2013/02/03

Trochę lektury

Nie od dziś wiadomo, że mam słabość do książek. Kilkadziesiąt minut temu, kiedy siedziałam na kanapie i pochłaniałam kolejną lekturę, dotarło do mnie coś tak oczywistego, że aż łatwego do przeoczenia. Zmieniają mi się preferencje (specjalnie piszę zmieniają, a nie zmieniły, bo jest to zapewne proces stały, który nigdy się nie zakończy, co najwyżej zaskoczy jakimś nieprzewidzianym zwrotem). Ot to. Powiedziałam to na głos (przyjmijmy, że powiedziałam na głos, a nie napisałam w milczeniu). Będę sobie tłumaczyć, że gust mam może ciut bardziej wysublimowany (przynajmniej którąś jego odnogę, bo miłość od pewnych klasyków nigdy nie przeminie), a jeżeli nie, to na pewno skrojony na wymiar. 


Gdy byłam dziewczęciem młodym i płochym, zdarzało mi się zaczytywać w podłej maści romansidłach typu Harlequin.  Tłumaczę to sobie tym, że byłam dziewczęciem młodym i płochym. Do tego stopnia młodym, że nawet perspektywa pójścia do liceum jeszcze nie majaczyła na horyzoncie. Rodzice dawno przestali panować nad tym, co czytam (przyznam się, że nigdy nie panowali, ale pewnie nawet gdyby próbowali, to i tak by im się nie udało – nie mieliby możliwości zobaczyć, jaka okładka tkwi w moich rekach, tak szybko pochłaniałam jej zawartość;  światło czerwieniło się ze wstydu za swą powolność). To też czytałam, co w ręce wpadło (w pewien sposób nadal tak robię, ponieważ jestem „czytaczem” kompulsywnym i jeżeli nie mam pod ręką gazety lub książki do czytania, w sytuacjach pewnych zadowolę się etykietą na butelce, ulotką, tudzież reklamą, a nawet koszulką sąsiada z metra) (wiem, że dodawanie kolejnego wtrącenia jest niegustowne, niemniej muszę nadmienić, że oduczenie się czytania przy stole, kiedy to jem w towarzystwie, trochę wysiłku mnie kosztowało; teraz od czasu do czasu nadal ukradkiem spoglądam na etykietę na butelce lub słoiczku z przyprawą). Teraz w romansach nie gustuję, ale czytanie biografii (co lata świetlne temu wydawało mi się o tyle niemożliwym, że takim typem lektury to co najwyżej pani bibliotekarka mogła się zachwycić – nie umniejszając żadnej z pań bibliotekarek), esejów, książek o sztuce, historycznych (by wymienić tylko kilka) stało się moją pasją przeogromną. Jedyne romanse, jakie czytam, to te pisane przez Jane Austin i siostry Bronte (no cóż, mam do tych pań słabość i już). 

A jak potrzebuję całkowitego resetu, kiedy wiem, że nie mam siły wysilić mózgu nad lekturą z powodów przeróżnych, sięgam po antidotum – książki z popularnego nurtu, ekhem, „demonologicznego”, sensacje, kryminały (czasem czytadła, czasem lektura wysublimowana, czasem delikatne przejawy grafomaństwa galopującego). Ach, jak ja lubię po kilku pierwszych stronach zakrzyknąć sobie dumnie w środku: wiem, kto zabił! (aż boję się pomyśleć, co by moi profesorowie literatury pomyśleli, gdyby wiedzieli, czym się rozrywam; moja biedna pani promotor załamałaby się, wiedząc, co przedkładam nad Eliota, Yeatsa i Pounda!). Na szczęście dorosłam na tyle, że takie rzeczy mnie już nie ruszają. Czytam, co chcę! W końcu nie tylko sztuką najwyższą człowiek żyje, dla równowagi można od czasu do czasu zaśmiecić sobie głowę. 

Pod pewnymi względami Kindle odmienił moje życie – na lepsze. Przeprowadzka na drugą stronę oceanu wymusiła pozostawienie wielu, wielu, wielu (i pisząc wielu, mam na myśli Wielu) książek za sobą. Gdybym przeprowadzała się na stałe, byłoby inaczej. Ale wyjazd na 4 lata jakoś nie zachęcał do działań logistycznych i przesyłania całego majdanu do Nowego Świata. W drugą stronę będzie gorzej. Bo książki, które ze sobą zabrałam, z przyczyn oczywistych na kilka lat nie starczyłyby. Zatem zakupiłam co nieco. A potem musiałam jeszcze zakupić regały na książki.  A potem w moim życiu pojawił się Kindle i życie stało się prostsze. Mam zasadę – książki czytadła, książki mało wartościowe (bluźnierstwo?), książki,  które już mam, ale zostały w Polsce, książki,  które na Kindla Amazon oferuje za darmo itp. – lądują, wiadomo, na Kindlu. Książki, bez których w wersji papierowej żyć nie mogłabym, kupuję - oczywiście - w wersji papierowej (potem będę się głowić z przesyłaniem ich do Polski). Takim o to sposobem i wilk syty, i owca cała, wszyscy są zadowoleni. I wszystkim tym, którzy są przeciwko takim urządzeniom jak Kindle – nigdy nie zrezygnuję z papierowych książek,  ale są sytuacje, w których Kindle po prostu jest idealny, z przeprowadzką na drugą półkulę włącznie. Że nie wspomnę o podróżach – jedno urządzenia, a setki książek. Zatem zawsze mam z czego wybrać,  by dostosować lekturę do okoliczności. A że na czas startu i lądowania wszelką elektronikę trzeba uśmiercić? I tak w tych momentach nie czytam, bo uwielbiam latać i te chwile spędzam z przyklejonym do okna nosem, podziwiając to, co albo mi z oczu znika, albo przed nimi się pojawia. 

A w ramach wyznań – w najbliższym czasie podejmę kolejną już próbę pokonania „Ulissesa” Jamesa Joyce’a. Wstyd się przyznać, ale za każdym razem ponosiłam klęskę.

4 komentarze:

  1. Ha, książki! O nich można gadać cały czas i bez końca. ;)

    Czytniki to rzeczywiście błogosławieństwo, ale co powiesz o kimś, kto nie potrafi wejść do księgarni (internetowej też...), żeby nie opuścić jej z książką pod pachą? Taką analogową? ;)
    Dochodzi nawet do sytuacji kuriozalnych, kiedy ważąc w dłoni jakiś album czy przeglądając koszyk w internetowej księgarni zastanawiam się: czy ja naprawdę chcę mieć te perfumy? Nie. Czy naprawdę potrzebuję kolejnych zimowych butów? Jedne nie wystarczą? W końcu są czerwone a czerwony pasuje do wszystkiego, czyż nie? ;))

    I to jest choroba.
    Dzień dobry, nazywam się Kasia i jestem książkoholiczką. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Co powiem o takiej osobie? Że nie można jej nie lubić ;) A w ogóle mam ten sam problem... czasem sama sobie nie pozwalam wejść do księgarni, bo wiem, że z pustymi rękami nie wyjdę :/ W czasie studiów codziennie z przyjaciółką chodziłyśmy na tanie książki. Jeżeli w portfelu miałam dosłownie jedynie 75 groszy, to i za tyle udało mi się książkę znaleźć. Jeżeli mówisz, że to choroba, to nie chcę się z niej leczyć.
    Dzień dobry, na imię mam Sylwia i jestem książkoholiczką :) To brzmi dumnie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. No właśnie... Twoje rozterki wydają się dziwnie znajome... :)
    75 groszy? Kiedy umie się szukać, można znaleźć wartościową rzecz nawet i za tyle.
    To co? Zrywamy się z terapii i idziemy pobuszować po wielkim, kilkupiętrowym antykwariacie? ;>

    OdpowiedzUsuń
  4. O tak! Kilkupiętrowy antykwariat! Możemy już tam iść? :)

    OdpowiedzUsuń