2011/10/11

Meksyk… cz.1

No cóż, zabrzmi to może patetycznie, ale uwielbiam pracę… mojego męża. No bo fajna jest i basta. Dzięki niej przyjechaliśmy do Nowego Jorku, dzięki niej wydarzają się różne inne ciekawe rzeczy. Na przykład wyjazd służbowy do Meksyku, a dokładnie do Mexico City. Tylko niby jakie ja mam z tego korzyści... A no mam, bo mąż powiedział, że beze mnie nie poleci, zatem kupił mi bilet, zarezerwował hotel, a potem nawet ciągnął moją walizkę.
W przewodnikach napisane jest, żeby samotnie nie poruszać się po mieście, bo niebezpiecznie, lepiej nie wyjmować aparatu fotograficznego, bo na pewno go ukradną, uważać na ulicy, bo na pewno rozjadą, nie otwierać puszki koli paznokciem, bo na pewno go złamiesz… a nie, tego ostatniego w przewodnikach nie dodają (a powinni!). Jeżeli jesteś samotną kobietą w tym wielkim mieście, nie patrz miejscowym mężczyznom w oczy, bo kult macho pokutuje podrywaniem wszystkich kobiet, bo to dla samców sygnał, że jesteś gotowa na wszystko, co mogą Ci zaoferować (oczywiście według przewodników mogą zaoferować podryw, potem podryw, no i łóżko, i jeszcze raz podryw, czyli cały, przebogaty wachlarz możliwości), a do tego wspieranie “zagubionych” turystek jest na porządku dziennym (pomogą Ci rozłożyć mapę – na łóżku, znaleźć drogę – do łóżka, wskażą, gdzie najlepiej zjeść – w łóżku i dopowiedzcie sobie, co tam jeszcze chcecie).
Najwidoczniej nie jestem kobietą, ewentualnie mój mocno ponad przeciętny wzrost (według miary miejscowych) odstraszał potencjalnych kandydatów na macho , bo podczas całego dnia, który spędziłam samotnie, spacerując wąskimi, ciasnymi, zatłoczonymi uliczkami wokół Zocalo (głównego placu miasta, na którym zresztą cały czas agitują komuniści i nad którym powiewają komunistyczne proporce), nic, absolutnie nic godnego uwagi fanek “Seksu w wielkim mieście” się nie wydarzyło.

Absolutnie nikt nie chciał mi pomóc, nikt nie posyłał mi zalotnych spojrzeń, nikt nie podrywał, nikt nie proponował relaksującego “ukojenia” w alkowie. Zastanawiam się, czy brak mapy w ręce, pewność siebie (“ja się zgubię? JA się zgubię? Niedoczekanie wasze!”), tudzież zachowanie godne stałego rezydenta nie są tu głównymi winowajcami (w końcu czepianie się własnej urody jest nie na miejscu, prawda?).
Bo tak, po uliczkach spacerowałam, jakbym wiedziała, gdzie idę. No co?! Wiedziałam (najpierw tą uliczką do końca, potem skręcę w lewo, a jak się nie da w to lewo, to w drugie lewo, przejdę następną uliczką, do tamtego miejsca, potem tam i na następną, do kolejnego skrzyżowania, następnie skręcę tam lub ówdzie i koniec końców zakreślę pętlę, i wrócę niemal do punktu wyjścia). Dziwiłam tylko wszystkich sprzedawców stacjonujących na tych małych uliczkach, bo byłam jedyną niekoniecznie miejscową osobą w promieniu co najmniej 200 metrów.




Kto by się tym przejmował, najważniejsze jest to, co zobaczyłam. A zobaczyłam prawdziwy Meksyk (uwierzcie mi, ten, kto, mając na myśli chaos, tłum i tym podobne konstrukcje, wymyślił stwierdzenie, że to prawdziwy Meksyk, miał stuprocentową rację). Takiego potoku, ba, morza ludzkich głów nie widziałam bardzo dawno, ostatni raz wtedy, kiedy wraz z tłumem Holendrów i innych turystów świętowałam na ulicach Amsterdamu urodziny królowej (różnica była tylko taka, że w Meksyku widziałam kilkaset metrów przed sobą, a w Amsterdamie plecy wysokiego jak wszyscy diabli osobnika, o co w Niderlandach trudno nie jest, sunącego 20 centymetrów przede mną). Było głośno, było kolorowo.


Sprzedawcy pokrzykując, zachęcają do zakupów. W wózkach z supermarketów opiekane są kukurydze albo placki, lokalny fast food. Budki z lodami – w co drugiej bramie. I żeby nie było – w Meksyku wielkimi krokami zbliża się zima, temperatura oscylowała w granicach 19-20 stopni Celsjusza (w cieniu bywało naprawdę zimno), tak że niektórzy przedstawiciele płci obojga wybijali się z barwnego tłumu swoimi okryciami - kurtkami puchowymi. No dobrze, to wszystko wina wysokości. Meksyk leży na 2240 metrach nad poziomem morza. Ciut wysoko. Zatem i odczuwanie temperatury jest inne. Słońce nadal operuje… no może nie z chirurgiczną precyzją. Choć jak się mocno skupi, to i nawet lekko przypiecze.
Ja chyba najlepiej wiem, że można cały dzień spędzić po prostu na chodzeniu po mieście, ale od czasu do czasu trzeba zrobić coś “mniej” konstruktywnego. Na przykład pójść do muzeum. Tak też uczyniłam. Wybrałam się do Palacio del Bellas Artes, które słynie nie tylko z murali Diego Rivery, ale także, a może przede wszystkim, z tego, w jakim budynku się mieści.



Mogę się zacząć rozpisywać, że te marmury, te stropy, ten przepych, ale chyba wolę wspomnieć o tym… że jakoś tak pustawo było. Czułam się jak w filmie grozy klasy, hmmm, D – tak pusto, że na pewno zaraz ktoś z długim nożem wyskoczy na mnie zza kurtynki prysznicowej. A przepraszam, to nie ten film. Domniemany powód? Wiele sal było zamkniętych tego dnia. Niemniej same murale robią wystarczające wrażenie. Nic tylko klapnąć na czterech literach i studiować wnikliwie kolejne metry ściany pokrytej kolorową farbą. I tylko żal ogarniał, że cały pobyt był zbyt krótki, żeby wybrać się do muzeum Rivery albo Kahlo.




A potem samotność się skończyła i mogłam spacerować z mężem. A ponieważ lepiej znałam miasto od niego (no wybaczcie, ale po całym dniu samotnego eksplorowania, mogłam korygować przewodniki), organizowałam mu małe wycieczki i dumna jak paw mówiłam: “najpierw tą uliczką do końca, potem skręcimy w lewo, a jak się nie da w to lewo, to w drugie lewo, przejdziemy następną uliczką, do tamtego miejsca, potem tam i na następną, do kolejnego skrzyżowania, następnie skręcimy tam lub ówdzie i koniec końców zakreślimy pętlę i wrócimy niemal do punktu wyjścia”. Na szczęście mąż przywykł i nawet jakoś to znosił.
Jedna jedyna rzecz mi przeszkadzała w czasie tego dnia i kolejnych. Wysokość. Nie moja, oczywiście, ale położenia miasta. Nie spodziewałam się, że “choroba wysokościowa” dopadnie i mnie, bo przecież uważam się za co najmniej androida, a tu taka niespodzianka. Chadzałam lekko zamulona i nieziemsko śpiąca, a głowa niemal pękała. Na szczęście miałam spory zapas tabletek przeciwbólowych (i ważne tu jest słowo „spory”, bo i mąż mi je podjadał jak cukiereczki miętowe), zatem jakoś dawałam radę. Im dłużej byłam w Meksyku, tym lepiej się czułam, niestety zbyt krótko byłam, żeby całkowicie przywyknąć. Kosmetyki nie przywykły – do ostatniego dnia krem wybuchał z tubki i atakował lustro lub mnie (w zależności od tego, w którą stronę kierowałam lufę), kpiąc sobie ze mnie i moich czystych koszulek.

Cdn.

3 komentarze:

  1. No łał! :D Łał, wow und o ja pierniczę! ;)
    Myślałam, że mam przywidzenie, kiedy zobaczyłam, że napisałaś coś nowego. ;) A tu jeszcze się okazuje, że są posty wcześniejsze.
    Super, że córka marnotrawna wróciła. :) Miejmy nadzieję...
    Samego Meksyku Ci zazdroszczę. Tak pozytywnie, rzecz jasna. :)
    Swoją drogą, zazwyczaj w obcych miejscach zachowuję się podobnie, to jest nie zachowuję się, "jak turystka" cokolwiek to znaczy.. Więc rozumiem, co czułaś na ulicach Mehiko. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Tez mam nadzieję, ze to powrót, a nie pojedynczy wyskok. :)
    A Meksyku... Bogowie, jak ja Ci zazdraszczam! to jedno z moich marzeń. Pisz dalej! I dużo zdjęć - skanduje tłum. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nawet nie wiecie, jak mi się chciało pisać, tylko jakoś zabrać się nie mogłam :/ Trzymajcie kciuki za utrzymanie stanu obecnego :)
    Co do Meksyku... najlepsze dopiero przed nami ;)

    OdpowiedzUsuń