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Witaj, zajrzyj do mnie, proszę. Zostawiłam Ci łańcuszek muzyczny.
    http://sabbathofsenses.blogspot.com/2010/09/666-pieko-i-szatani-czyli-troche-inny.html

    OdpowiedzUsuń