2013/09/05

Oblec się w purpurę

Pewnie większość z czytających zdziwi się, gdy napiszę, że zapach, o którym jest dzisiejsza notka, podoba mi się. Tak. Choć drew mało, agaru brak, a kwiatów pełno. Podoba. Nie na tyle wprawdzie, żeby marzyć o mililitrach, ale by z przyjemnością (sporą) otwarcie obwąchwiać wewnętrzną stronę własnego łokcia, nawet w miejscach publicznych i przy świadkach. Toteż pisząc, zaciągam się ponownie. I jeszcze raz.

Nie powiem, pewną zachętą do testowania było magiczne słowo zawarte w nazwie, czyli - nie chce być inaczej - "black". Jednakże sam zapach czarny nie jest. Mój nos się upiera, że kompozycja jest zdecydowanie purpurowa, a że do wyjątkowo asertywnych jednostek nie należę, czasami przynajmniej (szczególnie gdy przeciwnikiem jest mój własny narząd węchu), z nosem się nie kłócę, a przyznaję mu rację. Życie jest wtedy o niebo łatwiejsze.

Black Orchid Toma Forda mogłaby pachnieć Dita Von Teese w dniu swojego ślubu z Marilynem Mansonem. Porcelanowa karnacja, perfekcyjny makijaż, szczególnie krwistoczerwone usta, ciężkie drapowania niezliczonych metrów purpurowej materii ślubnej sukni, niebotycznie wysokie szpilki, przypominające niejeden eksponat z kolekcji fetyszysty. Mogę sobie wyobrazić, jak przez pierwsze chwile, zaraz po tym, jak obficie skropiła szyję i nadgarstki Black Orchid, otaczała ją ciężka, odurzająca chmura jaśminu, narkotycznego ylang-ylang, połączonych z ostrym brzmieniem bergamotki i cytryny na drażniąco fizjologicznych czarnych porzeczkach oprószonych kilkoma okruchami czarnej trufli. Zapach jest gęsty od kwiecia, dosłownie natarczywy. Ylan-ylang nabiera niemal plastikowo-chemicznego posmaku.


Ale im dłużej na skórze, tym łagodniejsze stają się te agresywne nuty. Ciężkie białe kwiaty ustępują powoli miejsca przyprawom, waniliowym chmurkom, puchatym, miękkim, lekko kremowym i wodno-przestrzennemu lotosowi, dzięki któremu zapach nabiera pewnej lekkości, kolejnego, bardzo ciekawego wymiaru. Pojawia się też pudrowa warstwa kwiatowa, nie za mocna. Wszystko jest wyważone, każdy element jest na właściwym miejscu, brzegi są gładkie, nic nie uwiera. 


A kiedy coraz wyraźniejsza staje się baza, jest tylko lepiej. Miękkie, kremowe drwa, kakaowa paczula i gorzka czekolada z waniliowo-ambrowym nadzieniem. I żeby było przewrotniej, te jadalne nuty tak naprawdę jadalnymi nie są. I nieważne, że z każdą mijającą chwilą wanilia jest coraz wyraźniejsza. Gdzieś tam w tle smuży łagodnie kadzidło, a raczej kadzidełko. Delikatny, pojedynczy słupek białego dymku. Tak mały, że ledwo wyczuwalny.


To nie są perfumy dla kobiety, która chciałaby się ukryć w kącie i udawać, że jej nie ma. Nie dla szarej myszki, która nie wie, co to asertywność i wściekłe tupnięcie nogą. To krzyczący zapach dla kobiety fatalnej, pewnej siebie i bardzo luksusowej. Kobiety, która nie musi pracować, walczyć o przetrwanie, martwić się o jutro. Wystarczy, że kiwnie małym palcem, że zaledwie pomyśli o swoim kolejnym kaprysie, a rzesze mężczyzn zahipnotyzowanych jej spojrzeniem, jej zgubną dla nich aurą, bezkompromisowością i silną osobowością będzie się zabijać o pierwszeństwo spełnienia jej każdego, najdrobniejszego, marzenia, a nawet najbzdurniejszej zachcianki, za co najwyżej posłany ręką pocałunek krwistoczerwonych ust.

I choć dla mnie ten zapach mimo wszystko pozostaje zbyt kwiatowym, mogę sobie wyobrazić, jak z rzadka kilkoma kroplami raczę się na wieczorne wyjście, wpinam we włosy kwiat czarnej orchidei, pokrywam usta czerwienią i przyodziewam długą suknię z kilku warstw purpurowego, ciężkiego jedwabiu... Gdybym tylko taką suknię miała.


Rok: 2006
Nos: nosy z Givaudan
Nuty zapachowe:
Nuty głowy: jaśmin, gardenia, ylang-ylang, bergamotka, cytryna amalfi, mandarynka, czarna porzeczka, trufle
Nuty serca: przyprawy, nuty owocowe, lotos, orchidea
Nuty bazy: wetyweria, sandałowiec, paczula, wanilia, czekolada, ambra, kadzidło

4 komentarze:

  1. Muszę sobie przypomnieć tą Czarną Orchideę. Mam chyba jeszcze próbkę. Ale pamiętam, że były dwie wersje tego zapachu. Jedna mi się nawet podobała - gęsta o zapachu czarnych owoców. A druga była lekka i ulotna.
    Ostatnie zdjęcie piękne, mimo obecności MM. ;D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też za MM nie przepadam, ale to zdjęcie nawet z nim jest piękne. Ale to chyba "wina" tej sukni ;)

      Usuń
  2. Wów! :o ALEŻ. ONA. MIAŁA. SUKNIĘ.
    Co prawda na jej miejscu sama pewnie nie założyłabym czegoś o podobnym kroju (na widok kobiet w podobnych strojach zwykłam mówić człowiek-stodoła" ;) ), jednak materiał i kolor są rewelacyjne. Jednocześnie nie sposób zauważyć, że przy jakimkolwiek skromniejszym projekcie tafta - szczególnie taka w "nieślubnym" kolorze - wyglądałaby jak tania kiecka wieczorowa, zakonserwowana w naftalinie od czasu prom night. ;) I pewnie dlatego całość, z trenem i kapeluszem z woalką, wygladała olśniewająco. Jednak czemu tu się dziwić? To w końcu Dita. :)

    Jestem pod wrażeniem, jak trafnie zestawiłaś t ę stylizację oraz Black Orchid. Po prostu kapelusze z głów! Ona naprawdę wydają się nawzajem uzupełniać.
    I właśnie narobiłaś mi smaka na BO. Więc idę w stronę szafki z perfumami,żeby coś z tym zrobić. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Od pierwszego "niucha" wiedziałam, że to zapach dla Dity. W dniu ślubu Dita po prostu MUSIAŁA, powtarzam: MUSIAŁA pachnieć BO, nie ma innej opcji, a jak ktoś się będzie spierał, nie będę słuchać i ewentualnie zakrzyczę albo obrzucę foremkami na babki z piasku ;)

      Też bym takiej sukni nie założyła, no ale ja nie jestem Ditą ("leżę" po całkowicie przeciwnej stronie spektrum kobiecości). Niemniej, suknia, a raczej Dita w tej sukni, zapiera dech w piersiach :)

      Usuń