2010/08/21

Dominikana: Santo Domingo

Nigdy wcześniej nie przypuszczałam, że dane mi będzie zobaczyć takie miejsce. Założone przez Bartolomeo Kolumba, brata Krzysztofa, w 1498 roku Santo Domingo czaruje zwiedzających, zadziwia, zachwyca. Czasem szokuje. A na pewno zmusza do myślenia o historii, podboju, wybiciu całej ludności pierwotnie zamieszkującej wyspę, o niewolnictwie, kolonizatorach, narodzinach Nowego Świata...
Santo Domingo (pierwotnie nazywane La Nueva Isabela, na cześć hiszpańskiej królowej Izabeli I Katolickiej), jako najstarsze europejskie miasto po drugiej stronie oceanu, jest kolebką cywilizacji przeniesionej z Europy do zdobytego przez Kolumba świata. Zona Colonial - miejsce właściwe turystom, historyczne centrum miasta. Miłe, małe hoteliki, sklepy z pamiątkami, restauracje, niestety bardziej europejskie niż miejscowe (ciężko turystom znaleźć miejsce, w którym można bez skutków ubocznych zjeść lokalne potrawy). W każdym razie tutaj turysta może się czuć bezpiecznie, o co dba turystyczna policja - Politur. Jednak istotniejsze w Zona Colonial są budowle, pamiętające kroki Krzysztofa Kolumba. To najstarsze budynki Nowego Świata.
Najważniejszym (wspomnę tylko kilka) jest znajdująca się w samym sercu Zona Colonial, czyli w Parque Colon, Catedral de Santa Maria la Menor, zwana La Catedral Primada de America - pierwsza katedra wybudowana w Nowym Świecie. Ponoć tu pierwotnie spoczęły doczesne szczątki Krzysztofa Kolumba, przeniesione następnie do Latarni Kolumba (Faro a Colon). Style gotycki i barokowy przeplatają się w tej niskiej budowli w sposób niesamowity. Mnie najbardziej urzekły twarze zdobiące wschodnią bramę katedry.




Fortaleza Ozama - najstarszy fort, wykorzystywany jako garnizon i więzienie jeszcze w latach sześćdziesiątych XX wieku.



Hospital San Nicolas de Bari - najstarszy szpital Nowego Świata, wybudowany w 1503 roku na polecenie pierwszego gubernatora Santo Domingo Nicolasa de Ovando.


Ruinas Monasterio de San Francisco - pierwszy klasztor w Nowym Świecie, zbudowany przez franciszkanów, którzy do Santo Domingo przybyli w 1502 roku.


Alcazar de Colon - pałac wybudowany w latach 1510-1512 przez Diego, syna Krzysztofa. Teraz znajduje się tam muzeum, w którym można oglądać średniowieczne i renesansowe meble oraz przedmioty używane przez szesnastowiecznych hiszpańskich notabli mieszkających w Nowym Świecie.



Museo de las Casas Reales - w tym wybudowanym w latach 1503-1520 budynku mieści się muzeum, w którym można poznać obejmującą lata 1492-1821 historię Dominikany. To z tego miejsca Hiszpanie zarządzali swoim nowym imperium. Tu znajdował się Sąd Najwyższy dla całego Nowego Świata (pełnił tę rolę aż do 1799 roku!).



A jak już zobaczy się wszystkie warte zobaczenia budynki? Można odpocząć. Parque Colon to miejsce niesamowite. To serce Zona Colonial i centrum kulturalnego oraz politycznego życia od wczesnych czasów kolonialnych. Warto posiedzieć kilka chwil na ławce lub w hotelowej restauracji tylko po to, by obserwować. Stare drzewa, których cień łagodzi działanie palącego słońca (w czasie naszej wycieczki było niemal w zenicie), na długo przykuwają wzrok. Ich splatane konary, niemal rzeźbione pnie przypominały mi potępione ciała z "Bramy Piekieł" Rodina.


Pod drzewami czyściciel butów rozmawia ze swoimi klientami, żywo gestykulując, dzieci przeganiają gołębie, bezdomne psy zjadają resztki, które znalazły na ulicy, sprzedawca dywanów namawia pijących kawę lub piwo turystów, co jakiś czas ktoś chce mi sprzedać mamajuana.


To tu zjadłam wreszcie mangu (puree z platanów, podawane z cebulą i jajkiem sadzonym), które popiłam sporą ilością piwa Bohemia. Niestety, w Santo Domingo spędziliśmy tylko 3 dni. To wystarczająco, żeby zobaczyć Zona Colonial, mało, żeby zapuścić się w odleglejsze rejony miasta, żeby zobaczyć inne dzielnice... Starczyło nam czasu tylko na tyle, żeby spacerować małymi uliczkami na obrzeżach Zona Colonial, gdzie nie zapuszczają się turyści. A przecież właśnie w takich miejscach można zobaczyć prawdziwe życie. Bieda widoczna jest niemal na każdym rogu. Małe, odrapane budynki bardziej przypominają chatynki slumsów niż kamieniczki stolicy państwa (oczywiście, można również zobaczyć ładne, zadbane domki). Na dachu stoi pies. Po pniu drzewa wspina się jaszczurka. Kot wyleguje się pod drzwiami. Dzieci bawią się w kartonach. Nad ulicami zwieszają się dziesiątki, setki splątanych kabli - koszmar każdego elektryka. Wiszą, łopocą na wietrze, niemal smagają po twarzy przechodzących ulicą ludzi. Nikt się tym nie przejmuje.




W ogóle w tym kraju niewielu przejmuje się czymkolwiek. Mieszkańcy starają się żyć chwilą, nie myślą o tym, co będzie jutro, cieszą się tym, co daje im dany moment. Brak pieniędzy jest problemem, ale można o nim zapomnieć na jakiś czas, lepiej zatańczyć merengue, wypić z przyjaciółmi, pośmiać się, zakochać. No i nikt się nie spieszy.


Lokalny targ to inna para kaloszy. Platany i juka zdecydowanie dominują na tych skleconych z kilku desek straganach. No i jeszcze mamajuana - lokalny napój alkoholowy do samodzielnego montażu - kupuje się butelkę wypełnioną po brzegi gałązkami, liśćmi, ziołami, kawałkami kory, przyprawami, korzonkami, które należy zalać rumem (a raczej mieszanką rumu, wina i miodu w odpowiednich proporcjach), by już następnego dnia rozkoszować się przedziwnym smakiem tego, ponoć, afrodyzjaku. Mnie osobiście najbardziej podobały się cynowe wyciskarki do soku - nawet Philippe Starck by się nie powstydził tego designe'u.



W czasie naszej małej wycieczki dotarliśmy nawet do chińskiej dzielnicy. Tak, Chinatown jak się patrzy, na obu jej końcach bramy, których bronią posągi lwów, tylko jakoś Chińczyków brak. Nie widzieliśmy ani jednego.


Jak wyżej wspomniałam, nie jest łatwo znaleźć miejsce, w którym można zjeść lokalne przysmaki bez narażania się na niemiłe skutki zatrucia pokarmowego, co może być spowodowane niezbyt restrykcyjnym dbaniem o zachowanie zasad higieny w czasie przygotowywania posiłku. Jednak jeżeli jest się wystarczająco odważnym, można zasiąść z mieszkańcami stolicy w jednym z narożnych sklepików, zjeść smażone platany, popić dominikańskim piwem Bohemia lub Presidente koniecznie przy dźwiękach nad wyraz głośnej, miejscowej muzyki.
Ważna rzecz. Warto znać choć podstawy języka hiszpańskiego, kiedy jedzie się na Dominikanę. Tylko garstka miejscowych zna angielski na tyle, żeby jako tako się porozumieć. Ja hiszpańskiego nie używałam jakieś 6 lat. Myślałam, że skończy się na nędznym "por favor". Na szczęście sporo sobie przypomniałam i nawet telefoniczna rozmowa z taksówkarzem Teo się powiodła - Teo zawiózł nas do Boca Chica za taką cenę, na jaką się umówiliśmy, był pod hotelem na czas, a w czasie podróży całkiem sporo rozmawialiśmy... szczególnie o tym, jak miejscowi nazywają poszczególne odcienie koloru morza.

1 komentarz: