2013/11/05

Powrót do źródeł

English version below

Jak już zdążyliście się zorientować, czytając moją ostatnią notkę, odkryłam Amerykę, czyli dostrzegłam uroki pisania po angielsku (przynajmniej od czasu do czasu, o ile okoliczności przyrody na to pozwolą), a przy okazji pacnęłam się dłonią w czoło, że to takie "łatwe" i powinnam była wpaść na to dużo wcześniej. Czyli takich notek będzie więcej. 

Wiem, że są ważniejsze rzeczy na świecie, ale chciałam się czymś podzielić: chodzą za mną klasyki. Uff, wyrzuciłam to z siebie. Dziwnie to może zabrzmieć, szczególnie w uszach tych, dla których wszystko co nie jest nowością, "śmierdzi", za przeproszeniem, starą babą, ale cieszy mnie to, a na wąchanie kolejnych klasyków napalam się jak szczerbaty na suchary. Ostatnio za każdym razem, kiedy tylko nadarza się taka okazja, wącham Shalimary, Mitsouko, a nawet Habit Rouge... i mimo, że nie zawsze jest mi z nimi po drodze, nie sposób się nimi nie zachwycać. Jak ja bym chciała powąchać je zanim przeszły, przepraszam za przekleństwo, reformulację. 

Ale, porzućmy smutki! Dziś będzie o wspaniałej orientalno-przyprawowej kompozycji, która na rynek trafiła w 1953 roku... najpierw jako olejek do kąpieli, czyli  Youth-Dew od Estée Lauder, prosto z mojego własnego, zanabytego drogą kupna flakonu (nieważne, że ze zreformułowanym soczkiem, choć wierzę, że wersja vintage byłaby o niebo lepsza). 


Otwarcie skrzy aldehydami, słodkimi, soczystymi owocami, delikatnymi kwiatami (przede wszystkim ciemnoróżową różą o lekko woskowej barwie) i - co najważniejsze - różnymi przyprawami. Poza cynamonem i goździkami wyczuwam gałkę muszkatołową i szczyptę kardamonu. Przyprawy z odrobiną wanilii podkreślają delikatne jadalne niuanse kompozycji (na szczęście nie są na tyle jadalne, by od nadmiaru słodyczy zrobiło mi się niedobrze). Aldehydy i owoce znikają błyskawicznie. 

Niezwykłe jest to, że wszystkie kwiaty, mimo że niezbyt intensywne, są tak łatwe do wychwycenia: róża, jaśmin, ylang-ylang, orchidea (bardzo podobna do tej znanej z Black Orchid Toma Forda, oczywiście w dużo, dużo łagodniejszym wydaniu), a przede wszystkim najintensywniej z mojej skóry się unosząca konwalia. Niestety, jest zbyt mydlana, jak na mój gust, zatem nie powiem, żeby mi się to podobało. Ale to nie kwiaty stanowią prawdziwe serce zapachu, a przyprawy: cynamon i goździki  - gęste i gustowne - doprawione słodkawą wanilią. Mój ulubiony moment to ten, kiedy spod cynamonu, goździków i wanilii zaczynają wynurzać się wszystkie kadzidlano-balsamiczno-ambrowe nuty. I właśnie ten akord jest piękny. Ciemny i ciepły jednocześnie, przytulny i dojrzały. 

Im dłużej zapach na skórze, tym bardziej suchy się wydaje. W pewnym momencie zaczynam czuć suche, ogrzane promieniami słonecznymi kamienie. Kadzidło, pylista paczula, gorzkawy mech dębowy, słonawa wetyweria. Cudowny zapach! 


Rok: 1953
Nos: Josephine Catapano
Nuty zapachowe: 
Nuty głowy: aldehydy, pomarańcza, przyprawy, brzoskwinia, narcyz, lawenda 
Nuty serca: cynamon, liść czarnej porzeczki, orchidea, jaśmin, goździki (przyprawa), ylang-ylang, róża, konwalia, nuty przyprawowe 
Nuty bazy: balsam tolu, balsam peru, ambra, paczula, piżmo, wanilia, mech dębowy, wetyweria, kadzidło 


As you realized after my last post, I invented the wheel, meaning I realized that writing in English (at least from time to time) wasn't such a bad idea and I should do it much earlier. So be prepare. More to come. 

I know that more important things happen all over the world, but I have to share it: I crave for classics. I said it. Strange as it sounds (especially for those people who smell old lady in every not so popular right now fragrance) I am happy with this, "happier than a witch in a broom factory" (I'm sorry, I just had to use this slogan, there was no point in fighting with it, it's stacked in my head since I heard it in the TV ad for a first time). Recently every time I can, I sniff Shalimar, Mitsouko, Habit Rouge... and they are wonderful (even if some of them might not be my cup of tea). The only problem is I would really love to sniff  pre-reformulation versions.

But put a sad face aside. Because today I'll give you wonderful oriental spicy, first launched in 1953... as a bath oil, Youth-Dew by Estée Lauder straight from my own bottle (and I don't mind that it is reformulated juice, although vintage one would be more appreciated). 


Opening is a little sparkly with aldehydes, sweet and juicy fruits, soft flowers (especially dark pink rose, just a bit waxy) and - what is most important  - different spices. Beside cinnamon and clove I definitely trace nutmeg and a pinch of cardamon. Spices with a hint of vanilla create a little gourmandy nuances, not too much gourmandy, so I don't feel nauseous. Aldehydes and fruits disappear pretty quickly. 

It is amazing that all flowers, although not too overpowering, rather still soft, are so easy to detect: rose, jasmine, ylang-ylang, orchid (which is quite similar to one known from Tom Ford Black Orchid, but of course a lot, and I mean a lot, softer) and - on my skin - the strongest of all lily-of-the valley. By the way, lily-of-the-valley gives me this little soapy feeling, and to be honest, it is not my favorite moment. But flowers aren't meant to be center of the fragrance's heart. It is everything about cinnamon and cloves, which are rich, opulent and quite tasteful, with sweetish, soft vanilla facets. My favorite moment is when from under cinnamon, cloves and vanilla all the incense-y, balsamic and ambery notes start to show of. It is definitely a really great accord. Dark but warm at the same time, cozy, mature.

The longer composition sits on the skin, the drier it is. At some point it smells like a dry, warmed by the sun stones. Incense, dusty patchouli, bitterish oakmoss, salty vetiver. Simply gorgeous! 


Year: 1953
Nose: Josephine Catapano
Notes: 
Top notes: aldehydes, orange, spices, peach, bergamot, narcissus, lavender
Middle notes: cinnamon, cassia, orchid, jasmine, cloves, ylang-ylang, rose, lily-of-the-valley, spicy notes
Base notes: tolu balsam, peru balsam, amber, patchouli, musk, vanilla, oakmoss, vetiver, incense

2 komentarze:

  1. Oj cudowny, prawda... :) Od dawna żałuję, że kiedyś lekkomyślnie pozbyłam się flakonu. Znów bym chętnie popachniała od czasu do czasu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja się cieszę, że w końcu kupiłam. I na szczęście nie oddałam, bo przez chwilę po zakupie taką opcję rozważałam. Jak dobrze się nosi, kiedy na zewnątrz zimno... :)

      Usuń