2010/11/03

Gwajakowo mi...

Dziś znowu recenzja na szybko, bo znowu zapach testowany prawie na czas.
Poniedziałek był pod kilkoma względami bardzo wyjątkowy. Między innymi dlatego, że dostałam śliczny prezent imieninowy (ciut przedwczesny, ale co tam, kto by się tym przejmował). O prezencie jednak kiedy indziej. Dziś będzie prolog do prezentu, czyli jak to, po raz kolejny, testowałam Gaiac 10 Le Labo.


Ale najpierw należy się wam małe sprostowanie. Wychodzące spod mojej klawiatury oceny, szczególnie jeżeli chodzi o trwałość, moc i bogactwo zapachów, należy dzielić co najmniej przez pół. Moja wypalona chlorem basenowym skóra nie wydobywa z perfum całego ich niezaprzeczalnego piękna. Perfumy są na mnie po prostu bardziej płaskie, grzeczne i ułożone. Nie skaczą wysoko, nie zabijają swoją intensywnością. Są najzwyczajniej w świecie słabsze. Nie pomagają balsamy, olejki do ciała, czyste masło shea i wszelkie inne utensylia mające za zadanie odpowiednie nawilżenie i natłuszczenie skóry. Wóz albo przewóz. Coś za coś. A że uwielbiam się taplać i puszczać podwodne bąbelki nosem...
Niemniej, robię wszystko, by skóra odwzajemniała mi się choć ociupinkę i perfum nie paprała zbytnio. Wybaczam jej to, że zapachy tracą na intensywności. Nie mogłabym wybaczyć natomiast, gdyby zapachy wypaczała, zmieniała, zniekształcała. Na szczęście tym nie muszę się martwić.
Są perfumy, które układają się na mnie w taki sposób, że za żadne skarby nieba i ziemi nie chcą dać o sobie zapomnieć. Są też takie, które przyczajone chowają się w zagięciu łokcia i dopiero kiedy włoży się w to odpowiednią dawkę wysiłku, poczuje się je. Te drugie najczęściej zostawiają po sobie ślad w ubraniu – bogaty, intensywny, trwały. Tak też było po małej niestety, przedwczorajszej dawce Gaiaca 10 Le Labo. Ja już rano następnego dnia, co wiadome, nie pachniałam, natomiast rękaw bluzy – jak najbardziej. I to jak! Mocno, intensywnie, niesamowicie bogato, aż wibrowało i wierciło w nosie. Niby już wiem, że Gaiac na skórze kwitnie pięknie, ale nie aż tak intensywnie jak na ubraniu.
Gaiaca 10, czyli „wybrańca losu” dostępnego w sprzedaży tylko nielicznym, a dokładniej mieszkańcom Tokio i turystom odwiedzającym tamte rejony, można powąchać (no i oczywiście przetestować) również w nowojorskim butiku Le Labo na Elizabeth Street pod numerem 233. No to co się będę obrażać na cały świat za wymyślenie City Exclusives, co się będę boczyć, pomyślałam... skorzystam!


Na początku Gaiac jest bardzo łagodny, słabiutki, delikatny. Zapach nie hula na skórze, ale jest przyczajonym pisklaczkiem. Gdy odparuje alkohol, wydaje mi się, że niemal nie jestem w stanie wyłapać żadnej konkretnej nuty, wczuwam jednak bardzo przyjemną, nienachalną słodycz gwajaka doprawionego łaskoczącym w nos czarnym pieprzem. Dawka to niewielka, kichać się nie chce. Potem, kiedy zapach przyzwoicie się ogrzeje, mocniej unosi się znad skóry – zdecydowanie woli cieplejsze środowisko. Pieprzna nuta wycisza się, jeszcze bardziej łagodnieje, gwajak wysładza się i staje się niemal kremowy, w tle dzwonią kadzidlane dzwonki, cichutko stukają cedrowe kołatki, podobne do tych, które wybijają rytm w Bois Blond Parfumerie Generale.
Co dziwne, Gaiac 10, tak samo jak Kyoto Comme des Garcones, przypomina mi bazę kremu do twarzy. Nie wiem, czy to wina kadzidła, które w obu zapachach rozbrzmiewa akordami przypominającymi kosmetyk do twarzy Garnier, czy może winne jest piżmo... dające efekt luksusowego, wielce kosztownego mydełka. A piżma w tych perfumach jest dużo, bardzo dużo. Mam też nieodparte wrażenie, że zamknięto w tej szklanej, laboratoryjnej flaszeczce pewną dawkę... Iso E Super. A może po prostu mam omamy węchowe.


Zapach w każdym razie, mimo że bardzo delikatny, nie pozwala o sobie zapomnieć – czuję go przy każdym ruchu ręki. Jest interesujący. Nawet bardzo. Nie na tyle jednak, żeby się pokusić o własne 50ml... a przecież pokusić się przez pośrednika miałam okazję.

Nos: Annick Menardo
Rok: 2008
Nuty zapachowe: gwajak, 4 rodzaje piżma, cedr, kadzidło

ryc. 1. www.sonomascentstudio.com
ryc. 2. http://theshophound.typepad.com
ryc. 3. www.basenotes.net

16 komentarzy:

  1. A za ile te 50 ml? Jak normalne Le Labo? Czy drożej?
    No własnie, to pytanie ogólne. czy City Exclisivy kosztują w swoich miastach jak standardowe Le Labo, czy też zdzierają?

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdzieraja - 50 exclusive'a kosztuje 200 dolarów (albo i 200 z kawałkiem), czyli tyle samo lub trochę więcej niz 100 standardowych Le Labo.

    OdpowiedzUsuń
  3. W Londynie w Liberty jest tak:
    zwykła flacha 50ml - 85 funtów
    zwykła flacha 100ml - 125 funtów
    Poivre 50ml - 160 funtów
    Poivre 100ml - 240 funtów
    W firmowym butiku jest trochę drożej za Poivre (170 i 250 funtów)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję Ci, Piotrze. Czyli nawet dużo więcej niż standardowe Le Labo. Ech, zdzierają...

    OdpowiedzUsuń
  5. Escritoro, no niestety zdzierstwo, choć niektóre opozycja to perełki;)
    Jest w Le Labo zniżka 20% (jeśli dobrze pamiętam), jeśli zgłosisz się z pustą flachą (firmową, nie byle jaką) do powtórnego napełnienia:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Tak, zniżka na ten sam zapach. W sumie mądre posunięcie, nie produkuje się kolejnych "opakowań". A poza tym, spora częsć tego, co się płci za zapach, to koszt opakowania.
    Inna rzecz, czy będę miała potrzebę uzupełniania moich maluszków... może Patchouli, ale czy ja wiem? ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Jeszce uzupełnię. W firmowym butiku w Londynie (nie w Libery) można dostać pojemność 15ml,
    zwykłe zapachy po 36 funtów, Poivre 72 funty. Jest też Poivre 500ml za 740 funtów;))

    Gdzieś czytałem, że ta ich zniżka jest z powodu ekologii etc.

    PS. Ja Patchouli na pewno będę uzupełniał:)

    OdpowiedzUsuń
  8. Ja mam własnie takie dwie 15ml (standardowych). Ale płacić prawie 100 dolarów za 15ml Pieprza albo Gaiaca... auć!!! To boli! (kieszeń lub portfel, oczywiście ;))

    OdpowiedzUsuń
  9. "Wymuszają" kupno tych większych pojemności:)
    Albo zbiórka paru osób i kupno pół litra;)

    OdpowiedzUsuń
  10. No w tym wypadku rozbieranie flaszki jest nad wyraz uzasadnione, a nawet pożądane ;)

    OdpowiedzUsuń
  11. Dziękuję Wam za info. Nie podobają mi się te ceny nijak. Choć Gaiac 10 piękny jest... Zdziercy, krwiopijcy i kapitaliści, no! ;)

    OdpowiedzUsuń
  12. Heh, nastrój zrobił się "wzdychający" ;)
    Gaiac'a nie znam, ale posiłkuję się Waszymi recenzjami, więc myślę, że mógłby być dla mnie pewnym odkryciem;)

    OdpowiedzUsuń
  13. Cześć. Odbiegając od tematu zadam Ci takie samo pytanie, jak nieco wcześniej Skarbkowi: gdzie jesteś, kiedy Cię nie ma? ;)) I kiedy znów napiszesz coś ładnego?

    OdpowiedzUsuń
  14. Obiecuję poprawę, tylko muszę kapkę wolnego czasu znaleźć. A jak już wolny czas znajdę, to upiszę się po pas ;)

    OdpowiedzUsuń